Back to top
Publikacja: 11.09.2019
Brexit: ostatnie starcie?
Polityka


W pierwszym tygodniu września przeciwnicy brexitu mieli wyłożyć na stół swoje ostatnie karty przed zawieszeniem prac parlamentu na pięć tygodni (od 9 września do 14 października – najdłużej od 1945 r.). Obecna sesja parlamentu trwała od trzech lat i była najdłuższa od kilku wieków. Ogłoszona w ostatnim tygodniu sierpnia przez królową Elżbietę, na wniosek premiera, pięciotygodniowa przerwa w pracach parlamentu znacznie utrudnia możliwości zablokowania brexitu. Między 14 października, kiedy królowa ma otworzyć nową sesję parlamentu, podając do publicznej wiadomości program rządu Jej Królewskiej Mości, a datą wyjścia z Unii zaplanowaną na 31 października zostanie bowiem tylko dwa i pół tygodnia. Moment i długość ogłoszonej przerwy oburzyły wielu Brytyjczyków, zwłaszcza po stronie przeciwników brexitu, którzy podobnie jak polska totalna opozycja mówią o końcu demokracji czy o zamachu stanu, porównując w niektórych przypadkach rządy Borisa Johnsona do rządów Hitlera lub nazywając go dyktatorem, jak to zrobił kanclerz skarbu w gabinecie cieni John  McDonnell. W wielu miastach organizowano nawet protesty uliczne podobne do tych, które inicjował w Polsce KOD po wygranej PiS, w tym przypadku pod hasłem „Stop the coup”, czyli „Zatrzymać zamach stanu”. Boris Johnson pokazał tym samym, że poważnie traktuje swoją lipcową obietnicę, iż brexit nastąpi 31 października, „bez żadnych »jeśli« i bez żadnych »ale«”. Obecny rząd uważa, że dużo lepszy byłby brexit z umową, ale o renegocjacjach z Unią można pomyśleć tylko wtedy, gdy 27 państw będzie miało pewność, iż brexit nastąpi w wyznaczonej dacie nawet bez umowy. Johnson uważa więc, że albo Unia zrezygnuje z tzw. irlandzkiego bezpiecznika, albo dojdzie do twardego brexitu ze szkodą dla wszystkich, ale do którego Brytyjczycy pod jego rządami gorączkowo się jednak przygotowują. 2 września, w przededniu głosowa-nia w Izbie Gmin, w którym przeciwnicy brexitu mieli przejąć kontrolę nad kalendarzem wychodzenia z UE, aby móc domagać się odłożenia w czasie daty wyjścia z Unii, Johnson ostrzegał, że nie zwróci się do Unii o zmianę terminu i że będzie wówczas chciał zwołać przyspieszone wybory. Orędzie to skierowane było zwłaszcza do ok. 20 torysów, którzy zamierzali poprzeć w głosowaniu partię rządu oskarżył tych posłów o to, że swoim posunięciem zniweczą wszelkie szanse porozumienia z Unią przed 31 października, gdyż dadzą liderom Unii nadzieję na to, iż mogą jeszcze przeforsować skrajnie niekorzystne porozumienie wynegocjowane przez Theresę May i trzykrotnie odrzucone w Izbie Gmin. Na początku września torysi wraz ze wspierającymi ich rządy irlandzkimi unionistami z DUP mieli tylko o jednego posła więcej, niż tego wymaga bezwzględna większość. Każdy głos się zatem liczył, a głosującym z Partią Pracy

Jeśli wierzyć sondażom, to pod wodzą Johnsona torysi mają szanse wygrać przyspieszone wybory, zwłaszcza jeśli dojdzie do porozumienia z partią Brexit Party Nigela Farage’a. Farage zaproponował pakt o nieagresji, czyli o niewystawianiu kandydatów tam, gdzie może wygrać kandydat Partii Konserwatywnej, ale pod jednym warunkiem: Johnson musiał obiecać, iż nie przyjmie porozumienia z Unią wynegocjowanego przez Theresę May, nawet jeśli Unia zgodziłaby się zrezygnować z irlandzkiego „bezpiecznika”. To drugi powód, że manewry przeciwników brexitu bez porozumienia z Unią mogą przyczynić się do takiego właśnie scenariusza. Według uśrednionych wyników sondaży z 1 września torysi mogli liczyć na 33 proc. głosów, laburzyści na 25 proc., liberalni demokraci, będący większymi niż laburzyści przeciwnikami brexitu – 18 proc., a Brexit Party, opowiadająca się za twardym brexitem – na 13 proc. Sondaże z końca sierpnia pokazywały też, że względna większość Brytyjczyków sprzeciwia się ponownemu przesunięciu daty brexitu, a większość wyborców Partii Konserwatywnej i Brexit Party jest zwolennikiem sojuszu wyborczego między tymi partiami. Warto też podkreślić, że porozumienie z Unią było wciąż możliwe na początku września, gdyż zarówno większość brytyjskich posłów, jak i większość wyborców opowiada się za przyjęciem porozumienia wynegocjowanego przez Theresę May, o ile nie będzie w nim irlandzkiego backstopu.

