Back to top
Title
Lengyel földön
Autor
Attila Szalai


 

1989

1 STYCZNIA 1989, WARSZAWA

Wraz z pierwszym dniem roku rzeczywiście zniesiono przydziały na samochód poza kolejnością, system kwitów na węgiel i kartki na benzynę. Te ostatnie ograniczały zakupy przez 8 lat. Na przełomie 1988/1989 przed stacjami paliw ustawiały się ogromne kolejki. Początkowo dlatego, że ludzie chcieli wykorzystać jeszcze niezrealizowane kartki, a później z obawy przed radykalnym wzrostem cen. Kartek na mięso nie wycofano. Również od pierwszego dnia w roku począwszy każdy obywatel posiadający międzynarodowy paszport (w 1988 oznaczało to 1,5 miliona Polaków) mógł go trzymać w domu; nie musiał już w ciągu 72 godzin od powrotu zwracać go we właściwych biurach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych czy na milicję. (Swoją drogą, niewiele to dało, bo z wyjątkiem Austrii i Berlina Zachodniego wszędzie musieli się starać o wizę wjazdową).

2 STYCZNIA 1989, WARSZAWA

Stu polskich intelektualistów wystosowało do rządu petycję, w której domagali się demokratyzacji wyboru kandydatów w tegorocznych wyborach parlamentarnych. Pismo przekazali Rzecznikowi Praw Obywatelskich 30 grudnia. Zawiera ono żądanie wprowadzenia takiego systemu wyborów, w którym na członka parlamentu mógłby kandydować każdy, kto otrzymałby wsparcie określonej liczby obywateli uprawnionych do głosowania. Autorzy petycji proponują, by kandydat musiał uzyskać wsparcie 1% wyborców. Pod pismem podpisali się m.in. reżyser Andrzej Wajda, rektor Uniwersytetu Warszawskiego Grzegorz Białkowski, prezes Towarzystwa Gospodarczego Aleksander Paszyński. Znalazły się tam też podpisy wielu członków Komitetu Obywatelskiego, który powstał w grudniu przy przewodniczącym zdelegalizowanego NSZZ Solidarność Lechu Wałęsie jako organizacja umiarkowanie opozycyjna i chętna do negocjacji z rządem.

Podjąłem decyzję: wstępuję do partii! — pod takim tytułem ukazał się nawołujący do optymizmu artykuł propagandowy w „Trybunie Ludu”, centralnym dzienniku PZPR. Znając sytuację, trudno uwierzyć, że jest on oparty na faktach. Oczywiście zawsze znajdą się kretyni, którzy będą przekonani, że ten nędzny system jest niewzruszalny. Przykładowo w województwie wrocławskim w 1988 do partii dołączyło 1497 osób. „Trybuna Ludu” opublikowała nawet fotografie czterech nowych towarzyszów, a co bardziej zaskakujące — większość z nowicjuszów była w wieku 30-35 lat.

Cóż, niektórzy wybierają ucieczkę za granicę i próbują szukać szczęścia gdzie indziej, inni w wejściu do klasy uprzywilejowanej upatrują nadziei na lepszy los. Większość jednak robi co innego — aktywnie protestuje albo biernie czeka.

6 STYCZNIA 1989, WARSZAWA

Radio Wolna Europa i Głos Ameryki nadają wiadomości: kapitan polskiego statku rybackiego o nazwie Kantar nie chciał wpłynąć do portu w Bostonie, bo bał się, że załoga będzie próbowała uciec, dlatego zlecił zaopatrzenie statku drogą morską. 12 osób z załogi i tak przedostało się na przybyły do Kantara tankowiec i poprosiło o azyl. Już wcześniej, w innym porcie, z załogi statku uciekło w podobny sposób 27 osób.

Tygodnik „Polityka” opublikował warte uwagi badanie. W tabeli zbiorczej zamieszczono 30 kandydatów na uczestników obrad Okrągłego Stołu, a obok zmierzone dla poszczególnych osób wskaźniki zaufania. Ze strony władzy w tabeli znalazło się jedynie 5 osób, reszta to przedstawiciele opozycji i Kościoła. Uderzające, że podczas gdy dla członków rządu poziom zaufania jest prawie taki sam jak poziom nieufności, to dla opozycjonistów wskaźnik zaufania waha się pomiędzy 5-20%, a ich wskaźniki nieufności przeważnie przekraczają tę wartość. W ich przypadku zaskakująco wysoka jest wartość wskaźnika w rubrykach „nie mam zdania” i „nie znam”. Dla Wałęsy indeksy zaufania i nieufności są wyrównane, a w kwestii rozpoznawalności i opinii zaledwie 5% respondentów wyraziło się o nim negatywnie. Zastanawia za to fakt, że na przykład dla Adama Michnika poziom dezaprobaty jest dwukrotnie wyższy niż poziom zaufania, a obojętność w stosunku do niego wynosi prawie 50%. W przypadku Tadeusza Mazowieckiego poziom zaufania ledwo przekracza 12%, dezaprobaty 8,5%, a prawie 80% z nich odpowiedziało, że go nie zna albo że nie ma zdania na jego temat.

23 STYCZNIA 1989, WARSZAWA

Kilka dni temu na plebanii warszawskiego Kościoła św. Karola Boromeusza znaleziono martwego prałata Stefana Niedzielaka, patrona ruchu opozycyjnego Wolność i Niepodległość, współtwórcę Stowarzyszenia Rodzina Katyńska.

Według informacji podziemia Niedzielak był nieustannie prześladowany przez SB (policję polityczną), ciągle dostawał listy i telefony z pogróżkami, straszono go wizją pobicia i deportacji. Jak zostało później ustalone, „nieznani sprawcy” prawdopodobnie ciosem karate złamali mu krąg szyjny. Mimo to organy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych wykluczyły możliwość morderstwa. Według opozycji Niedzielak stał się ofiarą morderstwa politycznego, władza jednak z oburzeniem zaprzecza temu przypuszczeniu.

24 STYCZNIA 1989, WARSZAWA

Miniony tydzień przyniósł Polsce przełom polityczny, do którego doszło po burzliwym posiedzeniu Komitetu Centralnego PZPR, gdzie tylko na drodze wotum zaufania zdołano wymusić postulowane przez Biuro Polityczne legalizację Solidarności, przywrócenie pluralizmu związkowego i rozpoczęcie prac nad koncepcją pluralizmu politycznego. Odpowiedź drugiej strony na propozycję PZPR, w dodatku pozytywna, pojawiła się znacznie szybciej niż zwykle. Solidarność prędko wyraziła swoją gotowość: wobec stanowiska w sprawie pluralizmu skłonna jest zaraz zasiadać do negocjacji. W podwarszawskiej Jabłonnie zaś zabrano się do ponownego montażu okrągłego stołu, który pod koniec zeszłego roku wrócił do fabryki.

26 STYCZNIA 1989, WARSZAWA

Dzisiaj w Warszawie z udziałem ponad tysiąca osób odbył się pogrzeb katolickiego księdza Stefana Niedzielaka, którego śmierć poniesioną tydzień temu w niewyjaśnionych okolicznościach wielu porównuje do sprawy Popiełuszki. Może nieprzypadkowo obecny na pogrzebie polski prymas Józef Glemp w krótkiej przemowie podkreślił, że ksiądz nie zmarł śmiercią naturalną, lecz gwałtowną.

Wewnątrz partii może się rozgrywać zaciekły bój między „betonem” a frakcją reformatorską. Ci pierwsi — przynajmniej według mnie — takimi brutalnymi działaniami próbują podburzać i tak już napięte nastroje społeczne.

29 STYCZNIA 1989, WARSZAWA

W telewizji minister Marcin Nurowski znów wyjaśnia, dlaczego jest tak, jak jest, i dlaczego w życiu gospodarczym kraju nic się nie zmienia. Można powiedzieć: pesymista. Bo przecież zmienia się. Pogorszona sytuacja zawsze może się pogorszyć, zawsze można spaść niżej: kiedy wydaje się nam, że to niemożliwe, nagle dobiega nas pukanie z dołu.

Ákos Engelmayer miał rację. W 1981 podstawowa organizacja partyjna agencji Interpress zorganizowała tzw. dzień otwarty partii, w którym mogły wziąć udział również osoby z zewnątrz. Na spotkaniu ktoś powiedział, że jest pesymistą — jego zdaniem sytuacja nie może się bardziej pogorszyć, bo już jest wystarczająco zła. (Hm, już wówczas była...) Sala wyraziła aprobatę. Wtedy Ákos, przygryzając wygasłą fajkę, wyprostował się i wtrącił: w przeciwieństwie do większości on jest zdecydowanie optymistą. W głuchej ciszy radośnie dodał: oczywiście, wszak według niego sytuacja będzie się dalej pogarszać. Oj, trzeba było to słyszeć i widzieć: towarzysze szeptali między sobą, a publiczność beztrosko chichotała.

Teraz też przydałby się taki opaczny optymizm, bo sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. Niedawno na przykład oddano do użytku nowy spółdzielczy dom handlowy w Bielsku-Białej. Ludzie, chcąc uwolnić się od pieniędzy z każdą godziną tracących na wartości, przeprowadzili prawdziwy szturm na sklep. Kordony milicji musiały pilnować budynku i przerywać ich bójki.

Dalej. Wicepremier Ireneusz Sekuła zajmuje się umywalkami, wannami i sedesami: ostatnio oznajmił, że podaż i popyt należy równoważyć nie poprzez ciągłe podnoszenie cen rzeczonych towarów, lecz przez emisję akcji i przetargi. Jeśli dobrze rozumiem, zamiast metkować produkty w danej ilości, należy je wysyłać pod młotek. Oczywiście nie po to, żeby je rozwalać, ale na przykład w ten sposób: „Kolejny przedmiot, panie i panowie, to biała, emaliowana muszla klozetowa, całkiem nowa, bez pokrywy i zbiornika, rok wprowadzenia na rynek: 1988, cena wywoławcza tyle i tyle...” „Tak, proszę pana, dziękuję panu… No to po raz pierwszy… Po raz drugi… Nikt więcej, po raz trzeci… (Stuk!) Sprzedane!” Ciekawe, że wicepremierowi nie przyszło do głowy najbardziej oczywiste rozwiązanie, znaczy żeby po prostu zwiększyć produkcję. Tak jak na przykład papieru toaletowego…

Dalej. Pracownicy fabryki ciągników Ursus domagają się podwyżki płac, co podkreślili już strajkiem. Fabryka nie jest w stanie realizować planu. Próbują pomóc w tej sytuacji, zbierając od kupujących przedpłaty na 12 tysięcy ciągników. Po 1,5 miliona złotych za sztukę, a potem dostawa nastąpiłaby w ciągu 6 miesięcy. Ale któż im uwierzy? Zresztą czy to nie banki powinny udzielać pożyczek?

Dalej. Przedsiębiorstwo budujące warszawskie metro jest niewypłacalne od trzech miesięcy. Podwykonawcom są winni miliardy złotych. Prace na razie trwają. Jakoś to będzie…

Dalej. Wisła zamieniła się w płynną truciznę. Dębica i Mielec zostaną bez wody, jeśli nie uda się oczyścić wody z rzeki na tyle, aby nadawała się przynajmniej do użytku domowego. I tak już od dawna nie jest wskazane pić wody z kranu.

