Back to top
Publikacja: 22.02.2022
Berlin stracił szansę na przywództwo
Polityka

Kryzys wynikający z groźby rosyjskiego ataku na Ukrainie obnażył najbardziej słabość dwóch krajów: Rosji, czyli potencjalnego agresora, oraz Niemiec, państwa pretendującego do roli europejskiego hegemona, a może nawet gracza pierwszej ligi światowej.


Mariusz Staniszewski


Największym chyba osiągnięciem Europy ostatnich trzech dekad jest poczucie bezpieczeństwa. I to niemal w każdym wymiarze: politycznym, gospodarczym, socjalnym oraz militarnym. Tysiące stron analiz napisano o tym, że w epoce postnowoczesnym świecie wojna jest niemożliwa, gdyż przestała być racjonalna. Z powodu niewyobrażalnie wysokich strat. Unia Europejska szczyci się tym, że poważne problemy potrafi rozwiązywać na drodze pokojowych negocjacji, które ostatecznie wszystkim przynoszą zyski.

Choć nie jest to oczywiście cała prawda, ponieważ polityka UE ostatnich kilkunastu lat pokazuje, że dokładnie możemy stwierdzić, kto w niej jest przegrany a kto wygrany, to jednak wysoki poziom bezpieczeństwa nadal pozostaje – mimo kolejnych kryzysów – jedną z najistotniejszych wartości, jakie możemy przypisać istnieniu Unii Europejskiej.

Jednak to co jest siłą Wspólnoty, paradoksalnie jest też jednocześnie jej słabością. Gdyż groźba odebrania poczucia bezpieczeństwa, a co za tym idzie wysokiego poziomu konsumpcji i komfortu, wywołuje na Starym Kontynencie popłoch. I tej właśnie broni używa dziś Władimir Putin i jego czekistowska kalika wobec Zachodu. Wiadomo przecież, że rosyjskie czołgi nie dojadą do przedmieść Paryża czy Berlina, ani nawet Warszawy. Jednak wojna tuż za granicą Unii będzie musiała spowodować wzrost wydatków na zbrojenia, polityczną konfrontację z Moskwą oraz rezygnację z dochodów, jakie wielu byłym i czynnym politykom krajów europejskich zapewnia kremlowski reżim. Przedefiniowanie relacji z Rosją siłą rzeczy zmusiłoby europejskie rządy do ponownego zwrotu w kierunku USA, czego przecież unijny establishment boi się jak ognia. Nie chciałby przecież, by interesy Zachodu ponownie określał Waszyngton.


Ukraińskie wojska przygotowują się na potencjalny szturm rosyjskiej armii. Fot. SERGEY KOZLOV / PAP/EPA


Przeoczona okazja

Jeśli jednak dzisiejsza Europa – a przynajmniej jej część – pragnęłaby innego przywództwa, to Niemcy okazały się krajem niezdolnym do sprawowania tej funkcji. W ciągu ostatnich kilkunastu lat udowodniły, że potrafią zmieniać rządy w Gracji, Hiszpani i we Włoszech oraz tak konstruować politykę gospodarczą UE, by zyski płynęły głównie do nich, ale gry pojawia się zagrożenie ze Wschodu, stają się w pewien sposób bezradne. Nie są zdolne do wzięcia na siebie odpowiedzialności za zapewnienie stabilizacji oraz bezpieczeństwa – oczywiście w wymiarze polityczno-gospodarczym.

Kryzys wywołany przez Rosję pokazał, że rząd w Berlinie nie jest zdolny do patrzenia na Unię Europejską jako wspólnotę wartości (kulturowych, gospodarczych, politycznych i instytucjonalnych), dla których zagrożeniem jest agresywne zachowanie Kremla. W tej próbie sił upatrują raczej własnej szansy na zmianę układu sił w Europie. Od dłuższego czasu Niemcy pragną przecież usankcjonowania swojej pozycji hegemona. Nie chcą już być jednym z równych w Unii Europejskiej, ale dążą do oficjalnego uznania swojego przywództwa. Od dawna pisząc o relacjach USA, Chin czy Rosji z UE, mają na myśli stosunki tych państw z Berlinem. Docelowy model ustrojowy UE powinien być dla nich oczywistym odzwierciedleniem ustroju Republiki Federalnej Niemiec. Nawet sam proces jednoczenia Europy jako żywo przypomina scalanie państw niemieckich przez Prusy w XIX wieku.

