Back to top
Publikacja: 09.10.2019
Pan Bóg mnie przygotowywał na przeprowadzkę do Polski. Rozmowa z Angeliką Korszyńską - Górny
Kultura


Co to znaczy być Węgierką z Zakarpacia?

Zakarpacie do I wojny światowej należało do Austro-Węgier, potem do Czechosłowacji, przed II wojną światową na krótko proklamowano tam Ukrainę Zakarpacką, potem z powrotem wróciło do Węgier, po wojnie przyłączono je do Związku Radzieckiego, a w końcu stało się częścią niezależnej Ukrainy. Śmiejemy się, że moja rodzina, nie wychodząc nawet z własnego podwórka, mieszkała w wielu różnych krajach. Na Zakarpaciu obecne są różne języki i to jest, biorąc pod uwagę historię tego miejsca, oczywiste. Mieszka tu mniejszość węgierska, słowacka, rumuńska, niemiecka, żydowska i rosyjska. Moi sąsiedzi z domu obok rozmawiali u siebie tylko po słowacku, w szkole miałam koleżanki, które swobodnie posługiwały się jidysz.

Nasz dom rodzice kupili po znanym rosyjskim pisarzu, ale wcześniej mieszkał tam lekarz – Czech. Ostatnio, kiedy byłam u nich, zeszłam do piwnicy. Tam na umywalce było napisane, kto ją wyprodukował i kto zamontował. Każde słowo było w innym języku – węgierskie imię, czeskie i niemieckie nazwiska, francuska firma, ulica zapisana po niemiecku, a nazwa miasta po czesku… To bardzo typowe dla Zakarpacia. Oprócz tylu obecnych tam języków na tym terenie funkcjonują też obok siebie różne wyznania. To jest bardzo specyficzne miejsce na mapie świata, gdzie tak różni ludzie potrafią żyć ze sobą w pokoju, a rodziny są bardzo wymieszane.

Jaka jest Twoja rodzina?

Maria i Ivan Korszyńscy 

Mama­ – Maria z domu Borbély ­– jest Węgierką z dziada pradziada, natomiast ze strony mojego taty – Iwana Korszyńskiego – rodzina jest mieszana. Obie babcie mojego taty były Węgierkami, ale dziadek Korszyński był Polakiem, a drugi – Stan – Rumunem. Z tego, co wiem, na przełomie XVIII i XIX wieku nasz przodek Korszyński osiedlił się na Zakarpaciu, gdzie za zasługi wojenne władze Austrii nadały mu ziemie. Rodzina mamy mieszkała na tych terenach od zawsze. Mój tato bardzo kocha ukraińską kulturę i wychowywał nas w miłości do Ukrainy, a mama w miłości do Węgier – i to absolutnie się u nas nie kłóciło. Chodziłyśmy do szkoły ukraińskiej, na przerwach i na ulicy rozmawiało się po rosyjsku, a w domu po węgiersku. Nie mieliśmy w głowie misz-maszu, to było naturalne. Dziś na co dzień rozmawiam po polsku, ale myślę po węgiersku. Z Bogiem rozmawiam po węgiersku, ale modlitwy odmawiam w języku starocerkiewnosłowiańskim, tak jak nas tato nauczył. Tata jest wyznania prawosławnego, mama jest z dziada pradziada reformatką (wyznania kalwińskiego), a ja i siostry jesteśmy ochrzczone w Kościele greckokatolickim. Po wojnie i stalinowskim reżimie trwały ogromne prześladowania religijne. Wielu księży prawosławnych współpracowało z Sowietami, więc tato zdecydował się ochrzcić nas w Kościele greckokatolickim, bo znał tamtejszego księdza, z którym był razem na zesłaniu i jemu najbardziej ufał. Byłyśmy chrzczone w piwnicy, w tak wielkiej tajemnicy, że o tym, kim są moi rodzice chrzestni, dowiedziałam się dopiero na własnym ślubie. Bardzo lubię niedzielne poranki w moim rodzinnym domu, kiedy każdy się szykuje do swojego kościoła. Później się spotykamy – w domu albo na lodach na mieście i opowiadamy sobie, jakie były kazania w naszych kościołach, dzielimy się bez oceniania, wymieniając się doświadczeniem duchowym i teologicznym. To jest bardzo ubogacające. Nie kłócimy się, nie konkurujemy. Zdarza się, że kiedy odmawiamy z Grzegorzem jutrznię, to moja mama, która jest protestantką, bardzo chętnie się do nas przyłącza. Wtedy biorę węgierski brewiarz i czytamy w dwóch językach.