À propos, woda. Pęknięcie rury w suficie, między piątym a szóstym piętrem. Od 11 przed południem do ósmej wieczorem woda lała się, zalewając czwarte i trzecie. W końcu pojawili się jacyś spece i ją zamknęli. W całym domu nie ma zimnej wody, tylko gorąca. Kiedy będzie porządek, nikt nie wie. Na osiedlu Za Żelazną Bramą spółdzielnia ma tylko jednego mechanika na 25 bloków, po 400 mieszkań każdy. Jeśli niecierpliwi mieszkańcy chcą dzwonić po prywaciarza, to mogą, ale spółdzielnia nie zwraca ani grosza z kosztów. Na dodatek prywatny przedsiębiorca pracuje za cenę trzy-cztery razy większą niż państwowa. Więc nie wiem, kiedy znów będę miał zimną wodę. Teraz, jeśli chcę się wykąpać, muszę napuścić do wanny piekielnie gorącej wody i poczekać, aż ostygnie na tyle, aby moje ciało ją wytrzymało. Klozet też spłukuję gorącą wodą, co może dobrze działa na jego oczyszczenie, ale na czyjś nos już nie za bardzo. Automatyczna pralka też może odpoczywać przez czas nieokreślony. Boję się, żeby nie posrało się zaopatrzenie w gorącą wodę, a do tego ogrzewanie. Bo to już byłoby dno wszystkiego. Bez wody, bez ogrzewania, to od razu można się wyprowadzać. Och, i jaka to będzie radość, jak w końcu naprawią tę rurę z zimną wodą! I znowu przypadek Kohna z kozą…

Niesamowite rzeczy dzieją się w tym kraju. Zanotowałem powyżej, że pieniądze tracą wartość z godziny na godzinę. Powoli dotrzemy tam, gdzie Węgry były latem 1946 roku, kiedy inflacja przekroczyła 300 procent w ciągu jednego dnia. Moi rodzice opowiadali, że człowiek brał pensję, ale zanim dotarł do sklepu z pieniędzmi, towary kosztowały więcej niż w momencie, kiedy dostawał kasę.

Cytuję listy od czytelników do magazynu ochrony konsumentów Veto:

„Poszedłem na zakupy, bo słyszałem, że rzucili towar do pobliskiego sklepu RTV-AGD. Miałem 90 tys. złotych — tyle kosztowała ostatnio pralka. Kiedy stanąłem w kolejce, to tyle jeszcze było. Ale zanim doszedłem, okazało się, że mam mało pieniędzy. Po otwarciu sprzedawali sztuki z dostawy z wczoraj wieczora, ale kiedy była moja kolej, to były już urządzenia, które przyszły dziś rano, i były w ofercie za 105 tysięcy.”

„Zobaczyłem, jak do sklepu przywieźli czarno-białe telewizory marki Foton. Była dokładnie godzina 17.30. Niestety, nie miałem przy sobie 60 000 zł, aby od razu zakupić jeden. Następnego dnia rano byłem już przy drzwiach sklepu na otwarcie, ale okazało się, że do ceny urządzenia pod jakimś pozorem dorzucili 10 tys. zł. Cena ta utrzymywała się do południa, a następnie, z nieznanych powodów, spadła na 60 tys.”

„W sklepie X sprzedają mąkę ziemniaczaną tylko, gdy kupujący kupuje także suszone warzywa.”

„W piekarni Y świeży chleb można dostać tylko, jeśli weźmiemy kilogram wczorajszego, który nazwano w swoisty sposób »nie pierwszej świeżości«.”

„ Na wystawie sklepu obuwniczego z radością widzę, że są właśnie takie buty, jakich szukam. W środku jednak dowiaduję się, że jednak nie ma. Na moje pytanie, więc, co to jest tam na wystawie, dostałem odpowiedź, że to jest dekoracja, której nie można sprzedać.”

„Apteki w Trójmieście nie otrzymały wystarczającej ilości czystego alkoholu. Ponieważ jednak nośnik ten jest niezbędny do przygotowania niektórych leków, problem został tymczasowo rozwiązany tak, że gdy pacjent przyniósł alkohol, to dostawał lek.”

Tragikomiczny kabaret, tylko tak, z pamięci:

Nie co dzień kupuje człowiek nowy fortepian, ale zastanawiające jest, dlaczego trzeba na niego czekać 20–25 lat. Jednak w sklepie z instrumentami muzycznymi optymista może zapisać się na listę zamówień, bo taką prowadzą. Oczywiście Polska produkuje instrumenty muzyczne, również fortepiany. Za 800 dolarów za sztukę eksportuje je na Zachód, gdzie tamtejszy produkt zaczyna się od ceny kilku tysięcy dolarów.

Zdarzają się towary, których zakup wpisuje się do dowodu osobistego. W niektórych regionach kraju takim towarem jest na przykład  muszla klozetowa. Żeby ktoś sobie nie kupił dwóch!

Akumulator, obręcze i opony samochodowe, wycieraczki, radio w samochodzie. Wieczorami pół kraju wymontowuje: akumulator, wycieraczki, radio, można zanieść na górę, na piętro. A rano z powrotem. Kto nie wymieni co najmniej jednej śruby od koła na taką ze specjalnym łbem, ten może łatwo następnego dnia znaleźć swój samochód stojący na cegłach. Bardzo idą radia szufladowe, bo łatwo je wyciągnąć. W prywatnych warsztatach można kupić naprawdę sprytne nosidła do akumulatorów, mają zaciski, mają uszy i można je jednym ruchem wyjąć i włożyć, a także nieść pudełko po 10–20 kg. Ci, którzy są zbyt leniwi, aby się z czymś takim babrać, mogą pójść następnego dnia na bazar i kupić baterię, którą im ukradli za trzykrotność ceny sklepowej. (Oczywiście, w sklepach jest tylko cena, a sam towar na księżycu.)

Nigdzie nie można dostać gumy do majtek i sznurowadeł. Pozostaje sznurek lub jakakolwiek wstążka.

Nie ma butelek ze smoczkiem, tylko smoczki. Nierzadki widok: dziecko ssie smoczek naciągnięty na szyjkę flaszki po wódce, po piwie lub po koli. (Hm, niech się przyzwyczaja, w czas.)

I tak dalej. Nikt w sklepach spożywczych nie przelicza już bloczków z kasy. Bo po co? Biedny emeryt, który to robi, otrzymuje kilka „miłych” komentarzy od wszystkich w kolejce i od kasjerki.

Nie ma wyboru. Klient nie pyta, czy jest coś takiej lub innej marki, ale czy jest kawa, czy jest piwo, masło, twaróg, ser itp. Cokolwiek. Wkrótce będziemy pytać, czy są buty? Czy są koszule? Czy jest farba? — Jakikolwiek rozmiar, materiał, kolor, wszystko jedno, kupujemy i bierzemy, po tem przy okazji wymienimy się między sobą. Tak jak w kiedyś w wojsku, przy wydawaniu rynsztunku: każdy młody, kot z poboru dostawał pakiet mundurowy, a potem musieliśmy dopasować rozmiar zamieniając je między sobą.

Prawdopodobnie jestem na dobrej drodze, ponieważ minister przemysłu Wilczek zasugerował niedawno, że najlepiej byłoby produkować jeden rodzaj samochodów, w jednym kolorze. (Hm, proszę powiedzieć, czy jest samochód?) I mówił, że najprościej jak ten jeden kolor to będzie szary. Jest to jedyny kolor, który w farbach zawsze można dostać. Więc to nie przypadek, że połowa kraju jest pomalowana na szaro. Niezły kolor koszarowy, więzienny, czysta depresja. No i kolor brudu, pyłu. I oczywiście to bardzo oszczędne, malować na wyblakły szary, nie trzeba gruntowania ani polerowania, sprytnie trzeba go tylko nanieść na warstwę brudu. Mamy więc zapewne przed sobą kraj w jednolitym kolorze brudu. Szare ulice, szare domy, drzwi i mieszkania, szare meble, szare samochody, buty, garnitury i szarzyzna zamiast bielizny. Niedługo szarzy obywatele, szare twarze — nie trzeba się za bardzo o to starać, bo już jest ich wiele…

Veto pisze również o przemyśle mleczarskim, po wielokroć. Ponieważ, moi parafianie, mleko też jest szare! Prawdopodobnie od brudu. Zakłady mleczarskie są zamykane jeden po drugim z powodu niesamowitych warunków sanitarnych. Był taki zakład, gdzie zanieczyszczenie mleka ponad dziesięciokrotnie przekroczyło dopuszczalny poziom bakterii coli („dopuszczalny” — hm, istnieje coś takiego). Zdarza się, że przez wiele tygodni nie myją i nie dezynfekują cystern na mleko. Mleka od rolnika często nie kontroluje nikt, bo gdyby to zrobiono, okazałoby się, że 80% znajdowało się w niedopuszczalnym stanie już przy skupie. Myśląc o tym przypomniałem sobie, że rzeczywiście widziałem to w całym kraju: przy wjazdach do farm i gospodarstw, przy drodze, na niskich ławach, rano i wieczorem stoją duże, dwudziestolitrowe aluminiowe bańki ze świeżo udojonym mlekiem, podjeżdża samochód, transportowy, wyrzuca puste i zabiera pełne naczynia. Nigdy nie widziałem, co dzieje się z zebranym mlekiem, ale z łatwością mogę sobie wyobrazić, że w zakładzie przetwórczym, hop, to wszystko wlewają do jednej cysterny i gotowe. Nie sądzę, by gdziekolwiek mieli czas na sprawdzenie każdej bańki, kto i co oddał. Tak więc, jeśli produkt jest zakażony w jednym miejscu, to diabli biorą wszystko.

Ale i tak, Polska, choć zaniedbana, jest piękna, a jaka dopiero by była, gdyby ktoś się nią zajął! To, jak wygląda, to zwierciadło systemu… Praktycznie wszystko klei się od brudu. Niestety, coraz częściej czuć, że sam człowiek też. Tam, gdzie się zbierze pięć osób, już cuchnie. Zwłaszcza latem. A wszystko to, od przejść podziemnych po hotele, od dworców kolejowych po szkoły, szpitale, toalety, biurowce, domy towarowe i sklepy, cały kraj przenika gorzko-słodki, nieco duszący zapach lizolu, surowego krezolu rozpuszczonego w mydle potasowym. Wszystko na niebie i na ziemi jest dezynfekowane tym okropieństwem. W nazistowskich obozach koncentracyjnych podczas II wojny światowej nieszczęśni więźniowie musieli się nawet w nim zanurzać. My, tubylcy, odbieramy ten smród, jako „swojski”, podobnie jak cudzoziemcy przybywający ze Wschodu. Ludzie z Zachodu przybywający zza żelaznej kurtyny mogą nawet pomyśleć, że jest to jakiś perfidny środek psychoaktywny, który ma uspokoić resztki wzburzenia homo sovieticus wobec komunizmu.

I znowu artykuł z Veta. Zrobiono ankietę wśród czytelników, aby dowiedzieć się, który z tematów poruszanych na łamach magazynu był najbardziej popularny. Do tego trzeba było uzasadnać odpowiedź. Wśród autorów najciekawszych odpowiedzi wylosowano nagrody: 10 pakietów w prezencie, zawierających po 5 rolek papieru toaletowego każdy… No comment.

Oglądam reklamy w telewizji. Takie-siakie spółki z o.o., przedsiębiorstwa mieszane, są często reklamowane przez właściciela lub szefa firmy — bez większego zastanowienia od razu widać, jakiego rodzaju stworzenie to było do niedawna. Ci faceci to sami ubecy i agenci emeswu. Partia zauważalnie dba o swoich weteranów: przysługują im się dając im przedsiębiorstwa państwowe, i piekąc dwie pieczenie przy jednym ogniu. Lojalny szeregowiec partyjny jest nagradzany, i zarówno darczyńca, jak i beneficjent wiedzą, że mowa jest o nieuczciwie zdobytym majątku, co jest zobowiązaniem wte i wewte. A druga pieczeń: jest to „swój człowiek”, który pozwoli sobą sterować i zapewni partii wsparcie finansowe, nawet wtedy, kiedy system jednopartyjny przestanie istnieć. Szczerze wątpię, żeby istniała taka spółka joint-venture, firma polonijna, poważniejsze przedsiębiorstwo prywatne, wśród właścicieli lub kierownictwa którego nie byłoby aparatczyka. Znam ładnych kilka, i we wszystkich są. Oczywiście z rodzaju dających się najlepiej sterować. Żadnego idealizmu, zero wartości, typ cyniczny, mocny w gębie, każdy z nich to typowy przykład lizania w górę i deptania w dół, kiedykolwiek gotowy zdradzić i zakapować swoich towarzyszy, po kradzieży pieniędzy na jedno słowo aparatu — powiedziałbym „camorry” — ogłosić upadłość przedsiębiorstwa, oczywiście wpłacając odpowiednie odsetki do kasy i biorąc bilet wstępu do następnej, jeszcze bardziej tłustej posady.