 Irlandzko Bezpiecznik  

Czym jest w istocie ten „irlandzki bezpiecznik” i dlaczego jest on nie do zaakceptowania dla większości Brytyjczyków? Otóż przez dwa i pół roku od momentu referendum, w którym Brytyjczycy opowiedzieli się za wyjściem z Unii, negocjacje między Londynem a Brukselą rozbijały się najpierw o żądanie UE, aby Wielka Brytania zgodziła się przed dalszymi negocjacjami na zapłatę ok. 44 mld euro celem rozliczeń i spełnienia już przyjętych zobowiązań (pierwotnie Komisja Europejska mówiła o jeszcze większej kwocie), a następnie o kwestię granicy między Irlandią Północną a Republiką Irlandii. Brak kontroli granicznych w Irlandii jest częścią porozumienia pokojowego podpisanego w 1998 r., które zakończyło trwający od końca lat 60. XX w. konflikt w Irlandii Północnej. Porozumienia między Brukselą a Londynem nie osiągnięto, ale kilka miesięcy przed datą brexitu, który miał nastąpić pod koniec marca, Theresie May udało się podpisać tymczasowe porozumienie. Miało ono obowiązywać do momentu wypracowania ostatecznej umowy regulującej relacje między Unią Europejską a Zjednoczonym Królestwem Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej po brexicie. W okresie przejściowym, czyli do końca 2020 r., Londyn miał zostać objęty normami i regulacjami unijnymi i nadal podlegać jurysdykcji Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Gdyby miało nie dojść do podpisania porozumienia handlowego między Unią Europejską a Wielką Brytanią do końca roku 2020, grupa przedstawicieli obu stron miałaby zadecydować, czy ów okres przejściowy należy przedłużyć, czy też zastosować postanowienia tzw. bezpiecznika irlandzkiego. W tym ostatnim przypadku reguły jednolitego rynku miałyby nadal obowiązywać na Wyspach, chyba że obie strony postanowią inaczej. A to oznacza, że na mocy porozumienia przejściowego podpisanego przez Theresę May Londyn nie mógłby wycofać się jednostronnie z tych ustaleń. Poza tym – na mocy „bezpiecznika”, w celu uniknięcia potrzeby przywrócenia kontroli ruchu między dwiema Irlandiami – Irlandia Północna miałaby pozostać w całości częścią unijnego jednolitego rynku, a Wielka Brytania też, tyle że w bardziej ograniczonym zakresie. I tak na przykład, w przypadku produktów rybnych, nieobjętych porozumieniem (co oznacza, że Wielka Brytania nie byłaby już częścią jednolitego rynku w tej dziedzinie), należałoby wprowadzać cła, a więc i kontrole graniczne między Irlandią Północną a Wielką Brytanią. W oczach krytyków tego rozwiązania narusza ono integralność Zjednoczonego Królestwa. Na dodatek szkoccy nacjonaliści, na czele z ich liderką Nicolą Sturgeon, zapowiedzieli, że chcą, aby Szkocja również korzystała z takiego samego statutu jak Irlandia Północna – czyli aby była częścią jednolitego rynku. Poza tym już w momencie podpisania przejściowego porozumienia w listopadzie ubiegłego roku Niemka Sabine Weyand, która razem z głównym negocjatorem Komisji Europejskiej, Francuzem Michelem Barnier, prowadziła negocjacje z Londynem z ramienia Komisji, miała według brytyjskich mediów oznajmić, że pozostanie Zjednoczonego Królestwa w unii celnej będzie podstawą przyszłych negocjacji. Francuski prezydent Emmanuel Macron obiecał francuskim rybakom na konferencji prasowej zorganizowanej tuż po podpisaniu porozumienia 25 listopada ubiegłego roku, że irlandzki backstop zostanie użyty w negocjacjach, aby wymusić na Wielkiej Brytanii utrzymanie otwartego dostępu do brytyjskich wód dla rybaków z Unii. Wspólna polityka rybołówstwa była jednym z argumentów podnoszonych przez zwolenników opuszczenia Unii w kampanii przed referendum z 2016 r. Dla zwolenników brexitu było więc od początku jasne, że przejściowe porozumienie obarczone tzw. irlandzkim bezpiecznikiem przekreśli szanse na prawdziwy brexit i zwiąże Wielką Brytanię na wiele lat z Unią Europejską, przekształcając kraj, jak to ujął lider probrexitowych torysów w Izbie Gmin Jacob Rees-Mogg, w „państwo niewolnicze” Unii. Czyli państwo podlegające prawu unijnemu ale nie współdecydujące.

