Back to top
Publikacja: 23.10.2022
PROFESOR WACŁAW FELCZAK. Wspomnienie w rocznicę śmierci
Wybitne postacie

Profesor Wacław Felczak mógłby śmiało być dodany do listy bohaterów, którzy zasłużyli na dużo lepsze traktowanie niż to, co ich spotkało w ojczyźnie. Dzisiaj próbujemy wynagrodzić to jego pamięci, ale za życia wiele wycierpiał od władz PRL. Miałem zaszczyt być jego seminarzystą.  


Piotr Boroń


Profesor Wacław Felczak w 1989 r. (fotografia: zbiory profesora)


Zawsze tytułowaliśmy Wacława Felczaka profesorem. Gdy jakiś formalista ośmielił się czasem oponować, że nie ma on tytułu profesorskiego, jest tylko docentem, wówczas wielu z nas skłonnych było tłumaczyć mu, że nie został awansowany w PRL tylko dlatego, że jako wybitny opozycjonista ma za sobą piękną kartę więźnia politycznego i siwe włosy, pochodzące z celi śmierci. Jak widać, kwestia tytulatury służyła do przypomnienia jego zasług dla ojczyzny i podkreślenia cech charakteru, które stawiały go o wiele wyżej niż karierowiczów, którzy zawdzięczali profesury pokornej służbie PRL-owi. Postać profesora Felczaka działała wychowawczo na wielu studentów.

Przyszło mi studiować historię na Uniwersytecie Jagiellońskim od jesieni 1981 roku. To był szczególny rocznik, bo pochodził z „zaciągu” w okresie Solidarności. Cóż to był za skład? Okazało się nagle, że kilkunastu jeszcze niedawnych studentów kierunków ścisłych ujawniło tak wielkie zainteresowanie historią, że musieli przenieść się na ten kierunek studiów. Przybyli nawet z Akademii Górniczo-Hutniczej i Politechniki Krakowskiej, a nie brakło i niedawnych alumnów seminariów duchownych. Tłumaczyliśmy to sobie pierwotnie ich ożywieniem politycznym i uznaniem, że nie muszą już dzielić swej doby na zarabianie i powołanie… Po latach okazało się, że nasz rocznik był mocno nasycony donosicielami. Z dzisiejszej perspektywy mogę stwierdzić też, że nasz rocznik toczył już od początku lat osiemdziesiątych wewnętrzny spór ideowy, który ujawnił się w tych samych kategoriach na głównej scenie politycznej w Polsce po 1989 roku. Nasze rozejście się do różnych opcji politycznych, a nawet partii, potwierdziło to formalnie. Należałem do „paczki” (Wojtek Frazik, Czarek Tkaczyk, Artek Dmochowski, Marcin Bochenek), która zaangażowała się bardzo mocno w Niezależne Zrzeszenie Studentów, a poza rzeczami, które każdy robił indywidualnie, łączyła nas jeszcze działalność w Radio NZS, a było o czym robić audycje, bo strajk studencki dostarczał tematów. Po 13 grudnia 1981 roku przeszliśmy w szyku zwartym do konspiracji, kolportażu publikacji bezdebitowych, tajnych wykładów, by po zawieszeniu stanu wojennego zaangażować się w dozwolone formy aktywności. Pamiętam nawet spotkanie, na którym postanowiliśmy, że nie „odpuścimy kolaborantom” i będziemy walczyć o kierowanie odradzającym się samorządem studenckim i kołami naukowymi. Działaliśmy też w duszpasterstwach akademickich, organizując przede wszystkim wykłady dla odkłamywania historii.