Twoja rodzina doświadczyła prześladowania w czasach stalinowskich.

Mój ojciec był zesłany do łagru między innymi za to, że chodził do cerkwi. W łagrze w Spassku w Kazachstanie spędził blisko osiem lat. To był obóz najsurowszego reżimu, obóz śmierci, opisywany m.in. przez Sołżenicyna w „Archipelagu Gułag”.

Jak Twój ojciec znalazł się w obozie i jakim sposobem go przetrwał?

Tatę aresztowano dwa razy – za pierwszym razem w 1945 roku, gdy miał 17 lat. Był w grupie młodych ludzi, którzy dostarczali jedzenie partyzantom walczącym na Zakarpaciu z Sowietami. Opowiadał mi, że wówczas dziewięciu śledczych przeszło się po jego kręgosłupie. Nikogo nie wydał. Śledczy zagroził ojcu, że jeżeli nie poda mu chociaż jednego nazwiska, to zdechnie na Syberii. Tato mu odpowiedział: „To od was nie zależy”. „A od kogo?”, zapytał śledczy. „Od Boga”. „Jak to mam rozumieć?”, dopytywał śledczy. „Co On wam powie, tak zrobicie”, powiedział mu tata. Wtedy do ucha śledczego nachylił się jego pomocnik i powiedział: „Towarzyszu pułkowniku, to fanatyk.” Po latach stało się tak, że ten właśnie człowiek trafił na stół operacyjny do mojego ojca… Tatę wypuścili, żeby go śledzić, ale nie doprowadził ich do pozostałych członków grupy. Udało mu się skończyć szkołę i dostać na studia medyczne. Potem już nie potrzebowano żadnych dowodów, żeby go ponownie aresztować. Widzieli, że chodzi do cerkwi, mówi po ukraińsku, a nie po rosyjsku i to wystarczyło. Za drugim razem trafił już do łagru. Miał wtedy 19 lat. W obozie pracował w kamieniołomach. Tam bardzo ciężko zachorował. Był tak zagłodzony i wyczerpany, że aż bliski śmierci. Nie miał siły pracować, więc kryli go koledzy, pracując za niego. Wylądował w więziennym szpitalu, gdzie ordynatorem był Węgier Jozsef Cservenyi, znany lekarz z Budapesztu. Ten, kiedy dowiedział się o chłopaku z Zakarpacia, tak bardzo się ucieszył, że będzie mógł z kimś porozmawiać po węgiersku, że postanowił tatę uratować. Włożył w to ogromny wysiłek, osobiście karmił go łyżeczką… Kiedy tato wyzdrowiał, ten lekarz zostawił go u siebie w szpitalu, gdzie ojciec pracował jako felczer. Później do tego samego łagru trafił wybitny chirurg profesor Siergiej Kolesnikow, który był wcześniej wiceministrem zdrowia i przewodniczącym Czerwonego Krzyża w Związku Radzieckim. To on wyszkolił mojego tatę na lekarza. Wyuczył go w obozie zawodu. Pod koniec pobytu w łagrze tato asystował mu przy operacjach. Kolesnikow stał się dla niego niemal jak drugi ojciec, a mój tato dla niego jak syn, którego nigdy nie miał. Kiedy po wielu latach mój mąż był w Moskwie i odwiedził wdowę po profesorze, to na ścianie w ich mieszkaniu wisiały trzy portrety: Kolesnikowa, jego żony i mojego taty.

Tato wyszedł z łagru po śmierci Stalina i dostał wilczy bilet, więc nie miał możliwości ukończenia studiów, ale Kolesnikow, którego zrehabilitowano i przywrócono do pracy, pomógł tacie wznowić studia, tyle że na uczelni na Białorusi. KGB nękało tatę, chcąc go skłonić do współpracy. Ale on nigdy nie poszedł na współpracę. Cztery razy odrzucał propozycję werbunku. Dziś mój tato jest już bardzo słabiutki; widać, że niebo już go woła. Ale kończy pisać swoją kolejną wspomnieniową książkę. Powtarza nam, że łagier w Spassku to był jego największy uniwersytet. Poznał tam wielu szlachetnych i pięknych ludzi. Uważa, że powinien o nich pisać, bo zostali zapomniani.