Konflikt rosyjsko-ukraiński, bez względu na to jaką przybierze on formę, rząd w Berlinie stara się wykorzystać do przedefiniowania własnej pozycji w Europie. Z tego puntu widzenia pogorszenie stosunków z Rosją w żaden sposób nie leży w interesie RFN. Tylko w sojuszu z Kremlem Niemcy stają się graczem, który może zasiąść do stołu z najsilniejszymi.

Po pierwsze, możliwość wpływania na politykę agresywnego, nieobliczalnego i zdolnego łamać wszelkie zasady reżimu czekistów, daje Berlinowi poważny atut do odgrywania kluczowej roli w możliwości zapobiegania konfliktom. Aby to osiągnąć kanclerz, kimkolwiek by nie był, musi zachowywać względnie przyjazne relacje z Moskwą. Otwarta konfrontacja zamykałaby takie możliwości.

Po drugie, dysponując rosyjskim straszakiem, Niemcy mogą próbować podporządkować sobie Europę Środkową. Postawienie krajów naszego regionu przed alternatywną: albo przystępujecie do ruskiego miru, albo oddajecie się pod protektorat cywilizowanego hegemona, właściwie nie pozostawia wyboru. W rzeczywistości byłaby to realizacja planu utworzenia nowoczesnej wersji Mitteleuropy, czyli obszaru gospodarczego między Niemcami a Rosją, który gospodarczo i politycznie byłby podporządkowany Berlinowi. Historia pokazuje, że właśnie dominacja we wschodniej części kontynentu jest warunkiem uzyskania statusu hegemona w całej Europie. Innymi słowy skonsolidowanie państw naszego regionu pod berłem niemieckim usankcjonowałoby pretensje Berlina do bezwzględnego przywództwa w całej UE, a co za tym idzie jeszcze szerzej. Nieco ponad sto lat temu kanclerz Theobald von Bethmann-Hollweg domagał się: „utworzenia środkowoeuropejskiej unii gospodarczej (…) z udziałem Francji, Belgii, Holandii, Danii, Austro-Węgier, Polski i ewentualnie Italii, Szwecji i Norwegii. Związek ten (..) zachowując pozory równouprawnienia swoich członków, faktycznie jednak pod przywództwem niemieckim, musi ustalić hegemonię gospodarczą Niemiec nad Europą środkową” (cytat za Jerzy Krasuski „Historia Niemiec”, Ossolineum 2004)

Po trzecie wreszcie, dość jednoznaczna postawa NATO, Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Polski, sprawia, że Niemcy stają się jedynym państwem, które nie jest wrogie Rosji. To umożliwia porozumienie między Moskwą i Berlinem w sprawie ustanowienia stref wpływów. Kanclerz, kimkolwiek on będzie, przedstawi to innym państwom sojuszniczym, jako strefę wpływów Unii Europejskiej, czy szerzej Zachodu, ale w rzeczywistości chodzi przecież o hegemonię niemiecką.

Wszystkie te koncepcje mają jednak zasadniczą wadę: w dłuższej perspektywie nie są ani w interesie państw Europy Środkowej, ani całej Unii, ani NATO. Mają jedynie realizować egoistyczną politykę Berlina, która już kilka razy doprowadziła Europę do tragedii. Kryzys wywoływany przez Putina pokazuje więc, że Niemcy nie są w stanie wyjść z gorsetu własnych, dawnych koncepcji politycznych.

Wojna cudzymi rękami

Groźba rosyjskiej inwazji na Ukrainę nie jest oczywiście jedynie testem dla Niemiec. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone, które trzy dekady temu gwarantowały nienaruszalność ukraińskich granic nie zrobią wiele, by swoich zobowiązań dotrzymać. W przypadku ataku pewnie dostarczą broń, zastosują sankcje wobec Moskwy, zablokują konta związanych z Kremlem oligarchów, ale nie staną do walki o wolność „dalekiego kraju”.