Mówicie, że moja fantazja jest zbyt bujna? A skandal „interpopó” na Węgrzech? Hm? Tam główny bohater również mógł się pochwalić przeszłością w emeswu. Przeflancował się lub przeflancowano go na krzesełko dyrektora międzynarodowego biura koncertowego, gdzie miał okazję przykleić miliony forintów i setki tysięcy dolarów do swojej lepkiej łapy. Czytałem w czasopiśmie Kapu, że jeden z jemu podobnych współpracowników powiedział, że aparatczykowstwo nie jest już dziś bonusem, coraz trudniej jest ukryć i zachować przywileje, co więcej, w sposób nie podlegający osądowi, coraz częściej chcą człowieka rozliczać, i jest to bardzo niepokojące. Towarzysze „reformerzy” wprowadzają coraz korzystniejsze dla prywatnych przedsiębiorstw prawa i poprawki, a państwowe i spółdzielcze firmy przeflancowują swojakom. Zwykle proces ten odbywa się w kilku krokach. Najpierw w pewnym stopniu zdolna do działania część firmy staje się swego rodzaju półprywatnym przedsiębiorstwem, potem ta część zacznie prosperować, a reszta idzie na przemiał. W końcu część działająca staje się całkowicie prywatnym przedsiębiorstwem. Z tym, że towarzysze zdają się nie wierzyć w trwałość sytuacji, ponieważ prawie bez wyjątku chcą się obłowić jak najszybciej. Potem, jeśli taki szaber staje się porażką, to aparat ocali i wyczyści delikwenta. Z jednej strony, z uwagi na jego przeszłość, a z drugiej strony, ponieważ za dużo wie o prywatyzacyjnych świństwach i lepiej jak nie będzie otwierał gęby.

Cóż, jeśli tak jest na Węgrzech, to w Polsce po stokroć więcej. Coraz częściej przypomina mi się zrozpaczony pomysł mojego kumpla, Andrzeja Pawluczuka, polegający na umieszczeniu wzdłuż południowych granic Polski ciasno obok siebie równiarek, puszczając maszyny po całym kraju, niech zepchną cały ten syf do Bałtyku i będzie można zaczynać wszystko od nowa. Z zamiast tego co jest? Chyba w jednym z filmów Marka Piwowskiego był następujący dialog: „Mam spieprzony weekend, moja dziewczyna ma trypla.” „Wielka sprawa, złap sobie inną laskę!” „Nie ma mowy, tylko ją kocham!” „Więc idźcie do lekarza i leczcie się!” „Chyba zwariowałeś! Żebyśmy to przy okazji znowu złapali? To już raczej nauczymy się z tym żyć!”

No właśnie. Nauczyliśmy się. I gnijemy żywcem.

Wydaje się całkowicie beznadziejne, żeby to, co tu się dzieje, można było przekształcić, wyleczyć. Może dzięki leczeniu przez wiele pokoleń. Tu wszystko i wszyscy są mniej lub bardziej chorzy. Totalnie pokręcone są potrzeby ludzi. Skala waha się od skrajnie prymitywnych do skrajnie wyrafinowanych. Człowiek bogaty, bo przecież taki istnieje, wydaje niewiarygodne pieniądze na luksus, ale jednocześnie jest otoczony piekielnym bałaganem. Jeździ Mercedesem, ale samochód od wewnątrz lepi się od brudu, z deski rozdzielczej zwisają druty, tapicerka spalona, pety na podłodze, a bagażu nie warto wkładać do bagażnika, bo cały jest w plamach z oleju, jeden chlew. Aby skontrolować poziom oleju w silniku, trzeba założyć skafander kosmiczny, jeśli się nie chce usmarować po łokcie. Wybudował sobie fikuśną willę, ale pod pachami mu śmierdzi.

Dżentelmen i w piekle jest dżentelmenem, mawiał mój zdeklasowany za komunizmu ojciec, który codziennie zmieniał bieliznę, a babcię prosił o zszycie gęstym ściegiem pieluchowym postrzępionych mankietów jego krochmalonych na chrupiąco „kościelnych” koszul. Nigdy nie było, żeby wyszedł z domu w niewyglancowanych butach. Bieda nie usprawiedliwia niechlujstwa — nauczał. A aparatczyk wychowany przez komunizm dostał się na wierzch spośród lumpów i stamtąd też zabrał swoje wymagania. W „burżujach” widział tylko to, że mieli od niego więcej i lepiej. Chciał żyć jak oni, ale tego się już nie nauczył, że do ryb jest specjalny nóż. W hotelu Gellért miałem starego szefa, którego komuniści pozostawili szefem, bo z pikolaka udało mu się wdrapać na kierownika placówki. Pan Pálos miał etykietę w małym palcu. W Ministerstwie Spraw Zagranicznych prowadził przyspieszone kursy dla wyznaczonych ambasadorów i dyplomatów, żeby choć w podstawowym stopniu nauczyli się zachowywać w zachodnich salonach i mniej więcej rozpoznali elementy nakrycia. Z własnego doświadczenia, kiedy to — chyba w 1969-tym — po maturze pracowałem jako uczeń w zawodzie kucharz–kelner w hotelu Gellért w Budapeszcie, gdzie odbywał się jakiś międzynarodowy kongres partyjny, pewnego razu menu rozpoczęło się od zupy z kraba. W skład nakrycia wchodziła miseczka z wodą i plasterkiem cytryny, aby drogi gość mógł opłukać w niej palce zatłuszczone w trakcie rozbabrywania szczypiec homara — nota bene, specjalnym służącym do tego narzędziem. Cóż, jeden z ruskich delegatów chwycił miseczkę z plasterkami cytryny i ze smakiem napił się z niej wody, a łapy wytarł w obrus. A przecież miał nieskazitelną lnianą serwetkę na wyciągnięcie ręki. Nawet większość zachodnich komuchów dławiła się tłumionym śmiechem…

Cóż, tacy właśnie rządzą nami i to oni przepoczwarzają się obecnie w nowobogackich. Ale cóż można zrobić tam, gdzie nawet po najlepiej zaopatrzonych sklepach wesoło biegają karaluchy, a w sklepach spożywczych codziennym widokiem są koty pałętające się po podłodze lub po półkach. Myślę, że z powodu myszy.

I tak naprawdę nic tu nie jest dokończone. Dziewięćdziesiąt procent domów jednorodzinnych w kraju zmaga się z żywiołami nieotynkowane, a ich dachy, często płaskie, są zwykle pokryte papą. Sam wygląd jest przygnębiający, ale tylko pomyśleć, o ile bardziej trzeba coś takiego ogrzewać! Tynk izoluje, i bardzo dobrze izoluje też przestrzeń poddasza. Narzekają na zabudowę osiedlową, że budynki są źle izolowane, ale oto ktoś budujący się prywatnie robi to samo. Obszar wokół nowych bloków jeszcze wiele lat po wprowadzeniu się jest otoczony morzem błota, a na podwórza prywatnych domów na wsi nie można wyjść bez gumowców. Również u nas, na Węgrzech trzeba było ogłosić ruch „czyste podwórko, porządny dom”, żeby lud miał chęć do stworzenia schludniejszego obejścia. I tutaj także co roku organizują podobne akcje, środkami administracyjnymi walcząc z zalewającym wszystko niechlujstwem i bałaganem. Oczywiście nie we wszystkich częściach kraju jest tak. Nadal odczuwa się granice XIX-wiecznych, w sumie 123-letnich rozbiorów. Najgorsza sytuacja jest na terytoriach okupowanych przez Rosjan, na obszarach pod zaborem pruskim lub austriackim ludzie są bardziej wymagający. A gdy spojrzymy na mapę polskiej sieci kolejowej, to tam też różnica jest uderzająca: najgęstsze linie są w Prusach, potem idzie Galicja, a najrzadsze są na wschód od Warszawy.

Tak więc niechlujstwo niekoniecznie idzie w parze tylko z komunizmem. Przed drugą wojną światową przynajmniej zamożni państwo, mieszczanie i kapitalistyczni przedsiębiorcy dawali przykład, a prostszy człowiek starał się ich małpować. Naziści i komuniści uczynili wiele, żeby dających przykład, w miarę możliwości, wyplenić z korzeniami. Pierwsze pokolenie intelektualistów, wychowanych z robotnika i chłopa, zwykle brało ze sobą nawyki z mieszkań proletariackich i ziemianek. Chodzi w garniturze i pod krawatem, ale białą koszulę nosi przez trzy dni, krawat jest poplamiony, buty prawie nigdy nieszczotkowane, gównolep w dupie, gacie z kaczym tłuszczem, skarpetki pachną serem i najwyżej dwa razy w tygodniu myje się od stóp do głów. A z kogo głównie się składa na nowo powstała warstwa zamożnych? Z wysłużonych ubeków, aparatczyków, którzy wynajęli coś dla zysku, sklep spółdzielczy, restaurację, kawiarnię, mniejsze hotele. To oni otrzymują natychmiast licencję na taksówkę. To oni otrzymują pozwolenie na działalność i dotacje wcześniej niż ktokolwiek inny. Są też pomysłowi, pracowici chłopi, wypruwający sobie z roboty flaki, którzy nie dlatego budują łazienkę i angielski klozet w domu, że ich potrzebują, ale dlatego, że sąsiad już je ma. A i tak nadal chodzą za stodołę sikać, a do stodoły albo do szopy srać. J

Kolejny przykład. Pracują u mnie hydraulicy. Chwalą czystość i porządek w łazience. „Niech pan sobie wyobrazi, — opowiada jeden z nich — niektórzy ludzie mają pełno pieniędzy, a żyją jak zwierzęta. Co ja mówię, przecież zwierzę jest czyste na swój sposób! Ostatnio byliśmy naprawiać kran u takiego handlarza z bazaru, facet z Rembertowa, na elitarnym targu ma kilka stoisk. Widać, że pływa w forsie. Japońska wieża hi-fi, telewizor wielkości trzydrzwiowej szafy, Volvo i Mercedes przed domem. W łazience same zachodnie kosmetyki, czysty Pewex, gospodyni łazi w srebrnym lisie, dzwoni na niej chyba z kilo złota. Ale jak tam wszystko lepi się od brudu! Odciągnęliśmy pralkę automatyczną, a za nią i pod spodem było wszystko, kafelki czarne, podłoga lepiąca! A przecież mają nawet pokojówkę…”

Krótko mówiąc, na nic pieniądze, zamożność, gdy problem jest z wymaganiami. Nawet niektórzy z moich przyjaciół dziwią się, dlaczego po generalce karoserii zleciłem polakierowanie mojej Łady na czarno, przecież to taki wrażliwy kolor! Że cały brud na nim widać. Mój kontrargument: można go zmyć, stary. Och, byłby głupcem, dwa razy w tygodniu! Przecież większość ludzi tak często nawet szyi nie myje… Co to do cholery jest?! Czy może to ten jest po byku facet, po kim widać, że pracuje, bo lepi się od brudu, cuchnie i ma większe problemy od tego, żeby się myć? Ciekawe podejście… Szwedzki lub niemiecki robotnik nie jest ani brudny, ani śmierdzący, samochód i mieszkanie ma czyste, korzysta z łazienki, codziennie zmienia bieliznę, błyszczą mu buty i nie ma brudu za paznokciami. A przecież i on żyje prawie w socjalizmie, tylko innego typu, nie w wydaniu bolszewickim.