A jak poznałaś Grzegorza i jak to się stało, że zamieszkałaś w Polsce?

Byłam studentką wydziału operowego lwowskiego konserwatorium. Jesienią 1992 roku odbywał się festiwal muzyki alternatywnej, podczas którego występowałam. Na przerwie poznałam Grzegorza, który był wówczas korespondentem „Życia Warszawy” na Ukrainie. Przedstawił nas sobie wspólny kolega. Później Grzegorz zaprzyjaźnił się z moją bliską przyjaciółką, z którą wynajmowałam mieszkanie. Kiedyś odwiedził ją, gdy zachorowała i wtedy postanowiłam ugotować mamałygę. To jest bardzo popularne danie nie tylko w Rumunii, ale i na Zakarpaciu. Przygotowałam mamałygę z bryndzą i kiedy podałam ją Grzegorzowi, to widziałam, że się bardzo zdziwił. Niedługo przed tym napisał reportaż, w którym opisywał swoją podróż po Bukowinie w Rumunii – gdziekolwiek się pojawił, częstowano go mamałygą i opowiadano, że była tam przed nim dziennikarka o imieniu Angelika. Cały czas deptał jej po piętach, ale jej nie spotkał. Dlatego się zdziwił, kiedy zetknął się z inną Angeliką, która poczęstowała go mamałygą. Zaczęliśmy się spotykać, a po pięciu dniach Grzegorz poprosił mnie o rękę. Pobraliśmy się w 1993 roku. Miałam wtedy 22 lata. W moim rodzinnym mieście Użhorodzie wzięliśmy ślub cywilny, a we Wrocławiu kościelny. Mieliśmy cztery wesela. Wszystkie były bardzo skromne – pierwsze przygotowali moi rodzice w Użhorodzie, drugie mieliśmy we Lwowie dla moich przyjaciół, trzecie wyprawili nam rodzice Grzegorza we Wrocławiu i na nie zjechała się jego bardzo liczna rodzina, a czwarte zorganizowaliśmy też we Wrocławiu dla przyjaciół Grzegorza.

Angelika i Grzegorz 

Czy Twoje doświadczenie z domu rodzinnego pomogło Ci się zaadaptować do nowej kultury i nowego języka po przeprowadzce do Polski?

Dla mnie pierwszym szokiem był wyjazd na studia do Lwowa. Nagle trafiłam do miasta, w którym wszyscy mówili w jednym języku, czyli po ukraińsku, tylko gdzieniegdzie było słychać język rosyjski. Wcześniej, kiedy wychodziłam na bazar, to musiałam się posługiwać minimum czterema, pięcioma językami, żeby się dogadać, a tutaj życie zrobiło się takie proste! I ludzie wokół byli tacy do siebie podobni. Na Zakarpaciu ludzie są dużo barwniejsi – zarówno pod względem urody, ale i mentalności, która jest bardzo niejednoznaczna. Najwyraźniej już wówczas Pan Bóg mnie przygotowywał na przeprowadzkę do Polski.

Czego najbardziej było Ci brak po przenosinach do Polski?

Po ślubie zostałam jeszcze na Ukrainie przez rok i zrobiłam licencjat, a potem urodziła się Annamaria. Do Polski przyjechałam z 9-miesięcznym niemowlęciem. Na początku brakowało mi wszystkiego – rodziny, języka, studiów, przyjaciół, pracy, tamtej sceny, Zakarpacia, Lwowa, Ukrainy… Przed przyjazdem do Polski prowadziłam bardzo intensywne życie – studiowałam, śpiewałam, nagrywałam, imprezowałam. I nagle trafiłam do kraju, którego nie znałam, którego językiem nie mówiłam, ze wszystkimi niewiadomymi co do przyszłości. Ale miałam Grzegorza, którego bardzo kochałam i dzięki temu mogłam znieść tęsknotę za tym, co zostawiłam za sobą. Straciliśmy też wkrótce nasze drugie dziecko, które nosiłam pod sercem. To była tragedia, ale nie bezsensowna, bo wierzę, że nasz syn Serafin bardzo za nas się modli. Po tym wydarzeniu poznaliśmy ojców paulinów z ulicy Długiej w Warszawie. Zaprzyjaźniłam się z nimi. Na prośbę ojców zaczęłam udzielać im lekcji śpiewu. W Związku Radzieckim z powodu prześladowań kościoły były zamknięte, a ja miałam taki wielki głód kościoła, że jak trafiłam do Polski, to zaczęłam codziennie chodzić na Msze. Po którejś spowiedzi dostałam jako pokutę, żeby pójść na katechezy neokatechumenalne. Poszliśmy na nie z Grzegorzem i tak weszliśmy do wspólnoty. Niedawno usłyszałam od węgierskiego franciszkanina, że jak nienarodzone dziecko odchodzi, to trzeba nakrywać stoły, czyli świętować, bo masz pewność, że któreś z twoich dzieci już na pewno jest w niebie, a to jest wielkie błogosławieństwo. Jestem mocno przekonana, że możliwość, by bliżej poznać Kościół i wejść do wspólnoty, mieliśmy dzięki wstawiennictwu Serafina.