Trudno zresztą nie odnieść wrażenia, że deklaracje brytyjskiego premiera i amerykańskiego prezydenta, iż żołnierze z tych krajów mają zakaz walki z Rosjanami nie są swego rodzaju zachętą do inwazji. Wszak jeśli Putin rzeczywiście pragnie wojny, niech spełni swoje żądze w rejonie, który i tak Zachód uznaje za jego dominum.

Ale i państwa NATO i czekistowski reżim doskonale wiedzą, że zakrojona na szeroką skalę inwazja na Ukrainę, byłaby dla Rosji tym samym, czym Afganistan dla Związku Sowieckiego – początkiem końca.

Wiadomo przecież, że Ukraińcy się nie poddadzą. Będą walczyć, a zasilani bronią z Zachodu zadadzą armii rosyjskiej poważne straty. Im więcej będzie ofiar po stronie najeźdźców, tym bardziej będą okrutni. To z kolei będzie powodowało jeszcze silniejszy odwet. Spirala nienawiści będzie się nakręcać i Rosja ostatecznie na lata utraci Ukrainę, gdyż zainstalowanie w Kijowie prokremlowskiej ekipy stanie się niemożliwe, a długotrwała okupacja jest zbyt droga. Do tego potrzeba kilkuset tysięcy żołnierzy, którzy na stałe stacjonowaliby na terytorium wroga.

Koszty wojny byłyby ogromne dla obu stron, ale Zachód mógłby łatwo podźwignąć Ukrainę, a Rosja skaże się na izolację. A temu jak się będzie wykrwawiać ze spokojem przyglądałby nie tylko Zachód, ale także Chiny oraz dawne republiki ZSRS, które Moskwa jeszcze jest w stanie siłą trzymać przy sobie.

Dylematy Europy Środkowej

Kryzys wywołany przez Rosjan w najtrudniejszej sytuacji – oczywiście wyłączając Ukrainę – stawia Europę Środkową i Wschodnią. Niczym w okresie koncertu mocarstw po kongresie wiedeńskim obszar między Moskwą i Berlinem traktowany jest jak strefa do podziału. Dla Polski i państw bałtyckich takie rozumienie polityki międzynarodowej jest nie do przyjęcia, ponieważ oznaczałby stopniową utratę suwerenności, a przynajmniej podmiotowości. Kładłoby kres marzeniom o utworzeniu Trójmorza, czyli obszaru współpracy gospodarczej i politycznej państw leżących między Bałtykiem, Morzem Czarnym i Adriatykiem. W zamyśle projekt ma stanowić pewną przeciwwagę dla  dominacji niemieckiej i właśnie rosyjskiej. W przeciwieństwie do coraz mocniej federalizującej się Unii Europejskiej, Trójmorze ma być porozumieniem wolnych i suwerennych państw.

Na pierwszy rzut oka z optyki tej wyłamuje się premier Węgier Viktor Orbán. Pierwszego lutego, czyli w już w czasie trwania kryzysu, odwiedził Władimira Putina i rozmawiał z nim o biznesie – głównie energetyce i transporcie. Nie ulega wątpliwości, że rosyjska propaganda wykorzystuje wizytę Orbána, by udowodnić, że Kreml nie jest izolowany. Jednak Węgry wyciągają z tego konkretne korzyści: tani gaz a w przyszłości być może także transport towarów z Chin do Europy. Węgierski premier szczyci się wypracowaniem modelu współpracy gospodarczej oderwanej od polityki. O ile ta brawurowa konstrukcja pojęciowa trudna jest do zaakceptowania dla Polaków, o tyle krytyka, jaka spada na Węgry z ust zachodnich polityków jest objawem hipokryzji. „Zachodnim przywódcom też bynajmniej nie uwłacza rosyjski biznes. Pani Merkel po jakimś czasie nie trzeba było u Putina nawet tłumaczyć, gdzie jest łazienka, bo sama pamiętała” – pisał drugiego lutego węgierski dziennik „Magyar Nemzet”.

Należy pamiętać, że z perspektywy Rosji Węgry leżą na uboczu, kraje te nie mają wspólnej granicy, Budapeszt nie rości sobie pretensji do bycia kreatorem europejskiej polityki a nad Dunajem nie ma ważnych instalacji NATO. Z punktu widzenia Moskwy Budapeszt nie budzi więc kontrowersji.