Back to top
Publikacja: 18.11.2019
Rozmowa z ks abp. Markiem Jędraszewskim
Kultura


 

(...) 

Zgodzi się ksiądz arcybiskup z twierdzeniem, że losy Jánosa Esterházyego są symbolem losów Polaków, Węgrów, całej Europy Środkowej w XX wieku?

To trudne pytanie, ale w jakiejś mierze odpowiedzią na nie jest to, że wiosną tego roku rozpoczął się w Krakowie jego proces beatyfikacyjny na etapie pierwszym, czyli diecezjalnym. Do tego wydarzenia mogło dojść, ponieważ swoją zgodę co do niego, swoje nihil obstat wyraziła na moją prośbę Stolica Apostolska. Od tego momentu Janos Esterhazy może cieszyć się tytułem Sługi Bożego. Teraz trzeba dalej postępować zgodnie z przepisami Kodeksu Prawa Kanonicznego. Jeśli wynik procesu na poziomie diecezjalnym zakończy się pozytywnie, wtedy wszystkie dokumenty procesowe zostaną przekazane do Watykanu. Tam dalsze procedury będą się odbywać w Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, zwanej niekiedy Kongregacją do Spraw Świętych. Jeżeli one również zakończą się pomyślnie, a Pan Bóg obdarzy nas cudem spowodowanym za przyczyną Sługi Bożego Janosa Esterhazego, to zostanie on ogłoszony błogosławionym Kościoła katolickiego. Przed nami zatem jeszcze długa droga, a stąd i wiele czasu, który może się okazać dla nas wszystkich czasem błogosławionym, bo – miejmy nadzieję – stanie się on okazją, aby narody Europy Środkowo-Wschodniej rozpoznały w nim i uznały swego patrona. Wtedy w jakiejś mierze stanie się zatem również to, o czym mówił Pan Redaktor: w wymiarze duchowym Janos Esterhazy stanie się „symbolem losów Polaków, Węgrów, całej Europy Środkowej w XX wieku”.

 Ale coś księdza arcybiskupa ujęło w tej postaci…

Rzeczywiście, ta postać mnie dogłębnie ujęła. Historia tego człowieka jest naprawdę pewnym obrazem dziejów tej części Europy: Polski, Węgier, Słowacji, Czech. Człowiek, który wyrastał z belle époque, a na pewno z tej epoki wyrastali jego rodzice: matka, Elżbieta Tarnowska, córka hr. Stanisława Tarnowskiego, i ojciec wywodzący się ze starej siedmiogrodzkiej arystokracji. Nagle, nieoczekiwanie niemal dla wszystkich, choć konflikt europejski narastał już od wielu lat, w sierpniu 1914 roku wybuchła Wielka Wojna – tak nazywano wtedy pierwszą wojnę światową. Bezpowrotnie skończył się pewien świat, zaczął nowy. W jakiejś mierze jej obrazem jest Bitwa Łódzka. Wiedzą Panowie, co to była za bitwa?

Nie…

Ja też nie wiedziałem, dopóki przed kilku laty nie znalazłem się w Łodzi. To była najbardziej krwawa bitwa w dziejach ludzkości, nawet bardziej krwawa niż ta pod Verdun. Pod Verdun ginęło, jak podają statystyki, około 3 tysięcy żołnierzy dziennie, a pod Łodzią około 10 tysięcy. Była to bitwa, która miała miejsce od połowy listopada do początków grudnia 1914 r. między armią rosyjską a armią niemiecką. Niestety, zginęło też w niej również bardzo wielu Polaków walczących po obu stronach: w Korpusie „Posen” po stronie niemieckiej, a po stronie rosyjskiej w dywizjach syberyjskich, do których, a zwłaszcza do 24 Pułku Syberyjskiego, wcielono na siłę polskich chłopców z Mazowsza i innych terenów. Bitwa nie została rozstrzygnięta, ale użyto w niej po raz pierwszy broń pancerną, zastosowano w niej również po raz pierwszy, na kilka lat przez Ypres – o czym mało się mówi – gazy bojowe. W ciągu miesiąca zginęło około 280 tys. ludzi. Sama Łódź jako miasto wiele nie ucierpiała, ale stała się wielkim lazaretem dla jednej i drugiej strony wojennych zmagań. Straszna rzeź, która w jakiejś mierze stała się zapowiedzią tego, co miało mieć miejsce podczas drugiej wojnie światowej.