Czy udało Ci się zbudować bliskie, przyjacielskie relacje z ludźmi z Polski?

Doświadczyłam, że Polacy bardzo lubią Węgrów i są otwarci względem obcokrajowców, szczególnie tych z krajów ościennych. Mam tutaj z niektórymi ludźmi tak bliskie więzi, że wręcz czuję jakby to była moja rodzina. W Warszawie nie mieszkają żadni krewni ani Grzegorza, ani moi, a mimo to mam tu sporo chrzestnych dzieci. Myślę też, że o czymś świadczy fakt, że na weselu Annamarii w Warszawie mieliśmy ponad 400 gości, a na ślub przyszło ich około 700.

 

 

Jak na co dzień wygląda ten związek z węgierskością Waszej rodziny?

Moje dzieci znają węgierski, bo mówiłam do nich w tym języku od urodzenia. Znają bardzo dużo węgierskich ludowych piosenek. Pamiętam, że moja mama zawsze je śpiewała, robiąc pranie lub gotując, więc i ja tak samo śpiewałam swoim dzieciom. Mieliśmy też to szczęście, że moja chrzestna, która mieszka niedaleko Siedmiogrodu, co roku zapraszała je na wakacje. Jeździły tam też dzieci mojej ciotecznej siostry, więc bawiły się całą paczką. Chodziły nad Cisę, jadły chleb ze słoniną, albo ze smalcem z czerwoną węgierską papryką. Na Zakarpaciu oprócz węgierskiego nasze dzieci nauczyły się też języka ukraińskiego, poznały liturgię Kościoła wschodniego, śpiewają ukraińskie pieśni ludowe, mają ukraińskich przyjaciół.

Kiedyś, gdy byłam w ambasadzie węgierskiej, pani konsul zapytała, czy nie chciałabym się postarać o obywatelstwo węgierskie dla siebie i dla dzieci. Konsul zapewniła mnie, że procedura nie jest długa i trudna, i dodała, że obywatelstwo należy się i mi, i dzieciom. Po powrocie do domu długo się nad tym zastanawiałam. W pewnym momencie poczułam jakby z zaświatów patrzyli na mnie wszyscy moi zmarli węgierscy przodkowie i niemal słyszałam, jak mówią: „Jak to? To ty się jeszcze zastanawiasz? Przecież należysz do nas!” Zrobiło mi się głupio. Skontaktowałam się z konsulatem i po pewnym czasie nie tyle dano, ile oddano nam obywatelstwo węgierskie, ponieważ moja rodzina nigdy się go nie zrzekała – zabrano je wbrew jej woli. To, co wydarzyło się potem, jest bardzo ciekawe, bo kiedy przywrócono nam obywatelstwo, to zauważyłam, że za tym formalnym aktem poszły konkretne czyny – dzieci częściej zaczęły do siebie mówić po węgiersku, zaczęły czytać literaturę węgierską i nauczyły się wielu węgierskich wierszy, co mnie bardzo wzruszyło. One poczuły, że przynależą do narodu nie tylko teoretycznie, lecz też praktycznie. Kiedy Annamaria miała się zdecydować na lektorat podczas studiów, to wybrała węgierski. Kamila po maturze poszła na hungarystykę. Wszystko wskazywało na to, że Noemi zdecyduje się na Uniwersytet Muzyczny, ale też wybrała hungarystykę. Ja tego absolutnie nie inicjowałam, to wyszło od samych dzieci.

 

Twój mąż sporo pisze o kulturze, historii i współczesności Węgier. Czy zna węgierski?