7 lutego 1989, Warszawa

Zabraliśmy Škodę Petiego Szeraticsa z Furth im Wald. To małe miasto przy granicy Czechosłowacji z Niemcami Zachodnimi. Przewożą tam auta z Mladá Boleslav, aby żyjący w komunizmie obywatel kupował od niemieckiego handlarza, jeśli nie chce latami czekać na samochód. Bo tam można go dostać od razu za 4700 marek. Polski klient też musi tam po niego jechać. Poczciwym Czechom nie przyszło do głowy, żeby otworzyć salon na granicy państw, powiedzmy w Cieszynie (Český Těšin) czy Chyżnem (Trstena), i sprzedają własny towar za walutę. A daliby i o wiele taniej, i tak byłoby warto, bo — jak się dowiedzieliśmy — niemiecki handlarz płaci za jeden samochód tylko 2700 marek. Gdzie tu logika?

*

Z Czechosłowacji znam jako tako jedynie Górne Węgry, czyli Słowację, tam prowadzi droga do domu, co roku wiele razy ją przemierzam, już od trzynastu lat. W porównaniu do warunków komunizmu to porządna okolica, domy są niezniszczone, otynkowane, mają dachy, w ogrodach zazwyczaj utrzymany jest porządek, drogi też są w niezłym stanie. Ale Czechy?! To, co tam zobaczyliśmy, to tragedia!

Nie wierzyłem własnym oczom: centrum przemysłowe imperium Habsburgów, najbogatszy po Austrii, znacznie zgentryfikowany obszar Monarchii leży w gruzach. Drogi są okropne, miasta mroczne, szarobure, architektura przypominająca o niegdysiejszym dobrobycie jest na skraju ruiny. Nawet Złota Praga jest szara i zaniedbana, łuszczy się w niej tynk, wygląda smutno.

W Pilznie ledwo znaleźliśmy hotel. Znajdował się co prawda na głównym, zamkniętym dla ruchu, placu w rodzaju Rynku na warszawskim Starym Mieście czy w Krakowie. Całość jednak była mroczna, nieoświetlona jak jakaś podmiejska ulica, nie palił się nawet neon na dachu hotelu. Wejście do budynku też było zaciemnione, klamki musieliśmy szukać niemal po omacku. Nasz pokój okazał się nieprzyjazny, zimny, obskurny, czarno-biały telewizor bez obrazu, trzeszczy, radio łapie tylko jedną stację, ale dźwięk ma jak z radia Sokół, łazienka zapyziała, syfony bekają smrodem odpływu, kran prysznicowy jest prawie nie do opanowania, próżno go ustawiłeś, przekręca się i albo cię parzy, albo zamarzasz. Stwierdziliśmy, że zasłużyliśmy na pewne pocieszenie: skoro jesteśmy w Pilznie, mieście światowej sławy piwa, chodźmy się napić!

Niebawem okazało się, że „jest późno” — to znaczy minęła godzina dziewiąta. Hotelową restaurację zamykają o wpół do dziesiątej. Piwiarnia? Nie ma żadnej w pobliżu… A co jest? Tam jest nocny bar, tam się Panowie napiją. Och, nie, nie, ze środka nie da się przejść, proszę wyjść na ulicę, obejść blok i zaraz na rogu… Szaleństwo! Na zewnątrz minus pięć stopni, a my mamy na sobie tylko płaszcze i koszule. Pognaliśmy. Trzeba było pukać w oszklone drzwi. Po wielu minutach cudem zjawił się bramkarz w białym płaszczu i niechętnie wpuścił nas do środka. Wcisnął nam w ręce po jednym podstemplowanym świstku za 20 koron na głowę i polecił, byśmy ich pilnowali, bo przy wyjściu trzeba je będzie oddać. Nie widzieliśmy, żeby gdziekolwiek to wpisał czy zanotował — wydało się oczywiste, że zarabia na wejściówkach, które ponownie wykorzysta.

Ciemny bar, gdzieniegdzie oświetlony migającymi czerwonymi światłami, był całkiem pusty. Zespół salonowy grał śmiertelnie znudzony. Piwo było tylko w butelkach, strasznie drogie, 15 koron za jedną flaszkę. Ale skoro już przyszliśmy, to zjedliśmy też kolację. Obsługa była nienaganna, jedzenie smaczne. W międzyczasie lokal się trochę zapełnił. Co zaważyłem: nikt się nie uśmiechał. W klubie nocnym!

Przy jednym stoliku usiadło trzech podejrzanie wyglądających facetów w skórzanych kurtkach. Kelnerzy im usługiwali, co ci przyjęli jako najnaturalniejszą rzecz na świecie. Wyglądało na to, że są tu nie po raz pierwszy. Dużo w siebie wlewali: piwo, wino, borowiczkę. I jakoś za często przebiegali wzrokiem po innych gościach. Widać było po nich, że są ludźmi miejscowego „organu”. Zasada negatywnej selekcji jest ta sama, nie dziwi więc, że wszędzie do takiej służby zgłaszają się typy Lombrosa. Jest przecież typ policjanta, typ portiera, typ dozorcy. Drogi mistrzu Darwinie, doprawdy wcale nie pochodzimy od tej samej małpy!

Krótko mówiąc, Czechy były nieprawdopodobnym przeżyciem. W drodze powrotnej, kiedy Péter prowadził już swój własny nowy samochód, ja zatrzymałem się, by zabrać autostopowicza. Los postawił na mojej drodze przystojnego twardziela po trzydziestce. Z własnej woli, bez pytania stał się przewodnikiem. Rozmawialiśmy w angielsko-słowiańskiej mieszance językowej. „Spójrz — wskazał palcem na szare, niszczejące domy ulic — to wszystko zawdzięczamy komunistom. Wszystko zniszczyli. Tu nie ma życia, stary. Jest za to dużo słupów energetycznych. I chociaż nie każdy działa, to wszystko idzie ku lepszemu (wtedy zakreślił w powietrzu pętlę wokół własnej szyi i uniósł rękę w górę). Ależ pomścimy ich, jeszcze jak! I Palacha, i resztę, wszystko i wszystkich! Damy im nauczkę za całe nasze spierdolone życie!”.

I tak dalej. Trochę podejrzliwie go obserwowałem i słuchałem, mówił tak otwarcie, że miałem go za prowokatora. Niemniej milczałem. „Nie bój się mnie, bracie! Właśnie odsiedziałem rok, wracam z pierdla, protestowałem przeciwko nim, dlatego mnie zamknęli. W każdym razie z zawodu jestem inżynierem. Ja nie mam nic do stracenia, ale oni mają! Pchnijcie tylko tę Solidarność, macie przecież jaja!”. A jak się dowiedział, że tak naprawdę jestem Węgrem, jeszcze bardziej się rozentuzjazmował. „Już więcej nie będzie ani ’56, ani ’68! Nigdy więcej nie pozwolimy, by napuszczali nas na siebie nawzajem, prawda? Trzeba im nakopać wspólnie i w tym samym czasie, a wtedy koniec z nimi!”. Zapewniłem swojego pasażera o swojej pełnej zgodzie. „No, to niech Ci Bóg błogosławi! Ja wysiadam — pożegnał się, ale zajrzał jeszcze do samochodu. — Wy pewnie też macie żelazną latarnię. A niech każdy przystroi własną, my tym, co nasze, a wy tym, co wasze!”. Miałem przyjemność odwzajemnić porządny, męski uścisk dłoni.

Tak pożegnały się ze mną Czechy. Do polskiej granicy mogło być jakieś 10 kilometrów. Mój Boże, pomyślałem, z jakąż chęcią pomógłbym im roznieść tę bandę czerwonych gwiazd, czerwonych flag, transparentów z głupimi napisami! I tak, może w końcu uda nam się razem, w tym samym czasie przetrącić łby bolszewikom, przynajmniej w trzech miejscach, w Polsce, w Czechosłowacji i na Węgrzech! Reszta się przyłączy, jak zobaczy, że coś się dzieje. Hej, obyśmy tylko tam wytrwali, bo czas mija, nasze życie upływa. Dobrze byłoby jeszcze trochę normalnie pożyć!

8 lutego 1989, Warszawa

Moje wyrazy uznania dla tych ludzi, którzy przez całe swoje życie aktywnie nienawidzą bolszewików. Nie tylko złorzeczą czy cicho pochrząkują, ale w istocie stają też z nimi twarzą w twarz, bez względu na koszty. Ja też robię, co do mnie należy, buduję sieć kontaktów, przewożę to i tamto między Budapesztem a Warszawą, ale ostatecznie jestem przezorny, staram się nie narażać.

Nazwijmy rzeczy po imieniu: jestem tchórzem i tyle. Biorę udział w manifestacjach, ale tylko na ich skraju, zawsze szukając możliwości ucieczki, nigdy w pierwszym rzędzie. Nie podpisałem się pod żadnym listem protestacyjnym, nie wyrażam publicznie swoich przekonań. Piszę do wydawnictw podziemnych, ale pod pseudonimem. Do moich najodważniejszych działań należy na przykład to, że rozpowszechniam samizdaty, rozwożę je swoim samochodem, za co równie dobrze mogą mi skonfiskować pojazd, jak za to, że uwieczniając na mikrofilmie, przemycam literaturę podziemną przez granice. Pocieszam się, że przecież to nie jest nic, ale nie uważam tego za prawdziwy bohaterski czyn. Jednego jednak jestem pewny: jeśli wybuchłaby walka zbrojna przeciwko komuchom, stanąłbym na przedzie. A przynajmniej mam nadzieję, że miałbym na tyle duże jaja. Żeby ich zastrzelić, w walce. Bo nie wierzę, że byłbym zdolny zabrać im stołek spod nóg i patrzeć, jak dyndają na latarni. Wybacz mi, mój poznany niedawno czeski bracie, ale jeśli bolszewik się podda, to skazałbym go raczej na dożywocie. I zmusiłbym do pracy, niech sam się utrzymuje, a nie urlopuje latami w pierdlu z moich podatków. Poczucie beznadziei z powodu tego, że nigdy, ale to nigdy nie będzie mógł stamtąd wyjść, to według mnie o wiele większa kara niż powieszenie gnoja!

Ale tego, jak wielki jest w rzeczywistości mój gniew, dowodzi pewne porównanie, które już kiedyś odkryłem, dotyczące tych groźniejszych nawet od Hitlera przestępców z całego świata, którzy okaleczają ludzi na skalę wielomilionową. Są jak tasiemce. Zagnieżdżają się w zdrowym organizmie, wysysają jego soki życiowe, tyją, rosną jego kosztem, niemal nieprzezwyciężenie. Jeśli człowiek sięgnie do nich i spróbuje wyszarpnąć, rozpadną się na kawałki, na strzępy, a z każdego jednego strzępu powstanie nowy żywotny następca. A te jednostki nie są zdolne żyć w symbiozie z organizmem, do którego się przyssały — dotąd na nim żerują, dopóki nie umrze, a wtedy wyłażą z niego na poszukiwania nowego gospodarza. Kto widział już organizm zaatakowany przez tasiemce, zgodzi się ze mną: trzeba je wyplenić do ostatka! Najlepszym rozwiązaniem jest ogień, tego nie przetrwają.

