Back to top
Publikacja: 14.08.2019
Węgrzy na Wołyniu
Historia

https://kurier.plus/sites/default/files/2018/wolyn_pomnik.jpg​​


Węgierscy żołnierze ofiarnie bronili Polaków przed UPA i dawali im broń do samoobrony. Banderowcy bali się ich  jak ognia

 

Polak Węgier dwa bratanki, I do szabli, i do szklanki.

To popularne porzekadło nigdy i nigdzie nie sprawdziło się tak jak na Wołyniu w 1943 r. Na terenie tego byłego polskiego województwa w czasie niemieckiej okupacji stacjonowały bowiem oddziały wojskowe sprzymierzonego z III Rzeszą armii Królestwa Węgier. A konkretnie – 124. Dywizja Piechoty. Węgrzy wobec konfliktu polsko-ukraińskiego zajęli zdecydowanie propolskie stanowisko. I tam, gdzie mogli, pomagali Polakom. Starali się ich chronić przed banderowskimi rzeziami, zwalczali leśne oddziały UPA. Dostarczali Polakom żywność i zaopatrzenie, eskortowali ich z zagrożonych wsi do miast i miasteczek. Stosunek Węgrów do ludności polskiej jest w odróżnieniu do Niemców bardzo przychylny, co starają się akcentować na każdym kroku – napisano w podziemnym sprawozdaniu sytuacyjnym z Wołynia za grudzień 1943 roku. – Czasami opowiadają chłopom na wsiach, że na tych terenach na pewno będzie Polska. Pojawienie się Węgrów powoduje u Ukraińców pewien niepokój. We wspomnieniach Wołyniaków znalazło się wiele świadectw o pomocy medycznej, której ofiarom banderowskiego ludobójstwa udzielali węgierscy lekarze wojskowi. A także o pomocy duchowej węgierskich kapelanów. Węgrzy nie tylko dożywiali i ubierali uchodźców ze spalonych przez UPA polskich wsi – komendant garnizonu w Zdołbunowie starał się nawet o wyjazd 500 pogorzelców na Węgry! Ważnym wydarzeniem w życiu Polaków – wspominał Wincenty Romanowski – było obsadzenie wołyńskich garnizonów Węgrami. Mieliśmy w nich prawdziwych przyjaciół i sprzymierzeńców, zarówno w rozgrywkach przeciwko Niemcom, jak i w czasie organizowania ochrony życia przed zakusami nacjonalistów z UPA. Ludność polska nawiązała wiele kontaktów z żołnierzami i oficerami garnizonu w Zdołbunowie. W każdą niedzielę duży oddział przychodził do kościoła na mszę. Śpiewali swoje pieśni, których nauczyli się również Polacy. Strofy węgierskiego hymnu narodowego przywoływały wspomnienia polskiej pieśni „Boże, coś Polskę”. Nad prezbiterium przez całą wojnę wisiało godło państwa polskiego – duży biały orzeł na czerwonym polu.

Po nabożeństwie dziesiątki mundurów koloru khaki mieszały się z tłumem cywilów, serdeczny nastrój. Zdawało się, że w tym kościele i w tym mieście, pod osłoną bratniego narodu, żyła nieprzerwanie Polska. Poczuliśmy się pewniej i bezpieczniej. Węgrzy potrafili jednak działać niezwykle zdecydowanie, wręcz brutalnie. Jeżeli na kontrolowanym przez nich terenie dochodziło do antypolskich wystąpień – honwedzi stosowali ślepy odwet. Puszczali z dymem najbliższe ukraińskie miejscowości. Robili obławy, dokonywali masowych aresztowań i rozstrzeliwań banderowskich prowodyrów. Po dniu 11 lipca, w którym masowo mordowano Polaków – czytamy w raporcie Kierownictwa Walki Podziemnej z 3 sierpnia 1943 roku – skierowano na Wołyń wojskowe oddziały Węgrów. Ci przeprowadzają tam pacyfikacje, łapią Ukraińców i palą wsie, przy czym strzelają. Złapanych Ukraińców z narzędziami morderczymi odstawiają do Lwowa, i to grupami. Widzi się, jak transportowani przez Węgrów mają powiązane drutami ręce, a wielu z nich ma do rąk przywiązane siekiery lub widły. Odstawiają z tym, z czym ich ujęli. A oto fragment relacji Polaka z Wołynia Wacława Czarnieckiego: Na drugi dzień, dzięki pomocy Niemca zarządzającego młynami, dostaliśmy do ochrony drużynę „Volksdeutschów” (naszych zakonspirowanych ludzi) i samochodem pojechaliśmy do Podłuża po ciało brata.