            Dla nas, Polaków, pierwsza wojna zakończyła się niezwykle szczęśliwie, bo w jej wyniku odzyskaliśmy niepodległość, jednakże dla naszych zaborców – dla Rosji, dla cesarskich Niemiec i dla Austro-Węgier – stała się ogromną klęską. Była także klęską dla samych Węgier, które na mocy pokoju w Trianon terytorialnie zostały bardzo okrojone. Między innymi straciły one tak zwane Górne Węgry, które stały się częścią Czechosłowacji. W nowej politycznej sytuacji Janos Esterhazy, mieszkając na terenie tego państwa, stał się rzecznikiem jego węgierskiej mniejszości. Kiedy wybuchła druga wojna światowa, Esterhazy z polityka reprezentującego węgierską mniejszość narodową stał się człowiekiem, który zrozumiał, że w obliczu konfrontacji z obydwoma systemami totalitarnymi – bolszewickim i nazistowskim – nadszedł czas walki o Chrystusowy krzyż, o Europę budowaną na tradycjach chrześcijańskich. Temu właśnie celowi poświęcił całe swoje dalsze życie, do 1945 roku pomagając wszystkim, którzy tej pomocy oczekiwali: nie tylko Węgrom, ale i Polakom, Żydom, Czechom, Słowakom. Między innymi w 1939 roku, po klęsce wrześniowej, przewiózł swoim samochodem gen. Sosnkowskiego do Budapesztu, umożliwiając mu dalszą podróż do Francji. Po wojnie został aresztowany przez czeskich komunistów, następnie zesłany do radzieckich łagrów, a w Czechosłowacji skazany na śmierć. Cudem uniknął wykonania tego wyroku, bo w ostatnim niemal momencie wstawił się za nim pewien członek ówczesnego czechosłowackiego rządu,  z pochodzenia Żyd, którego Esterhazy uratował podczas wojny. Wyrok śmierci zamieniono na dożywocie. Ostatnie lata jego życia to przerzucanie go z więzienia do więzienia, do coraz gorszych warunków więziennej egzystencji, którą przeżywał w duchu głębokiej wiary w Chrystusa, pomagając współwięźniom, umacniając, dając nadzieję, choć sam bardzo cierpiał, niesamowicie wyczerpany, pozbawiony najbardziej podstawowej pomocy lekarskiej. Na koniec prosił Pana Boga, aby mógł umrzeć po otrzymaniu sakramentalnego rozgrzeszenia. I tak też się stało – umarł  na rękach współwięźnia, którym był greckokatolicki biskup.

Widział ludzi w potrzebie…

Każdy drugi człowiek, zwłaszcza współwięzień, był dla niego kimś, kogo trzeba było ratować w imię Chrystusowego krzyża – zwłaszcza przed tak łatwym w systemie radzieckich łagrów, a potem w czechosłowackich więzieniach upadkiem moralnym. Teraz, gdy jest tworzona UE głównie na zasadach ekonomicznych, gdzie dominuje brutalna gra interesów, okazuje się, że jest ktoś, kto swoim pochodzeniem, swoją historią i swoimi dokonaniami połączył narody: polski, węgierski, czeski i słowacki, będąc do samego końca wierny zasadom chrześcijańskiej wiary. Historia Jánosa Esterházyego pokazuje, że Europa ciągle potrzebuje chrześcijańskiego ducha, dzięki któremu potrafi ona wyjść zwycięsko z wszelkich niebezpieczeństw – dzisiaj głównie neomarksistowskich – usiłujących ją pozbawić jej własnej szlachetnej tradycji i tożsamości.

 

Całość rozmowy w tygodniku DoRzeczy