Nie może być dla nich łaski. Prędzej jestem skłonny darować mafii, bo ta przynajmniej nie dusi kury znoszącej złote jaja. Pasożytuje, pobiera łapówki, ale dopóki płacisz, pozwala żyć. Bolszewicy natomiast na niczym się nie znają prócz pasożytowania i terroru, nie umieją tworzyć, jedynie zabierać. A jeśli nawet stworzyli jakąś wartość, to zawsze miała ona nieproporcjonalnie dużą cenę. Obecnie wydaje się, że ludzie w końcu zaczynają otwierać oczy. Marksizm-leninizm-stalinizm przeszedł do powszechnej i pełnej defensywy. Już nikt nie uważa perspektywy robali za atrakcyjną, świat chce się od nich uwolnić raz na zawsze. Może w końcu nie będą mieli gdzie się przenieść, społeczne organy uważają na siebie, tak jakby wreszcie przyswoiły sobie zasady higieny politycznej. Wobec tego tasiemiec będzie zmuszony zmądrzeć: już teraz stara się jakoś utrzymać przy życiu organizm, którego soki życiowe wysysa, chociaż jest jeszcze daleki od kapitulacji. Ale pozwólcie, że rozwinę tę metaforę! Musimy rozrywać na strzępy i każdy z nich unicestwiać, dopóki nie dojdziemy do wczepiającej się w nas głowy, a ją, nawet za cenę poświęcenia fragmentu naszego ciała, musimy z niego wyszarpać. Potem można się regenerować, proszę bardzo. A co jest do tego potrzebne? Nic specjalnego. Wystarczy żyć normalnie, jeść, pić, spać, pracować, kochać. I nasze ciało samo z siebie rozkwitnie. Musimy zachować wokół siebie czystość i porządek, żeby uniknąć kolejnego zagrożenia zarobaczeniem.

Niestety na razie jesteśmy w takim momencie, że bolszewik biega to tu, to tam, chce pertraktować, a my jesteśmy zmuszeni wchodzić z nim w dyskusję, chociaż nie sądzę, żeby to było najlepsze rozwiązanie. Nigdy w żadnym wypadku nie wolno nam z nimi rozmawiać, bo ten, kto przez długie dekady uparcie kłamał, z jakiej racji miałby teraz nagle spokornieć i mówić prawdę? Dlaczego mamy mu uwierzyć, że naprawdę chce pertraktować, a nie tylko zwodzić, grać na czas? Czas na to, by przegrupować siły na nową wymierzoną w nas akcję? Nie ma żadnej gwarancji, nie potrafię im wierzyć, nawet dłoni żadnemu nie podam, bo to tak, jakby chwytał „przyjacielską dłoń”, ale nie po to, żeby mnie objąć, tylko żeby łatwiej było wbić mi nóż w brzuch.

Adwokat Siła-Nowicki, jeden z głównych doradców Solidarności, na rozpoczętej w końcu wczorajszej konferencji okrągłego stołu określił jako porządną i posłuszną frakcję wolnych związków zawodowych tę grupę, która przystąpiła do negocjacji z władzą, wliczając do niej samego siebie. W jego słowach skrywała się jednak niepewność, czy nie ci mają rację, którzy są przeciw jakiejkolwiek współpracy z władzą. Radykalne skrzydło Solidarności byłoby raczej za tym, żebyśmy pozwolili bolszewikom dalej pić piwo, którego nawarzyli, przetrwać ten okres, ich siły całkowicie się rozlecą, kiedy już i w służbach bezpieczeństwa publicznego pojawi się niezadowolenie, i wówczas będziemy mogli ich zmusić do prawie bezwarunkowej kapitulacji. Radykałowie twierdzą, że jeśli udało się przeżyć okupację hitlerowską, która według nich wystawiła naród na nieporównanie cięższą próbę, to to, co zostanie po erze bolszewików, można wytrzymać nawet na jednej nodze.

Opowiadam się przeciw swoim przekonaniom, kiedy mówię, że nie warto czekać, bo to stanie na jednej nodze może potrwać bardzo długo. Bo spójrzmy tylko: Hitler przydzielił każdej nacji poza Niemcami dalszoplanową rolę, w dodatku bez ściemniania, podczas gdy propaganda komunistyczna, mamiąc marksistowskim rajem, wciąż potrafi zdezorientować znaczną część narodu. A dlaczego? A bo nadal jest wielu prostych, żeby nie powiedzieć: prymitywnych, ludzi.

Na Węgrzech na przykład, według niedawno przeprowadzonego badania, żyje około 1,5-2 miliona niewykształconego lumpenproletariatu, co stanowi ⅕ całkowitej liczby ludności! ¼ ludności wegetuje na granicy ubóstwa albo niżej. W Polsce sytuacja jest podobna, jeśli nie gorsza. A oznacza to, że niezmiennie ogromny jest odsetek tych, którzy za niewielką nadwyżkę — trochę lepsza płaca, uprzywilejowane świadczenia, wznoszenie ponad prawo — są skłonni usługiwać władzy. A im większa nędza, tym łatwiej, tym taniej da się przekupić ludzi. Dobrym tego przykładem jest Rumunia: reżim Ceauşescu wpędził kraj w niesamowitą nędzę i dziś sytuacja wygląda już tak, że są duże szanse, by za mydło toaletowe kupić życzliwość jakiegoś celnika czy policjanta. 40 lat rządów kłamstw i relatywizmu moralnego wypleniło też podstawy poczucia godności. A z głęboko zakorzenionej i absolutnej amoralności nie może wyniknąć lepsza przyszłość. Ostatecznie przyniesie to za sobą spustoszenie, ale wydaje się, że nieprędko, bo dla bolszewików nic nie jest cenne, byleby zostać u władzy jeszcze godzinkę, jeszcze minutkę. „Fights like a cornered rat” — walczy jak szczur zapędzony w róg, powie Anglik, ja mogę do tego dodać jedynie (za Máraim), że nie tylko walczy o życie, ale też chroni zdobyty łup, rozpaczliwie przytulając go do siebie. I nie da się go przekonać. Jakby powtarzał tylko: „Chociaż na niczym się nie znam, to, czego się dotknę, spieprzam, rozwalam, i tak to ja jestem depozytariuszem przyszłości, samym postępem na dwóch nogach. Spokojnie, następnym razem bardziej się postaram. Niech pierwszy rzuci we mnie kamieniem ten, kto jest bez winy. Nawet świata wasz Bóg nie stworzył w jeden dzień! Mylić się jest rzeczą ludzką! Czy nie wiecie, że nieudana próba też jest przydatna, bo pokazuje, że nie tędy droga? Partia i Idea są wieczne, wy zaś przeminiecie!”.

Nie, naprawdę nie wierzę, że system sięgnie kresu. Szwankować szwankuje, ale agonia może się jeszcze bardzo długo odwlekać. I bardzo możliwe, że my już nie dożyjemy jego całkowitego upadku.

Powtórzę się: moje wyrazy szacunku dla tych, którzy aktywnie i wytrwale walczą przeciwko niemu, poświęcając całe swoje życie. Przyznaję bez bicia: ja nie jestem do tego zdolny. To znaczy do tego, by żyć prawie jak bezdomny, bo przecież wtedy o każdej porze dnia mogą przekopać moje mieszkanie, w trakcie przeszukania zniszczą wyposażenie, zabiorą moje rękopisy, moje książki, przywłaszczą sobie którąś z moich rzeczy, żadnej intymności, wszystko o mnie wiedzą, raz zamkną, raz wypuszczą, ewentualnie wyślą do wariatkowa, jestem całkowicie na ich łasce. Moja jedyna suwerenna wolność to wolność wewnętrzna, a musi być jej wystarczająco dużo, bo wszystko inne, to, co na zewnątrz, mogą ograniczać według własnego uznania. No, to nie dla mnie. Ale powtórzę i to: jeśli sytuacja się zaostrzy i trzeba będzie walczyć, jako jeden z pierwszych chwycę za broń przeciwko nim.

9 lutego 1989, Warszawa

Kolejna wiadomość o śmierci księdza obiegła kraj, to już druga w ciągu tygodnia. Wikarego Stanisława Suchowolca, księdza białostockiej Parafii Niepokolanego Serca Maryi, znaleziono martwego w jego mieszkaniu na plebanii. Sekcja zwłok wykazała, że zmarł poprzedniej nocy między godziną drugą a czwartą wskutek zatrucia tlenkiem węgla przez źle działający piec kaflowy, tak jak i jego pies przebywający w tym samym pomieszczeniu. Policyjni śledzczy mówią jednoznacznie o wypadku. Jakżeby inaczej.

O księdzu Suchowolcu wiadomo było, że przyjaźnił się z wikariuszem Jerzym Popiełuszką, zabitym przez funkcjonariuszy SB w 1984 księdzem warszawskiego Kościoła św. Stanisława Kostki. Po tragicznej śmierci przyjaciela, kiedy był jeszcze wikarym w Parafii św. Apostołów Piotra i Pawła w Suchowoli, rodzinnej wsi Popiełuszki, otoczył opieką jego osieroconych rodziców, a na miejscowym cmentarzu postawił zmarłemu przyjacielowi symboliczny grób. Od listopada 1984 — podobnie jak Popiełuszko — w każdą drugą niedzielę miesiąca odprawiał specjalną mszę zwaną Mszą Świętą za Ojczyznę, niejako spełniając słowa księdza Jerzego wypowiedziane do matki niedługo przed śmiercią: „Mamo, nie martw się, bo jeśliby, nie daj Boże, coś mi się stało, Staszek mnie zastąpi”. Odtąd ksiądz stał się „celem” SB: stworzono dla niego osobne akta operacyjne zatytułowane „Suchowola”, wielokrotnie mu grożono, próbowano zastraszyć, dostawał też anonimowe wiadomości, że skończy jak Popiełuszko.

W 1986 został wikarym białostockiej Plebanii Niepokalanego Serca Maryi. Tutaj również odprawiał Mszę Święte za Ojczyznę, deklarował się jako kapłan podziemnej Solidarności i jednej z najbardziej radykalnych organizacji patriotycznych, Konfederacji Polski Niepodległej (KPN). SB dopuściło się większej liczby zamachów przeciwko niemu, np. uszkodzono mu samochód, żeby miał wypadek, i kontynuowano akcje mające na celu zastraszenie. Opłacono kobiety, żeby zeznały, że mają romans z księdzem, a jedna z nich wskazała go jako ojca swojego dziecka.

Potem takiemu człowiekowi po prostu przytrafił się „wypadek”. Zatrucie tlenkiem węgla, o rety, ten cholerny piec kaflowy! W zatrucie można by jeszcze uwierzyć, ale jeśli się nad tym zastanowimy, to nie tylko piec mógł je spowodować. Do takiego wiejskiego domu nawet w kilku miejscach można wprowadzić rurę, a przez nią wtłoczyć tlenek węgla. Skutek taki sam — na pierwszy rzut oka wypadek.

Pogrzeb księdza Suchowolca — mój Boże, dopiero co rozpoczęły się obrady okrągłego stołu, a on miał miejsce już kilka dni temu, 3 lutego — zamienił się w wielką patriotyczną demonstrację. Oprócz wielu liderów Solidarności wzięło w nim udział dwóch biskupów, 160 księży, dwóch prawosławnych popów. Podczas obrad okrągłego stołu Władysław Siła-Nowicki, jeden z przedstawicieli opozycji, wezwał obecnych, by minutą ciszy oddali hołd pamięci Niedzielaka i Suchowolca. Telewizja Polska nadawała tzw. „opóźnioną” transmisję na żywo z obrad okrągłego stołu, co pozwoliło na to, żeby wyciąć ceremonię z programu telewizyjnego.

15 lutego 1989, Warszawa

Ostatni radziecki żołnierz opuścił Afganistan, i tym samym „Wietnam Związku Radzieckiego” dobiegł końca. Szacuje się, że w walkach trwających od około 10 lat straciło życie ponad 1,5 miliona ludzi. Liczbę ofiar wojny w Wietnamie szacuje się również na 1–3 milionów. W rozgrywkach wielkich mocarstw tylko w tych dwóch przepychankach zbrojnych zginęła prawie połowa ludności Węgier. Jeśli do indywidualnych tragedii doliczymy rodziny ofiar, to powinniśmy mówić o ponad dwudziestu milionach dotkniętych nimi osób. Mimo to wielka radość i nadzieja, że bolszewicka władza, jak się wydaje, na całym świecie została zmuszona do odwrotu.