Po drodze spotkaliśmy kompanię Węgrów, którą dowodził nasz serdeczny przyjaciel, porucznik Władysław Keczkejs. Na wieść o śmierci mego brata rozwinął kompanię w tyralierę i zbliżyliśmy się do Podłuża. Doszliśmy do młyna, brat leżał w kałuży krwi na podłodze, a obok niego młynarz Motylnicki. Otrzymali strzały w tył głowy. Przy podnoszeniu ciała brata wypadł mu z czoła pocisk. Mam go do dziś. Porucznik Keczkejs pytał nas, na kogo mamy podejrzenie, z jakiej wsi mogą pochodzić mordercy. Nie mogliśmy nic powiedzieć, przecież ze wszystkimi brat żył tak zgodnie! Wówczas porucznik Keczkejs kazał swoim żołnierzom otoczyć kilka najbliższych chat i podpalić. Mój brat Stefan zaczął histerycznie krzyczeć: – Tam są kobiety i dzieci! Tylko nie to! Nie pogłębiajcie nienawiści! Poparłem brata. Podobnie było w Galicji Wschodniej. Według historyka Ernesta Komońskiego w kwietniu 1944 r. w powiecie dolińskim węgierskie władze wojskowe zagroziły Ukraińcom, że przepis o doraźnej egzekucji osób odpowiedzialnych za zabicie Węgra lub Niemca zostaje rozszerzony na zabójców Polaków.

Ocalenie

Do wołyńskich miejscowości, w których stacjonowali Węgrzy – Ostroga, Ożenina czy Mizocza – ściągały tłumy zagrożonych pogromami Polaków. Gdy 25 sierpnia 1943 r. na Mizocz napadli banderowcy, doszło do zaciętej bitwy, podczas której węgierscy żołnierze, polscy „zieloni” policjanci z Schutzmannschaftu i członkowie samoobrony ramię w ramię odpierali kolejne ataki rezunów. Węgrzy zajęli stanowiska w cukrowni i majątku hrabiego Dunina-Karwickiego. Nazajutrz ocalała ludność Mizocza pod węgierską eskortą została ewakuowana. Z kolei w styczniu 1944 r. pod Rożyszczami doszło do boju między polskim oddziałem a silnym zgrupowaniem UPA. Sytuacja była niewesoła i wyglądało na to, że polska obrona się załamie i banderowcy wyrżną mieszkańców pobliskich osiedli. Wieczorem na ratunek przybyła jednak kompania Węgrów wyposażona w kilka wozów pancernych. Ukraińcy musieli ustąpić pola. Co ciekawe, odsiecz wezwał Niemiec – miejscowy drogomistrz o nazwisku Scherentz. Człowiek ten po bitwie zorganizował ewakuację rannych Polaków samolotem wojskowym do Lwowa.