Program studiów przewidywał, że na czwartym roku zapisywaliśmy się na dwa seminaria, by na roku piątym pozostać już tylko na jednym, pisząc pracę magisterską u swojego promotora. Nasza „paczka” poszła w całości do prof. Felczaka. Ja ostatecznie planowałem specjalizację u znakomitego prof. Józefa A. Gierowskiego z historii XVI–XVIII wieku, ale jako drugie seminarium wybrałem prof. Felczaka – jak to się mówiło wówczas – „aby mieć jego autograf w indeksie”. Użyłem słowa „wybrałem”, ale dostanie się do niego nie było takie łatwe. Starało się o to wielu chętnych. Nawet po wstępnej selekcji sławny „pokój z sofą” na pierwszym piętrze nie mógł pomieścić seminarzystów. Wieść niosła, że jakiś zazdrosny „marcowy” profesor (jeden z tzw. piesków prof. Bobińskiej – córki „wybitnego” działacza stalinowskiego, a zatem wychowanej na kolanach u Stalina) oficjalnie zaprotestował przeciw dobrowolności wyborów seminarium, bo jemu brakowało chętnych… Karierowo i intelektualnie był przeciwieństwem prof. Felczaka…

A u Autora „Historii Węgier” było po prostu ciekawie. Pamiętam dokładnie, jak tłumaczył nam, że Wiosnę Ludów należy nazywać raczej Wiosną Narodów, ponieważ w większości wypadków z lat 1848–1849 ich uczestnicy działali w imię wartości narodowych, które odkryte zostały dzięki myśli filozoficznej Johanna Herdera. Jego spostrzeżenia językowe i uznanie, że identyfikacja językowa wywołuje identyfikację narodową, stały się przyczyną dążeń do przekształcenia granic tak, aby państwa stały się domami narodów. Do dziś, ilekroć używam określenia „Wiosna Narodów”, wspominam Profesora, gdy nam to tłumaczył, i pozostaję mu wierny. Wielu z nas zawdzięczało mu zainteresowanie Bałkanami, o których większość nauczycieli akademickich obawiała się opowiadać, bo nie znała ich zawiłości. Profesor Felczak wręcz się cieszył, gdy ktoś zagadnął go o Baczkę lub Banat. Gdy jeszcze nic nie wskazywało na rozpad Jugosławii, on spokojnie, ale z przekonaniem twierdził, że jest ona tworem przejściowym. Nie emocjonował się przy tym. Chyba w ogóle nigdy nie widziałem go rozemocjonowanego. Profesora Felczaka pamiętam jako szczupłego, zawsze w garniturze i pod krawatem, zawsze nienagannie ogolonego i zadbanego, sprężystego pana o bardzo miłej aparycji. Jego siwe włosy, zawsze elegancko przystrzyżone, były dla nas świadectwem jego bohaterstwa i cierpienia za poświęcenie dla Polski. 

Kilku moich najbliższych kolegów stało się jego „uczniami umiłowanymi”, których na piątym roku i po studiach wtajemniczył w swoje węgierskie kontakty. Ukoronowaniem tego skontaktowania stał się wyjazd na Węgry, gdzie okazało się, jak bardzo Profesor był tam szanowany. Po latach okazało się też, że osoby, z którymi poznał studentów, miały stać się pierwszoplanowymi postaciami węgierskiej odnowy moralnej.

Zwróciłem się do kilku przyjaciół z tamtych lat, by także podzielili się wspomnieniami o Profesorze. Artur Dmochowski, który dziś jest na placówce dyplomatycznej właśnie na Bałkanach, nie dostał od władz PRL paszportu na wyjazd na Węgry z Profesorem. Wspomina go z największym szacunkiem, a pytany, co mu najbardziej zawdzięcza, odpowiada, że samo spotkanie z człowiekiem, którego życie świadczyło o tym, jak bardzo można się poświęcić dla Polski. Oto przez żywe, bezpośrednie spotkanie z wartościowym człowiekiem mogliśmy doświadczyć znacznie więcej niż przez dowiadywanie się z choćby najlepiej napisanych książek. Wspominając Profesora jako promotora pracy magisterskiej, zauważył, że czytał bardzo dokładnie kolejne rozdziały, a uwagi dawał w sam raz, to znaczy precyzyjnie wskazywał, co należy poprawić i nie rozpisywał się o tym. Dawał swobodę w podejściu do tematu.