W toku są rozmowy okrągłego stołu, a w całym kraju jeden po drugim wybuchają strajki w sprawie podwyżek płac. Pomimo pełnego goryczy wezwania wojewody w Piotrkowie Trybunalskim, wszyscy pracownicy wojewódzkiej komunikacji zbiorowej strajkują już szósty dzień i odmawiają przyjęcia podwyżki stawki godzinnej o 50 złotych zamiast żądanych 100 złotych. Pojawiły się również informacje o częściowym strajku pracowników transportu z województw sieradzkiego i szczecińskiego, choć ten ostatni zakończył się wczoraj po sześciu godzinach negocjacji. Tysiące pracownic dwóch dużych łódzkich zakładów przemysłu lekkiego przerwało pracę, podczas gdy ich żądania płacowe zostały uznane przez zarząd fabryk za całkowicie nierealne, a lokalny bank zawiesił finansowanie chwilowo niewypłacalnych firm. W tym samym czasie rozpoczęli strajk pracownicy firm budowlanych w Ciechanowie i Lublinie.

Podczas gdy największa obecnie debata dotyczy zniesienia dotacji do cen produktów rolnych, co oznacza uwolnienie cen, polska ludność ma przedsmak nowego wzrostu cen żywności. O ok. 15–18 procent wzrasta cena niektórych jakościowych produktów mięsnych. (Groteskowe jest to, że te produkty mięsne istnieją głównie na papierze, w większości sklepów próżno ich szukać.) Zjawiska ostatnich tygodni wymagają szybkich działań przy skupie i na wolnym rynku, ponieważ popyt na zwierzęta rzeźne gwałtownie wzrósł, popyt na młode zwierzęta do tuczu spadł i zauważalne jest przyśpieszenie spadku liczby zwierząt gospodarskich. Powód: zboża i ziemniaki przeszły do kategorii wolnych cen, tucz stał się droższy, a więc nieopłacalny przy centralnie regulowanych państwowych cenach skupu. Jeśli sytuacja szybko się nie zmieni, można się spodziewać jeszcze poważniejszego niż dotychczas niedoboru mięsa w tym roku.

17 LUTEGO 1989, WARSZAWA

Mój Boże, jak nudne jest już całe to tłumaczenie się „socjalizmu”, cykliczne powtarzające się rozliczenia, rozrachunki, „odnowienia”! Wieczne stosowanie wplecionych w kłamstwa półprawd do „konfrontacji”! Sprzedają nam jako sensację to, że od czasu do czasu możemy zajrzeć pod całun stalinizmu, ale zawsze tylko tak, jakbyśmy podnosili nieprzerwaną folię pokrywającą boisko piłkarskie. Unoszą jej krawędzie i rogi, świecą latarką, podcinają trochę tu i tam. Zamiast żebyśmy zdjęli wszystko naraz.

Wiem, z czym by się to wiązało, wiem bardzo dobrze. Póki tylko zaglądamy pod całun tu i tam, póty wszelkie zło, które ten system uczynił, można zapisać na konto Stalina, przecież to jego całun. Gdyby jednak to przykrycie zostało na raz zdjęte z boiska historii, rach-ciach okazałoby się, że mamy do czynienia nie z uczynkami jedynego okropnego dyktatora, ale z jednym z najokropniejszych ze wszystkich systemów, z którym konkurować może tylko nazistowski porządek Hitlera. I wtedy już żadna apoteoza, żadna mutacja tej ideologii nie mogłaby się utrzymać. Ujawniłaby się mafianistyczna istota bolszewizmu. To, że jest to straszny humbug, ślepy zaułek ludzkiego myślenia, który został wdrożony w życie kosztem co najmniej stu milionów ludzi.

Ci łajdacy nawet i teraz wielokrotnie powołują się na to, że pomimo licznych potknięć i błędów zawdzięczamy im poważny postęp. Biją się w piersi, że na przykład, nauczyli naród czytać i pisać. To prawda. Ale na to już nie pozwolili, żeby naród pisał i czytał, co zechce. To oni powiedzą, co może pisać, myśleć, czytać, co wziąć do ręki i co o tym myśleć. Gdyby w 1920-tym istniała telewizja, z pewnością nie uznaliby wyeliminowania analfabetyzmu za tak palącą potrzebę. Przecież, jeśli partyjny ekran może wkroczyć do każdego mieszkania, to widowisko i słowo wystarczą, aby zmanipulować ludzi we właściwym kierunku. Jeszcze lepszy jest interaktywny ekran, który Orwell jeszcze tylko sobie wyobrażał, ale obecnie zaczyna stawać się rzeczywistością: nie jest już niemożliwe, aby ktoś kontrolował każdą chwilę naszego życia. Z czytaniem zrobił się problem, ponieważ ludzie czytali nie tylko to, czego chciała partia. A potem pojawili się kolekcjonerzy, którym ewentualnie mógł się jakiś tekst spodobać, wycięli go i odłożyli. I nie wymagało żadnego specjalnego przygotowania, aby gdy temat znów pojawił się na tapecie, w głowie zbieracza zapalało się światełko: gdzieś już o tym czytał. Wygrzebał ten starszy tekst, i co zobaczył? Cóż, to, że oto próbują mu wbić do głowy to samo, co wtedy. Dosyć szybko wyszły na jaw „zmiany kursu”, nieustannie zmieniające się „prawdy”.

Hm, papier jest rzeczą niebezpieczną! Z telewizją i z filmem groźby podobnej klapy nie było — do niedawna. Bo teraz mamy magnetowid i nad głowami satelity nadające programy. Obecnie już każdy może nagrywać i przechowywać obraz, nagrania dźwiękowe i zdjęcia. Narzędzia ogłupiania ludu zaczynają się w rękach bolszewików szczerbić. Częściowo dzięki temu, że ich system się zachwiał. Glasnost i pieriestrojka? To nie jest łaska, towarzyszu Gorbaczow, ale jak najbardziej przymus! Krach gospodarczy i swobodny przepływ informacji wstrząsnęły bolszewizmem u jego podstaw. Po pierwszej fali entuzjazmu, rzecz jasna, człowieka jednak przechodzą ciarki: a co jeśli powstanie jakieś globalne przymierze między centrami finansowo-ekonomicznymi, posługującymi się narzędziami przepływu informacji, i wskutek tego szare komórki całego globu zaczną ustawiać w jednym kierunku? Możemy zacząć od nowa ruchy przeciwko totalnemu ogłupianiu!

Ale jeszcze tak nie jest. Na razie nie wierzę też w szybki upadek bolszewizmu, jeszcze za mojego pokolenia. Taka biurokratyczna machina terrorystyczna, jaką ma władza Moskali, może odpierać ciosy przez długi czas. Aby ją zniszczyć, potrzebna jest broń. Byłbym zaskoczony, gdyby nie. Bo mamy tu do czynienia z machiną terrorystyczną, która od dziesięcioleci ciągle zwycięża. W czasie II wojny światowej, przy aktywnym zaangażowaniu zachodnich aliantów, Związek Radziecki stał się prawdziwą potęgą, a jego obywatelom zaszczepiono od tego czasu poczucie niezwyciężoności. Tej mentalności towarzyszyły nie do wytrzymania dla Europejczyków nieustanne ćwiczenia w walce o przetrwanie, których doświadczają mieszkańcy Związku Radzieckiego. Wystarczy zobaczyć z jakim sprzętem, wyżywieniem itp. sołdaci Armii Czerwonej szli na Berlin. Twardsi i mniej wymagający od nich są chyba tylko Chińczycy. I w tej masie ludzi żyje mit niezwyciężoności. Teraz wreszcie dostali w mordę, bo przecież musieli opuścić Afganistan, na dodatek jako pokonani — po raz pierwszy od II wojny światowej! Jest to niezaprzeczalnie bezprecedensowe wydarzenie, które może zainspirować także inne okupowane, uciśnione narody, że warto spróbować, bo czerwone szczury da się wypędzić.

Ale oczywiście nie wszystko jedno, jak długo trwała tam bolszewicka władza. Na Węgrzech w 1956 r. powstanie wybuchło po niecałych dziesięciu latach. W tak krótkim czasie nie można zmienić świadomości narodowej, moralności, systemu wartości kraju, ponieważ praktycznie wszyscy pamiętają, jak to było wczoraj. Panowanie przez generację lub dwie już eroduje znacznie lepiej. Przychodzi mi do głowy odpowiedź Polaków z 1939 r. na propozycję umożliwienia wojskom radzieckim przejazdu przez ich kraj, aby walczyć z Niemcami. „Przeciwko Niemcom możemy stracić naszą wolność, nasze dobra, Rosjanie zrabują to samo, ale dodatkowo będą rościć sobie prawa do naszych dusz” — oświadczyli proroczo. Wiedzieli z bezpośredniego doświadczenia, że gdzie Moskwa postawi swą stopę, stąd bardzo trudno będzie ją wygnać. Oto przykład krajów bałtyckich: Na początku Stalin poprosił ich tylko o możliwość rozmieszczenia tam baz wojskowych. Jak tylko ją otrzymał, zajęło mu ledwie kilka miesięcy, aby im posadzić na barki probolszewicki rząd, który następnie „dobrowolnie” złożył wniosek o włączenie kraju do szczęśliwej rodziny narodów Związku Radzieckiego.

Polacy nie pozwolili się nabrać, i dlatego dostali za swoje. Z dwóch stron dorwały się do nich dwa rodzaje „socjalizmu”. Walczyli przez całe sześć lat II wojny światowej, byli na wszystkich frontach, na lądzie, na wodzie i w powietrzu, w swojej ojczyźnie utrzymywali podziemne państwo, z prawie pół milionem armii partyzanckiej, walczyli przeciwko Niemcom jako pełnowartościowy sojusznik. A po wojnie otrzymali to samo w nagrodę, co pachołkowie Hitlera za karę — rządy bolszewików. Dręczyli ludzi powracających do domu z Zachodu, byłych partyzantów rozstrzeliwali, więzili i w piekło zmieniali życie ich i ich rodzin. Po śmierci Stalina większość z nich została co prawda zrehabilitowana, co więcej, pozwolono im dołączyć do stowarzyszenia kombatantów ZBOWID, obok tych, którzy głównie dlatego stali się bohaterami, bo tamtym udało się ich złapać. W ten sposób kat i ofiara stali się członkami tej samej organizacji kombatanckiej. Co za perfidia! To tak jakby więźniowie obozów koncentracyjnych i personel nadzorczy należeli do tego samego klubu! Brakowało już tylko komunistów reformerów… Teraz już są! Myślę sobie: gdyby system Hitlera przetrwał i z czasem zyskałby „ludzką twarz”, tak jak dziś pisze się o „softowych” wersjach komunizmu, to czy teraz mówilibyśmy o „nazistach reformerach”?

Co tu się dzieje, proszę państwa? Teraz, gdy towarzysze siedzą w coraz to większym gównie, nieustannie prawią kazania o reformach i chcą się bratać z ludem, z narodem, który do tej pory dręczyli! Naprawdę smutne jest to, że kupcem na to wydaje się być nie tylko wąchający po prostu we wszystkim interes Zachód, ale także znaczną część ludności kraju. Słyszę to nieustannie i tutaj, i w ojczyźnie, „tylko spokojnie, pokojowo, bez upływu krwi”! Gdyby nagle miały się odbyć wolne wybory, to ci łajdacy bez problemu weszliby do parlamentu. W Polsce może w mniejszej liczbie niż u nas, ale weszliby. To dla mnie absurd! Dla czego należałoby traktować ich jak równorzędnych partnerów? Co też mawia Károly Grósz na Węgrzech? „Razem popełnialiśmy błędy, więc wypada i odpowiedzialność razem ponosić”. — Gdyby to mówił o swojej bandzie, to byłoby w porządku, ale nie, oni chcą obarczyć taką samą odpowiedzialnością nas, o których zawsze decydowano bez nas. Tutaj Rakowski, Jaruzelski, Kiszczak i inni puszczają podobnie podłe teksty.