Polsko-węgierski handel wymienny. Za samogon i słoninę można było od honwedów kupić nie tylko amunicję i karabiny, lecz także miny przeciwpiechotne, karabiny maszynowe, a nawet moździerze. W jednej z miejscowości Węgrzy wymieniali granaty… na jabłka. Co kilka dni Węgrzy inscenizowali napad na wiadukt – wspominał Henryk Cybulski „Harry”, komendant samoobrony w Przebrażu. – Przy lada okazji, najczęściej nocą, otwierali straszliwą kanonadę w ciemności lub przy świetle rakiet. Strzelanina rozlegała się w kilku punktach. W Kiwercach wybuchało wtedy piekło. Niemcy gnali nam co sił na pomoc. Węgrzy witali ich ze spokojem: bandyci przed chwilą zostali odparci, wycofali się w popłochu, unosząc rannych i zabitych. Wiadukt stał nietknięty. Następnego dnia sprzedawali po kryjomu nowe porcje amunicji. Kto byłby w stanie policzyć, ile naboi zużyli w czasie ostatniej obrony wiaduktu. Jednym z głównych zadań Węgrów była obrona przebiegającej przez Wołyń linii kolejowej. Był to bowiem jeden z najważniejszych szlaków komunikacyjnych, przez które Niemcy mogli pompować zaopatrzenie dla walczących na froncie wschodnim armii. Wzdłuż torów przemieszczały się więc węgierskie patrole, co kilkadziesiąt metrów stały posterunki i schrony bojowe. Trasa ta przecinała Wołyń na pół i była poważną przeszkodą dla oddziałów samoobrony spieszącym na ratunek mordowanym Polakom. A w późniejszym okresie oddziałów partyzanckich AK. Od czego jednak polsko-węgierska przyjaźń?! Z reguły polski dowódca spotykał się z węgierskim oficerem odpowiedzialnym za obsadę określonego odcinka torów. Panowie uzgadniali godzinę przejścia i sygnały. W oznaczonym czasie Węgrzy udawali, że nic nie widzą, a polskie oddziały nieniepokojone przekraczały tory. Bywało zresztą i odwrotnie. To Polacy przepuszczali przez swoje tereny Węgrów. Roman Kucharski, weteran partyzanckiego oddziału „Krwawa Łuna”, wspominał jedną z takich sytuacji. Żołnierze Armii Krajowej zajmowali most, po którym chciał przejechać oddział węgierski. Ich dowódca zsiada z konia – wspominał Kucharski. – Oddaje cugle żołnierzowi i schodzi do mostu. W jego połowie staje, trzydzieści metrów przed lufą mojego kaemu, i woła po niemiecku, że chce rozmawiać z oficerem, naszym dowódcą. Komendant powoli wchodzi na most, a z drugiego brzegu równocześnie zbliża się oficer węgierski. W połowie mostu stanęli, zasalutowali i wymieniwszy kilka słów, uścisnęli sobie dłonie. Po paru minutach pertraktacji powrócili do swoich oddziałów. Komendant oznajmił, że przepuścimy braci Węgrów przez nasze tereny, aby mogli być w porządku wobec Niemców, którzy wytyczyli im ten szlak przemarszu. I aby mogli zameldować, że dokładnie przez te miejscowości przejechali. Potem rozkazał zwiadowcom stworzyć szpaler po obu stronach drogi w takich odstępach, aby ciasno jadące sanie z Węgrami objąć w całości ochroną. Węgrzy poukładali broń na spód sanek i powoli zaczęli zjeżdżać z pagórka na most. Uśmiechając się, składali dłonie w charakterystyczny uścisk, mający oznaczać braterstwo, i powtarzali jedyne zrozumiałe nam słowo „Lengyel”. Któryś podał nam papierosy, sięgnęliśmy po tytoń, ale to wydawało się nam słabym rewanżem, więc zaczęliśmy im wręczać suchą kiełbasę i połcie słoniny. Doszło nawet do tego, że z dowódcą jednej z węgierskich jednostek stacjonujących nad Bugiem spotkał się sam płk Kazimierz Bąbiński „Luboń”, komendant wołyńskiej AK. Chociaż