Nieco starszy od nas kolega Andrzej A. Zięba we wspomnieniach o prof. Felczaku zaznaczył, że: „To nie był tylko historyk, to był niezwykle ciekawy człowiek. Pierwszy i ostatni spotkany na studiach nauczyciel historii, który dzielił się z nami czymś więcej niż tylko erudycją. Wobec większości ówczesnych pracowników naukowych Instytutu Historii czułem obcość kulturową.  Wykładali, uczyli, wymagali, byli kompetentni, ale należeli – tak to czułem – do tego świata, który wtedy rządził. […] Po bliższym poznaniu Wacława Felczaka zrozumiałem, że jest z tych samych, co mój dziadek i ojciec, też więzieni z powodu obrzydzenia do komunizmu w latach 50. Ale oczywiście był od nich wtedy dla mnie o wiele ciekawszy, istotniejszy. Inspirował swoim odważnym udziałem i nonkonformistycznym przeżyciem wielkiej historii.”

Profesor Felczak na V roku czasem zapraszał studentów do kawiarni na wino – zawsze węgierskie. I przy winie opowiadał o Węgrach. Zawsze życzliwie, zawsze z dowodami przyjaźni. Profesor zawsze fundował, bo twierdził, że skoro on zaprosił, to do niego należy ten przywilej. Andrzej A. Zięba zauważył jeszcze jedną ciekawą cechę Profesora: „Nie zawsze chętnie wspominał swoją polityczną działalność antykomunistyczną, za którą zapłacił więzieniem w czasach władzy Stalina nad Polską. Pamiętam, że odmówił odpowiedzi na pytanie o brata, zamieszanego w implementację rządów komunistycznych w powojennej Polsce. Stwierdził wtedy, że jeszcze nie czas, aby ujawnić okoliczności jego wyborów politycznych i śmierci. Chętniej mówił o czasach okupacyjnych, spędzonych w konspiracji antyniemieckiej na Węgrzech, bo wpłynęła ona na jego powojenną pracę naukową, ustabilizowała jej hungarystyczny kierunek i była źródłem fascynacji, którą chciał nam przekazać, fascynacji historią Madziarów. Bo w zasadzie opowiadał o historii, a o swoim – wiemy jak ciekawym – życiorysie tylko wtedy, gdy ta jego opowieść o historii tego potrzebowała. Więcej dowiedziałem się o nim samym znacznie później, już po studiach, od Lusi i Henryka Wereszyckich, z którymi był zaprzyjaźniony i którzy go kochali jak syna”.

Profesora Wacława Felczaka wspominamy dziś bardziej poprzez pryzmat jego działalności i nie ma się czemu dziwić, bo zasługuje na najwyższy szacunek, ale chyba właśnie z tego samego powodu jego dorobek historyczny spada na plan dalszy, a to wielka szkoda, bo jego mądrość jako naukowca nie może być zapomniana. Bez wątpienia należy odtworzyć, ile tylko się da jego nauk, które przekazywał zaufanemu gronu, bo w książkach, które stoją choćby i na honorowych miejscach w bibliotekach, nie można było wydrukować tego, co było najważniejsze w jego przekonaniach. Był madziarofilem, ale mówiąc o problemach koegzystencji narodów przemieszanych na tym samym terenie, mówił z troską o każdym. Tak było przy Słowakach, Rumunach i Rusinach. Może dlatego, że aż nazbyt boleśnie przeżył pewne sprawy osobiście, potrafił mówić o wielkich problemach narodowych jak o zjawiskach przyrodniczych.

Dziś jego uczniowie mają co najmniej sześćdziesiąt lat. Warto, aby spisali wspomnienia o tym, co do nich powiedział, a książka dr. Wojciecha Frazika o naszym Mistrzu służyć może za wzór.