Reporter relacjonuje spotkanie sekretarza KC Leszka Millera z przedstawicielami organizacji studenckich, w ramach takiego niby dnia swobodniej dyskusji. Oto jeden z liderów studenckich, Marcin Meler, często cytowany ostatnio przez centralną prasę w związku z ekstremalnym hasłem — „Na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści” — wskazał: partia „reformuje” w tak ślimaczym tempie, jakby postawiła sobie wprost za cel wdrożenie tego programu linczowania. Pytam więc, dlaczego tak się zachowuje? Bo inaczej nie potrafi! Przegrany wódz lub polityk popadając w beznadziejną sytuację, w ramach ostatniego uczciwego gestu pada na własny miecz, lub strzela sobie w łeb. . Ale bolszewik nie. Przenosi odpowiedzialność na okoliczności, na kogokolwiek, czasami nawet na innych bolszewików, nie ma tak, żeby podjął się konsekwencji czegokolwiek. Stalin udoskonalił mechanizm rozmywania odpowiedzialności: dopuszczał ludzi do władzy, ich rękoma robił brudną robotę, a następnie stawiał ich przed sądem i wydawał wyroki, też rękoma innych. Potem, z pomocą innej ambitnej grupy, sędziów i egzekutorów czynił przestępcami i załatwiał ich przy pomocy tamtych. Łańcuch stał się nieskończony, ktokolwiek kiedykolwiek i za cokolwiek mógł być pociągnięty do odpowiedzialności i wykończony. Jednak partia zawsze wychodziła z tej horroru z czystymi rękami. I tak to trwa do dziś. Grupa rządząca przez jakiś okres, powiedzmy, przez pięć, dziesięć lub dwadzieścia lat, pięknie ponosi klęskę, a następna banda „odnawia” partię, robi „czystkę”, a potem i ich wchłania następna odnowa.

„Trudno będzie pozbyć się komunistów, ponieważ nikt nie jest tak niebezpieczny, jak beneficjent upadłej idei, który nie chroni już idei, ale swego łupu!” — mruczę mantrę od Sándora Máraiego, którego fragmenty pamiętnika udało mi się uzyskać jeszcze w LondynieCóż, krewniacy, to właśnie dzieje się teraz!

20 LUTEGO 1989, WARSZAWA

Przedwczoraj w Warszawie, Białymstoku i Poznaniu setki młodych ludzi, a w Krakowie ponad tysiąc, manifestowało w sprawie legalizacji NZS, Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Obok haseł z żądaniem politycznego pluralizmu, zniesienia cenzury, reformy systemu edukacji studenci domagali się też dymisji rządu, pojawiło się więc i hasło „Precz z komuną!”. Dobra wiadomość jest taka, że policja nigdzie nie użyła przemocy.

Według doniesień na zgromadzeniu w leżącym w południowo-wschodniej Polsce Rzeszowie, które odbyło się z udziałem około 10 tysięcy osób, znów powołano do życia zdelegalizowany osiem lat temu związek Solidarności Chłopskiej znany jako Zielona Solidarność. Polski rząd i przedstawiciele opozycji w zasadzie już wcześniej uzgodnili, że ponownie zalegalizują ruch. Związek zawodowy rolników indywidualnych działał też w okresie delegalizacji, w ostatnich tygodniach zaś ekspresowo wzrosło zainteresowanie wokół niego. Józef Ślisz, przewodniczący związku, powiedział, że w całym kraju działa już 36 rad rolników, a liczą, że ich liczba będzie rosła.

I już znów zdewaluowano złotego o blisko 8%. Wszak ostatnia oficjalna zmiana kursu walutowego miała miejsce w lutym zeszłego roku, wówczas przeprowadzono 16-procentową dewaluację, ale od tamtej pory przez rok wartość polskiego środka płatniczego zmniejszyła się jeszcze o prawie 30% w porównaniu do walut wymienialnych.

22 LUTEGO 1989, WARSZAWA

Mam w ustach metaliczny, nieprzyjemny posmak. Jakiś, by tak rzec, posmak wykluczenia. Ten człowiek, z którym od grudnia 1981 wspólnie snuliśmy plany, że jeśli w ślad za hasłem „zima wasza, wiosna nasza” wybuchnie zbrojne powstanie przeciwko systemowi, to w oparciu o tysiącletnie tradycje utworzymy „legion węgierski” z mieszkających tu Hungarów i, nawet jeśli będzie nas zaledwie kilku, położymy nacisk na ciągłość historii, no, i ten człowiek ostatnimi czasy raz za razem „zapomina” powiadamiać mnie o ważnych sprawach. Mowa o Ákosu Engelmayerze.

W 1986 doszło do pierwszej takiej sytuacji, kiedy nie powiadomił mnie, że w Kościele św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej umieszczą tablicę upamiętniającą powstanie węgierskie 1956. Potem w dodatku próbował mi wmówić, że powiadomił, tylko że ja zapomniałem o sprawie. Wówczas nieźle się o to pokłóciliśmy. I — jako że najlepszą obroną jest atak — robił mi wyrzuty, że ja pewnie nie jestem prawdziwym opozycjonistą, bo na pełnym etacie mam układy, jeżdżę ze szmuglem, jako pracujący na czarno podróżuję, a to do Szwecji, a to do Anglii, żyję swoim życiem, gromadząc pieniądze i nie mając tak naprawdę pojęcia, jak to jest, jak człowiek zmaga się z nędzą tutejszej rzeczywistości. Nie rozumiem, co w tym złego, że ktoś próbuje do czegoś dojść. Poza tym, zdenerwowałem się, jako „posłaniec” bywałem też nieraz u tutejszych drugoobiegowców i długo mógłbym opowiadać, na jakim poziomie żyją „możni”. A przynajmniej niektórzy z nich. Ślą im kasę z zagranicy, ale nie po to, żeby dobrze im się żyło, ale na działalność antykomuchową. Z racji tego ludzie publikujący, przewożący, rozpowszechniający wydawnictwa albo coś tam z tego dostają, albo nie, ale częściej nie. A jeśli nie miałbym sprawnego auta, to czym bym rozwoził, gdzie do cholery miałbym wsadzić to, co jest do zabrania? Jaki ty masz ze mną problem?

No, a na to odparł, że to ciekawe, że mogłem być tutaj, w komunizmie, członkiem związku łowieckiego. I że w momencie wprowadzenia stanu wojennego musiałem oddać swoją dwururkę, którą po zawieszeniu go dostałem z powrotem. Poza tym przyjaźnię się z takimi typami jak nasz mistrz myślistwa, Piotr Waślicki, który ma różne podejrzane kontakty z wojskiem i MSW. Innymi słowy: pośrednio sugerował, że może i ja mam „gumowe ucho”. Ponieważ zawsze starałem się w pełni przestrzegać zasad konspiracji, żeby Polacy nie mówili, że my, Węgrzy jesteśmy na to za głupi, w pewnych sprawach trzymałem gębę na kłódkę. Potem przy okazji sporu to zrozumiałem. Przypomniałem, czym się zajmuję, czyli o tym, że uprawiając szmuglerkę, „turystykę handlową”, praktycznie świadczę usługę kurierską pomiędzy grupami polskiej i węgierskiej opozycji, tak jest, sporo przy tym ryzykując, a ponieważ podróże kosztują, muszę też myśleć o ich zwrocie.

Nie byłem hipokrytą, bo naprawdę nie dlatego próbowałem zarobić na „tour de szuje”, żeby móc wykonać szlachetne zadanie stawienia oporu, ale dlatego, że chciałem zarobić na podróżach, kolporterstwo było jakby „jedynie” sprawą serca. I między innymi właśnie on mitygował mnie, żebym tylko się krył, powstrzymywał od prowokowania, bo moje przemieszczanie się między Warszawą a Budapesztem to zbyt cenna okoliczność, byśmy teraz nawalili.

A skoro już jesteśmy przy prowokowaniu, ja też zadałem mu podłe pytanie: ciekawe, dzięki czemu po badaniu komisji certyfikującej jego tak łatwo przyjęli z powrotem do Interpressu, a wielu innych nie. Co prawda pośrednio, ale przygotowywał dla organów rządowych przegląd prasy węgierskiej. A co to jest, jak nie stanowisko zaufania, kolego?

Zdziwił się i po prostu zgłupiał: chyba nie myślę, że...? No, to jeśli ty nie masz na myśli mnie, to i ja ciebie. Przy tym zostaliśmy. Tak czy owak wydawało się, że wtedy się uspokoił. Ale czułem, że nadal go coś męczy. Brałem pod uwagę wszystko, tylko nie to, co się okazuje.

W 1987 pojawiła się tu inicjatywa założenia Polsko-Węgierskiej Solidarności, która dotarła również do Podkowy Leśnej. Wtedy też nie odezwał się w porę, żebym mógł tam pojechać. Możliwe, że stchórzyłbym, nie jadąc, ale nie dał mi możliwości podjęcia decyzji.

Kiedy podczas swojej ostatniej podróży do Budapesztu spotkałem się z Csabą Gy. Kissem, skierował do mnie pytanie: no, to kiedy ma powstać ta komórka WFD (Węgierskiego Forum Demokratycznego) w Warszawie? Gapiłem się na niego jak wół na malowane wrota. Że co? Pierwsze słyszę! Nie żartuj, już parę miesięcy temu poprosiliśmy Ákosa, żeby to zorganizował, nie mów, że ci nie powiedział! No, i jak tylko wróciłem do Warszawy, natychmiast go oskarżyłem. Jąkał się, że no pewnie, sprawa jest w organizacji, właśnie miał mi mówić itd. Notabene od tamtej pory w sprawie nie doszło do żadnego postępu, chociaż byliby kandydaci, o wiele więcej niż te wymagane pięć osób, z których można utworzyć grupę. Bo członkiem może zostać nie tylko ktoś z Węgier, ale i z Polski. I załóżmy, że do grupy należy on, Ákos, jego żona, Karesz Tar z żoną, tak samo Peti Szeratics, ale można by też wprowadzić do niej sporo hungarystów, historyków, tłumaczy. Kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, na myśl przychodziło mi coraz więcej osób, których można by zwerbować, i w wyobraźni zebrało mi się całe znamienite towarzystwo. Wracałem do tej inicjatywy, ale Ákos konsekwentnie odkładał rozpoczęcie jej faktycznej realizacji.

A teraz ostatnia sytuacja. Dwa dni temu polscy i węgierscy „inaczej myślący” zebrali się pod szyldem Polsko-Węgierskiej Solidarności. No, i gdzie odbyło się spotkanie? Dokładnie tam, gdzie w 1986 doszło do odsłonięcia tablicy upamiętniającej 1956, a rok później do powstania wspomnianej grupy — w Kościele św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej.  Zważywszy na okoliczności, jak słyszałem, pojawiło się dość dużo uczestników, ze strony polskiej na przykład Janusz Onyszkiewicz, Jacek Kuroń i Adam Michnik, doradcy Solidarności i jej rzecznik. Ze strony węgierskiej prym wiedzie dziesięciu — sygnatariusze oświadczenia wydanego z okazji spotkania: György Konrád, Géza Dari, Gábor Bakosi, Imre Mécs, Árpád Göncz, Géza Buda, Ferenc Kőszeg i Tibor Fényi, a także jeden z członków założycieli Kręgu Dunaju. No i Engelmayer. W oświadczeniu  zaprotestowali przeciwko stawianiu przed sądem Václava Havla i ośmiu innych czechosłowackich opozycjonistów. (Tylko gwoli przypomnienia: Havel jest od zeszłego roku członkiem Komitetu Helsińskiego działającego w jego kraju i jeszcze w grudniu brał udział w pierwszej dozwolonej demonstracji opozycyjnej, którą organizowano z okazji Międzynarodowego Dnia Praw Człowieka. Potem 16 stycznia bieżącego roku był obecny na rocznicy śmierci protestującego samospaleniem przeciwko represjom po Praskiej Wiośnie 1968 Jana Palacha, za co zamknięto go wraz z wieloma kompanami). O tym też nie raczył mnie poinformować.