zachowano środki ostrożności – „Luboń” wystąpił incognito – świadczy to, że polskie podziemie Węgrom ufało. Inaczej nigdy nie zdecydowałoby się na podjęcie takiego ryzyka. Polacy i Węgrzy starali się nie sprawiać sobie problemów również podczas przypadkowych spotkań w terenie. Jedno z nich w książce „Kainowe dni” opisał wołyński konspirator Wincenty Romanowski. Dotyczyło to przygody, którą miał żołnierz AK o pseudonimie Sybir. Przekroczył próg domu po partyzancku, bez pukania. Z niezachwianą pewnością siebie wpadł do środka izby. Miał na sobie węgierski pistolet maszynowy i granat. Gdy w następnej sekundzie jego wzrok zatrzymał się na obecnych w izbie ludziach – stanął przy progu zdrętwiały z przerażenia. Wnętrze było pełne węgierskich żołnierzy. Wśród nich, przy stole, siedział oficer w rozpiętym mundurze. Broń znajdowała się w nieładzie, na sprzęcie domowym i na podłodze. Oniemieli Węgrzy, zbladł gospodarz domu. W tym momencie „Sybir” krzyczy: – Lengyel-magyar barátság! – Éljen! – krzyknął któryś z Węgrów. Wszyscy odetchnęli. „Lengyel-magyar barátság” to przyjaźń polsko-węgierska.Pod koniec wojny doszło nawet do tego, że całe węgierskie oddziały deklarowały chęć przejścia na stronę polskiej samoobrony. Zdarzało się też, że przebijających się do polskich baz dezerterów wyłapywali i bestialsko mordowali banderowcy. Jedną z takich historii w swoich wspomnieniach opisał Apolinary Oliwa, komendant z Rafałówki: Podczas gęstego deszczu ze śniegiem przyszli do Rafałówki niecodzienni goście. Byli to Węgrzy z kompanii stacjonującej w Kiwercach i ochraniającej tamtejszy wodociąg przed dywersją. Od czasu do czasu dawali nam jakąś broń, krzywdy nikomu nie robili, ale mimo to ich wizyta wydała nam się intrygująca. Pomogliśmy im zdjąć nasiąknięte wodą płaszcze i wskazaliśmy krzesła. Izbę wypełnił zapach rosołu i wieprzowej pieczeni. Znalazła się też wódka. Suty obiad wyraźnie poprawił Węgrom humory. Opowiadali o węgierskiej kuchni, o trunkach i wreszcie, gdy gospodyni przestała się krzątać koło stołu i wyszła, przystąpili do wyjaśnienia celu wizyty. – Przysyła ich dowódca kompanii. Chcą z całą kompanią przejść na naszą stronę – tłumaczy zdziwiony Konefał. Posiedzieli jeszcze trochę i zaczęli szykować się do drogi. Podarowali nam węgierskie granaty z biegnącą przez środek czerwoną obwódką i skórzaną klapką przy zawleczce. Któryś wsypał do wiadra po kartoflach kilkadziesiąt sztuk amunicji. Podziękowali za poczęstunek i poszli .Niestety, historia ta zakończyła się tragicznie. Kompania Węgrów zrealizowała swój zamiar, ale niestety zrobiła to za późno, bo dopiero 2 lutego. Tego dnia do Rafałówki przyszło 162 węgierskich żołnierzy w pełnym uzbrojeniu. Niestety, po kilku godzinach do wsi wkroczyli bolszewicy i sympatyczni Węgrzy wpadli w ich łapska. Nietrudno się domyślić, jaki spotkał ich los. Setki tysięcy węgierskich jeńców, którzy dostali się do sowieckiej niewoli, przeszły przez prawdziwe piekło. Honwedzi byli mordowani na miejscu lub wtrącani do straszliwych łagrów pod  Honwedzi byli mordowani na miejscu lub wtrącani do straszliwych łagrów pod kołem biegunowym. Tam w ekstremalnych warunkach, przy mrozie spadającym do minus 50 stopni Celsjusza, odziani w łachmany i głodzeni – musieli wyrąbywać tajgę. Olbrzymia część z nich zmarła w męczarniach. A ostatni węgierski jeniec – András Toma wrócił do ojczyzny w 2000 roku, po 55 latach niewoli!