Przesiadki Posłów

To ta kwestia doprowadziła do trzykrotnego odrzucenia porozumienia w brytyjskiej Izbie Gmin oraz w końcu do rezygnacji premier Theresy May i wewnętrznych wyborów na nowego lidera Partii Konserwatywnej, które to wybory w lipcu wygrał Boris Johnson. On, w przeciwieństwie do Theresy May, w kampanii referendalnej z 2016 r. opowiadał się za wyjściem z Unii. W lipcu 2018 r. Johnson złożył rezygnację ze stanowiska ministra spraw zagranicznych z powodu zbyt uległego wobec Brukseli stanowiska premier. Wybierając go na nowego lidera partii, co czyniło go automatycznie premierem, torysi mogli więc mieć nadzieję, że nie będzie starał się o pozostawienie Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej w jak najściślejszym związku z Unią Europejską, a że przede wszystkim będzie realizował swoją obietnicę doprowadzenia do brexitu do 31 października i że nie zostanie zorganizowane drugie referendum w tej sprawie. Przeciwnicy brexitu, przejmując kontrolę nad pracami Izby Gmin, w głosowaniu, które odbyło się we wtorek 3 września, chcieli właśnie termin wyjścia z UE odroczyć po raz kolejny. Rząd Jej Królewskiej Mości stracił swoją większość parlamentarną, gdyż jeden poseł Partii Konserwatywnej przesiadł się do ławek Partii Liberalno-Demokratycznej. Johnson przegrał głosowanie z wynikiem 328 głosów do 301, ponieważ 21 posłów z Partii Konserwatywnej głosowało za propozycją Partii Pracy, choć grożono im wyrzuceniem z ugrupowania. Wykluczenie z szeregów torysów stało się więc faktem i dotyczy także tak ważnych osobistości jak były kanclerz skarbu (minister finansów) w rządzie May – Philip Hammond. Nazajutrz po tym głosowaniu Izba Gmin przegłosowała projekt ustawy nakładającej na premiera obowiązek zwrócenia się do Unii o odłożenie w czasie daty wyjścia z UE. Oczywiście jeszcze nie znaczy to, że Wielka Brytania nie wyjdzie z Unii pod koniec października, gdyż Unia nie musi się na to zgodzić. Poza tym projekt ustawy musiał być jeszcze procedowany w Izbie Lordów, gdzie przeciwni brexitowi posłowie mają większość, ale gdzie ich oponenci przygotowywali się do długich obrad nad rozmaitymi propozycjami poprawek. Labourzyści i ich sprzymierzeńcy mieli bowiem czas tylko do poniedziałku, czyli do momentu zakończenia sesji parlamentarnej, aby przyjąć tę ustawę, gdyż po tym terminie wszystkie projekty ustaw będące w toku tracą ważność. A 4 września, głosami Partii Pracy Jeremy’ego Corbyna, Izba Gmin nie zgodziła się na przyspieszone wybory, których w tej sytuacji premier zażądał na 15 października.

Najgorsza Niepewność

W połowie pierwszego tygodnia września wciąż nie było zatem wiadomo, kiedy i na jakich warunkach dojdzie do brexitu i czy w ogóle do niego dojdzie. Dla firm z obu stron kanału La Manche ta trwająca niepewność jest najgorszym możliwym scenariuszem. W dużej części jest to wina Komisji Europejskiej, negocjatora Michela Barnier oraz – zdaniem mediów brytyjskich i francuskich – francuskiego prezydenta Emmanuela Macro na, który miał wywierać najsilniejsze naciski na Barniera, aby ten był wobec Brytyjczyków nieugięty w żądaniach. Jeśli dojdzie do twardego brexitu, to będzie to porażka Unii, która w ten sposób udowodni, że nie potrafi wynegocjować w dobrej wierze, z uwzględnieniem interesów wszystkich państw członkowskich i obywateli, dobrowolnego wyjścia ze swoich szeregów jednego z krajów. Smaczku całej sytuacji dodaje to, że „dyktator zamachowiec” Boris Johnson chce rozstrzygnąć sytuację, zwracając się w trybie przyspieszonym do wyborców, a „demokratyczna opozycja” z nowymi wyborami woli poczekać, aż najpierw zablokuje brexit, choć w dużej większości członkowie tej opozycji obiecywali ten brexit przeprowadzić do końca, kiedy stawali do wyborów w 2017 r. To przecież m.in. na podstawie tej wciąż niespełnionej obietnicy dostali się do Izby Gmin.

 

Olivier Bault 

 

Tekst ukazał się w DoRzeczy 37/339