Zna podstawowe zdania: „Chodź tutaj”, „Umyj zęby”, „Zamknij drzwi.” (śmiech) Grzegorz jest bardzo mocno zainteresowany kulturą Węgier. Kocha brzmienie węgierskiego języka i węgierską kuchnię. Uwielbia węgierskie wino. Nie jest przypadkiem, że na wesele córki sprowadził z Egeru 160 litrów węgierskiego wina. Chociaż mieliśmy też ukraińską wódkę.

Czy poza winem wesele Annamarii miało jakieś inne węgierskie akcenty?

Kiedy Annamaria powiedziała, że Eliasz poprosił ją o rękę, bardzo się ucieszyliśmy, chociaż było to dla nas zaskakujące, że stało się to dosłownie po dwóch miesiącach znajomości. Córka przypomniała nam wtedy, że Grzegorz poprosił mnie o rękę po pięciu dniach. Moje siostry też były proszone o rękę bardzo szybko – jedna po dwóch tygodniach, a druga po miesiącu znajomości. Najwyraźniej to taka tradycja rodzinna.

Rozmawialiśmy z córką o tym, jak ma wyglądać ich wesele, bo wybrali na ślub sierpień, a to jest miesiąc maryjny. Zapytałam, czy nie chcieliby mieć na zaproszeniu wizerunku Maryi. Pomysł bardzo się spodobał. Poprosiliśmy naszą bliską przyjaciółkę, malarkę Magdalenę Bielecką, żeby napisała ikonę i tak powstał wizerunek Błękitnej Madonny, albo Niebieskiej Maryi – tak ją w rodzinie nazywamy. Każdy, kto był zaproszony na ślub i wesele, dostał podobiznę tej Madonny. Tym sposobem Annamaria i Eliasz wzięli Maryję za patronkę tego tak ważnego w ich życiu wydarzenia. Centralnym punktem była Msza święta ze ślubem. Ozdobiliśmy kościół białymi i błękitnymi kwiatami, ludzie byli trochę zdziwieni, bo zazwyczaj używa się białych kwiatów, ale to był akcent maryjny. Na bocznym ołtarzu stała ikona Błękitnej Madonny. Niespodzianką dla mnie było, kiedy młoda para, zgodnie z węgierskim obyczajem, przysięgała sobie wierność na krzyż. Eliasz wypowiedział to przyrzeczenie po polsku, a Annamaria po węgiersku. Przez cały ślub mocno się trzymałam, ale to był moment, w którym się popłakałam ze wzruszenia. Pan Bóg dał mi taki prezent, że poczułam się trochę tak jak w domu. Potem nasze młodsze córki powiedziały, że one planują więcej węgierskich elementów na swoich ślubnych uroczystościach. Wszystko już obmyśliły, ale póki co trzymają w tajemnicy.

Czy organizacja takiego międzynarodowego wesela była trudna?

Stało się tak, że zorganizowaliśmy córce trzy wesela. Pierwsze dla rodziny z Polski i z Zakarpacia oraz najbliższych przyjaciół. Potem zaprosiliśmy na grilla przyjaciół z naszych wspólnot. Trzecie wesele zrobiliśmy na Zakarpaciu, w moim rodzinnym Użhorodzie, i tam ugościliśmy całą rodzinę nie tylko z Zakarpacia, ale również z Węgier oraz Czech. Przed tym trzecim weselem mieliśmy Mszę świętą w kościele greckokatolickim, podczas której były akcenty starocerkiewnosłowiańskie. To przepiękne zwyczaje i rodzina Eliasza, która po raz pierwszy była na Zakarpaciu, bardzo się zdziwiła i wzruszyła.

Po weselu zaskoczył nas nasz najmłodszy syn – piętnastoletni Augustyn. Poszedł do pokoju dziadka i powiedział, że jak Bóg da, to chciałby studiować medycynę, żeby być w przyszłości lekarzem. Mój tato bardzo się wzruszył. Ale to nie było wszystko, bo syn powiedział: „Dziadku, ty masz same córki, one już mają inne nazwiska, więc ja postanowiłem, że do swojego nazwiska dołączę jeszcze twoje.” Tacie popłynęły łzy.

 

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

Angelika Korszyńska-Górny, wokalistka, kompozytorka, występuje solowo i zespołem 2Tm2, prywatnie żona dziennikarza i publicysty Grzegorza Górnego, mama Annamarii, Kamili, Noemi, Jeremiasza i Augustyna.

rozmawiała Marta Dzbeńska-Karpińska

zdjęcia: Marta Dzbeńska - Karpińska