 

Burza

Nawet gdy na początku 1943 r. Polacy wystąpili do otwartej walki z Niemcami, oddziały węgierskie częstokroć zachowywały życzliwą neutralność wobec, jakkolwiek by było, wrogów swoich sojuszników. „Węgrzy na Wołyniu użyci do akcji wycofują się z natarcia przeciw naszym oddziałom, stwierdziwszy, że to Polacy, a nie Ukraińcy, nawiązują z naszymi oddziałami łączność i starają się być pomocni”. Jak to wyglądało w praktyce? Tak jak 22 lutego 1944 r. podczas polsko-niemieckiego boju pod Kalinówką. Towarzyszący oddziałowi Wehrmachtu węgierscy żołnierze nie wzięli udziału w walce, tylko dyskretnie wycofali się do lasu. Tam natknęli się na polski pluton. Polacy zostali rozbrojeni i wzięci „w areszt”. Po zakończeniu polsko-niemieckiej bitwy Węgrzy zwrócili AK-owcom broń i ich zwolnili. Bywały i sytuacje odwrotne – Polacy puszczali wolno wziętych do niewoli Węgrów. Tak postąpił między innymi słynny zagończyk Władysław Czermiński „Jastrząb”. W krytycznej sytuacji oddziału – pisał Jerzy Turowski w swojej książce „Pożoga” – Węgrzy stali się dla niego ciężarem. Nie mógł on wyżywić jeńców wojennych, sam nie mając źródeł zaopatrzenia. Węgrzy to rozumieli, a zachowanie ich wskazywało, że spodziewali się rozstrzelania. „Jastrząb” jednak zdecydował się wypuścić ich na wolność. Byli nieufni. Odchodząc pod wieczór, z wyraźną obawą wchodzili do wody, oglądając się niespokojnie do tyłu. Nikt jednak nie chciał strzelać do nich, szczególnie że byli to Węgrzy. Gdy oddalili się od wyspy, a później wyszli na brzeg rozlewiska, długo jeszcze machali rękami na pożegnanie, stojąc w czerwieni zachodzącego słońca. Potem znikli w lesie. Z kolei Węgrzy wstawiali się za Polakami z 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK wziętymi do niewoli przez Niemców. W Ziemlicy wozy z rannymi wjechały w mrowisko wojska niemieckiego i węgierskiego – pisał Jerzy Turowski. – Żołnierze niemieccy z okrzykiem „banditen” rzucali się do wozów, rabując resztki rzeczy osobistych, zdzierając nawet medaliki z szyi wystraszonych Polaków. Z pomocą przerażonym partyzantom przybył oficer węgierski, który przegonił żołdactwo od furmanek, kierując kolumnę dalej do wsi, gdzie zatrzymano ją w pobliżu kwater węgierskich. Tam polecił swoim żołnierzom oczyścić dwie stodoły, nanieść grubą warstwę słomy i siana, dokąd po kolei przynosili i układali rannych. Oficer węgierski oświadczył, że Węgrzy wiedzą, że mają do czynienia ze szpitalem partyzanckim, zapewnił, że nie zamierzają zrobić krzywdy Polakom. Wypytywał o stan rannych. Węgier następnie rozstawił zbrojne straże, które miały czuwać nad bezpieczeństwem Polaków. Niestety, jeńców wkrótce przejęli Niemcy. Polskie sanitariuszki zostały odkomenderowane do szpitala polowego Wehrmachtu, a rannym kazano wziąć łopaty i kopać dla siebie masowy grób. Kiedy tak zrezygnowani wykonywali swoją pracę – pisał Turowski – nadjechało konno trzech oficerów węgierskich. Jeden z nich, wyższy rangą, widząc scenę kopania grobu, bardzo się zdenerwował. Wzburzony głośno krzyczał coś do Niemców, a następnie rozkazał partyzantom rzucić łopaty i w dwójkach maszerować do tej samej stodoły, gdzie ponownie ustawiono wartę węgierską. Niemcy nie protestowali. Oczywiście nie we wszystkich przypadkach relacje Polaków z Węgrami układały się sielankowo. Szczególnie w czasie operacji „Burza”, gdy Armia Krajowa wystąpiła zbrojnie po stronie bolszewickich najeźdźców, dochodziło do polsko-węgierskich potyczek i bitew. Można jednak zaryzykować tezę, że obie strony biły się z ciężkim sercem. Bez nienawiści, a raczej z żołnierskiego obowiązku. Do jednej z takich potyczek doszło 23 marca 1944 r. w miejscowości Turopin. Teren ten chciał zająć polski oddział partyzancki Franciszka Pukackiego „Gzymsa”. Niestety, na drodze stanął mu schron bojowy obsadzony przez załogę węgierską. Z bunkra wyszedł oficer węgierski – pisał Jerzy Turowski. – Rozmowa obyła się w niedalekiej stodole, gdzie „Gzyms” przyjął go w otoczeniu swoich oficerów. Sam przed wojną był na Węgrzech, rozmawiano więc swobodnie, wspominając czasy Jagiellonów, a szczególnie generała Józefa Bema. Węgier wyciągnął manierkę z rumem, wszyscy wypili z nim toast za przyjaźń polsko-węgierską. Niestety, sytuacja była jednak patowa. Porucznik „Gzyms” zażądał od Węgrów wycofania się ze schronu i z linii umocnień przy pobliskim moście na Turii. Dowódca schronu odmówił. Powołał się przy tym na rozkaz wojskowy, za którego złamanie zostałby rozstrzelany. W grę nie wchodziło również odbycie pozorowanej walki – czyli strzelanie w powietrze na wiwat – bo o wszystkim bez trudu dowiedzieliby się Niemcy. – A więc będziemy się bić – zakończył rozmowy „Gzyms”. Do walki niestety doszło. Polakom po ciężkim boju udało się wyprzeć siły  niemiecko-węgierskie. A jeden z pocisków wystrzelonych przez naszych artylerzystów niefortunnie trafił w sam środek schronu ze stanowiskiem dowodzenia węgierskiego oddziału. Walkę – i to zaciętą – z węgierską piechotą stoczył również oddział 27. Dywizji, w którym służył Roman Domański. Goniąc Węgrów przez coraz rzadszy las – wspominał – krzycząc „Hurra!”, biegnąc, dotarliśmy do polany, na której aż roiło się od Węgrów i Niemców. Nie mogli do nas strzelać, bo wjechaliśmy na polanę na plecach uciekających Węgrów. Wykorzystaliśmy to, kosząc ich i Niemców, bezlitośnie. Mój sąsiad, erkaemista, nie nadążał z wymianą magazynków. Około 200 Niemców i Węgrów zginęło. Wiadomo również o rozstrzelaniu przez żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji AK węgierskiego jeńca, który podjął próbę ucieczki. Na szczęście jednak takie bratobójcze walki należały do rzadkości. Były odstępstwem od reguły. Przyjazne stosunki między Polakami a węgierskim wojskiem panowały nie tylko na Wołyniu, lecz także w Galicji Wschodniej. Czyli w drugiej części okupowanej Polski, na której doszło do banderowskiej akcji eksterminacyjnej wymierzonej w polską ludność. Obecność wojsk węgierskich w Małopolsce Wschodniej jest z punktu widzenia polskiego wysoce korzystna – napisano w podziemnym meldunku z maja 1944 roku. – Wszędzie, gdzie są Węgrzy, stan bezpieczeństwa wybitnie się poprawił. Węgrzy bezwzględnie tępią antypolskie wystąpienia band ukraińskich i zdarzają się często wypadki, że oddziały węgierskie specjalnie udają się do miejscowości, gdzie ludność polska może być zagrożona ze strony band ukraińskich, aby przewieźć ją wraz z mieniem do bezpiecznych ośrodków. Dowództwo węgierskich jednostek stacjonujących w Galicji zwróciło się nawet z ostrym apelem do dowództwa niemieckiego, w którym domagało się podjęcia energicznych kroków na rzecz ratowania Polaków. Doprowadziło to do poważnego zadrażnienia w relacjach sojuszników. Zaiste fatalnie się ułożyło, że podczas II wojny Polacy i Węgrzy znaleźli się w przeciwnych obozach.

 

Piotr Zychowicz

Fragment książki „Wołyń zdradzony”, który ukazał się w Do Rzeczy Historia 8(78)2019