Ale nie będę dłużej potępiał „zapominalstwa” naszego Ákosa. Nie o to chodzi, jak sądzę. Ákos po prostu boi się, że w kwestii utrzymywania, budowania kontaktów między polską i węgierską opozycją uwaga skieruje się też na innych, a on chciałby być non plus ultra, jedynym, kluczową postacią. Ákos ma niezaprzeczalne zasługi, ale chroni swojego starannie wykreowanego wizerunku z niemal histeryczną zazdrością. Dlatego o niczym nikomu nie mówi, że chce mieć pod kontrolą każdą sprawę. Buduje sobie przyszłość? W porządku. Ale wielki z niego osioł, bo jest nas kilka osób, które chętnie i bez kalkulacji posłużyłyby mu wsparciem, nie powinien się przy nas obawiać o swoje laury.

24 LUTEGO 1989, WARSZAWA

Według towarzysza premiera Rakowskiego włączenie opozycji w nowy ład społeczny jest „obiektywną koniecznością”. Na posiedzeniu zarządu oficjalnego ruchu związków zawodowych wyjaśnił, że kiedy rząd zgodził się na tzw. narodowe obrady Okrągłego Stołu — które mają na celu osiągnięcie porozumienia z opozycją — dostrzegał istniejące realia społeczne. Bez dialogu z  opozycją Polska prędzej czy później napotkałaby duże trudności — stwierdził. Jednocześnie jednak napomniał opozycję, by nie próbowała stworzyć takiej sytuacji, która w dalszej perspektywie prowadziłaby do zmiany systemu. Przy Okrągłym Stole przedstawiciele polskiej opozycji i rządu uzgodnili również projekt nowej ustawy o związkach zawodowych. Zgodnie z nią możliwe staje się tworzenie nowych związków zawodowych, a tym samym ponowne wydanie zezwolenia na działalność zdelegalizowanej Solidarności.

26 LUTEGO 1989, WARSZAWA

Nie było łatwo, ale udało mi się załatwić bilet na wczorajszy spektakl Teatru Powszechnego, gdzie wystawiano dwie jednoaktówki siedzącego obecnie w więzieniu w Pradze Václava Havla, „Audiencję” i „Protest”. Kurtyna jeszcze się nawet nie podniosła, kiedy rozległy się szepty na widowni i prawie każdy zaczął zwracać wzrok w jednym kierunku. Okazało się, że również towarzysz premier Rakowski zechciał pojawić się na spektaklu. Widziałem, że na koniec nawet klaskał. Ale kiedy na scenie nieoczekiwanie pojawił się Adam Michnik i zaczął czytać list protestacyjny w sprawie uwięzienia autora, natychmiast zerwał się i znikł jak kamfora. Publiczność oczywiście to zauważyła i zaczęła głośno bić brawo. Michnik był przez to nieco zdezorientowany, przez kilka chwil nie rozumiał, skąd w ogóle te oklaski, przecież jeszcze nawet nie skończył czytać tekstu.

27 LUTEGO 1989, WARSZAWA

No, to się porobiło! Niedawno Rakowski groził, że obrady Okrągłego Stołu nie mogą prowadzić do zmiany systemu, a teraz to samo zrobił Jaruzelski. Ślepowron zapowiedział, że znów mogą rozstawić w Polsce wojsko przeciwko opozycji, jeśli ta chciałaby obalać system. Kolekcjonujący stanowiska naczelny bolszewik — wiadomo, prezes partii, głowa państwa, a jako ten ostatni również naczelny dowódca sił zbrojnych — zapewnił o tym na bydgoskiej konferencji partyjnej w Pomorskim Okręgu Wojskowym.

W swoim przemówieniu potwierdził też w istocie wybór zarządu partii dotyczący pluralizmu, kiedy oznajmił, że w Polsce opozycja polityczna jest stale obecna i dalej będzie. Podkreślił też, że jeśli opozycja pozostanie w ramach systemu, może odegrać pozytywną rolę. Jednocześnie Jaruzelski opowiedział się za zwiększeniem pluralizmu związkowego i politycznego, ale kategorycznie podkreślił, że ten pluralizm musi być realizowany w ramach socjalizmu. Do tego jednak konieczne jest, by ten socjalizm oczyszczono i zmieniono go w taki kreujący, kształtujący system, który będzie zdolny zmobilizować Polaków do pokonania obecnego kryzysu.

Zdumiewające! Jaki pluralizm jest możliwy w ramach systemu jednopartyjnego? To jasne, że towarzysze marzą o czymś takim, że władza zostaje w ich rękach, ale zezwala się, żeby niektóre grupy społeczne mogły gadać swoje, jako taka „opozycja Jego Królewskiej Mości”.

5 MARCA 1989, WARSZAWA

Polscy celnicy w zeszły weekend zatrzymali na granicy NRD ponad dwa tysiące polskich obywateli, ponieważ byli oni obładowani towarami przeznaczonymi na sprzedaż w Berlinie Zachodnim. Według oficjalnych doniesień w piątek tylko ze słubickiego przejścia granicznego zawrócono około 400 samochodów z ponad tysiącem podróżnych. W sobotę zaś na granicy przechwycono 130 samochodów i autobusów przewożących 750 podróżnych.

Coś w tym jest, że tak postępują. Berlin Zachodni jest pełen ulicznych handlarzy z Polski. Od stycznia bowiem Polacy mają międzynarodowe paszporty, mogą z nimi jechać tam, dokąd dostaną wizę. Do Berlina Zachodniego nie trzeba wizy, a jednak to Zachód. Pewnie, że większość jeździ tam. Teraz już podejrzane jest to, jeśli przy kimś nie ma szmuglowanego towaru. Doświadczyliśmy tego z Péterem: zarówno celnicy z NRD, jak i polscy byli całkiem zaskoczeni, że przy wyjeździe nie mamy niczego, tylko pieniądze wywożone za oficjalnym zaświadczeniem. Przy powrocie też się zawiedli, bo małe czipy, płyty główne, inne części komputerowe są na naszej liście tranzytowej, tak więc nie mają się do czego przyczepić. W Chyżnem poświadczają eksport rzeczy, pas, kopia dokumentu wraca do Słubic. Na to samo przygotowuje się nowe zgłoszenie tranzytowe. Z tym, że to — chwała Bogu, o to właśnie chodzi! — nie ma kopii, wpisujemy na listę jedno po drugim to, co zabieramy, podpisujemy, oni podpisują, podstemplowują, możemy iść. Na tej liście jest zawsze jakiś radiomagnetofon, dwa aparaty fotograficzne, lampa błyskowa, również takie rzeczy, takie akcesoria turystyczne, które mamy przy sobie.

W drodze z kolei zatrzymujemy się gdzieś, ze skuwki mojego specjalnego jankeskiego długopisu wyłania się specjalna gumka, która bez pozostawiania śladu wymazuje z rubryk części komputerowe. W puste rubryki wpisuję osobno obiektywy, szyny do lampy błyskowej, elektroniczne samowyzwalacze aparatów fotograficznych. Czipy, płyty główne znikają w oparciach siedzeń, w torbie na narzędzia w Ładzie, w całym aucie. Przy Parassapuszta pokazujemy spreparowane zgłoszenie tranzytowe, celnicy się uśmiechają, widząc peweksowe napoje i papierosy, zawsze celowo w większej ilości, oddajemy im ich „nadmiar” i już możemy jechać.

Teraz tylko trzeba zaalarmować połowę krewnych, żeby za jakiś procent przyjęli towar na siebie i posłużyli swoimi dowodami osobistymi przy jego sprzedaży. Niedogodność: coraz trudniej i drożej zdobyć walutę, bo Węgrzy też zaczęli podróżować, w zeszłym roku rozpoczęła się turystyka zakupowa do Austrii. Na nasze szczęście na Węgrzech nie można jeszcze otworzyć rachunku walutowego z niezweryfikowaną „zieleniną”, obywatele mogą wywozić pieniądze wyłącznie na czarno poza tym, że oficjalnie mogą wymienić 60 dolarów na osobę. Również ustawiające się w kolejce do Nickelsdorfu auta pełne są babć, dziadków, każdego, kto może dostać paszport, żeby móc uzbierać na lodówkę Gorenje i wideomagnetofon.

Zdaje się, że dni komputerowej macherki są policzone. Szkoda, bo generowała wyjątkowo dużą marżę.

10 MARCA 1989, WARSZAWA

Rozwijają się sprawy przy Okrągłym Stole. Podobno znów zalegalizują Niezależne Zrzeszenie Studentów (NZS), o którym w 1980-1981 bolszewicy trąbili, że była to radykalna organizacja młodzieżowa działająca jako „przedłużenie” związku zawodowego Solidarność. Wcześniej zasadniczo zgodzili się też na to, aby Solidarność, a także Chłopska Solidarność mogły wznowić swoją legalną działalność. Ciekawe, że decyzja związana z ponowną legalizacją zrzeszenia studenckiego zapadła akurat w przededniu rocznicy „wydarzeń marcowych” 1968. Z okazji dwudziestej pierwszej rocznicy warszawscy studenci chcą upamiętniać pochodami czystki antysemickie w Polsce w 1968, w wyniku których kraj opuściło tysiące żydowskich intelektualistów. Organy państwowe zezwoliły na demonstrację.

Możliwe, że w zaplanowanych na ten rok wyborach kandydować będą mogły też organizacje opozycyjne, chociaż chodzą słuchy, że z ograniczeniami. A planowane jest również przywrócenie izby wyższej — senatu, a także instytucji prezydenta. Przedstawiciel strony opozycyjnej, historyk Bronisław Geremek mówił w telewizji, że Solidarność jest gotowa zaakceptować te warunki, ale pertraktujący w imieniu KC PZPR Janusz Reykowski — w sposób iście oklepany — nie był skłonny ani zaprzeczyć, ani potwierdzić, jakie ustalenia podejmowane są w kwestii  wyborów i organizacji parlamentu.

No, to co teraz, panowie i towarzysze?

Sprawy idą jak krew z nosa. Solidarności obiecano ostatnio, że może wypuścić własny krajowy dziennik i tygodnik, a później będzie mogła publikować też liczne czasopisma regionalne. W sprawie telewizji i radia bolszewicy utrzymują: jak ogłaszali, nie zgadzają się na, że tak powiem, „polityczne rozparcelowanie” dwóch instytucji. Tak kwiczą: telewizja i radio muszą pozostać jednolitymi instytucjami, nie może w nich działać kilka redakcji jednocześnie, nie mogą obrać kilku kierunków naraz, ale umożliwią to, żeby odzwierciedlały one opinię wszystkich podmiotów pluralistycznego społeczeństwa i życia politycznego. Jak dla mnie to guzik prawda! Według rzecznika Solidarności, Janusz Onyszkiewicza rząd obiecał, że w czasie kampanii wyborczej opozycja również zabierze głos w telewizji. Mój Boże, jakże wymowne jest to „również”!

22 MARCA 1989, WARSZAWA

Głowa mała!  Zorganizowana przez Węgierski Instytut Kultury w Warszawie wystawa poświęcona historii Republiki Rad została otwarta w 70. rocznicę wydarzenia w Muzeum Lenina. Teraz i w takiej chwili! Oczywiście jeszcze w zeszłym roku zaplanowano większą część tegorocznego programu, ale przecież można zrezygnować z czegoś, co już nie jest aktualne. Na zaproszeniu widniało, że „zaprezentowane na wystawie ówczesne dokumenty — plakaty, fotografie i archiwalne nagrania filmowe — mają dać dokładny obraz okoliczności powstania i upadku Republiki Rad”. No masz! Zakład Historii Partii WSPR (Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej) ma dać „dokładny obraz” tamtych wydarzeń! Jesteście opóźnieni, ludzie!

Ciekawe jest też to, że podczas gdy w Polsce władza pertraktuje z opozycją, to na Węgrzech opozycja sama próbuje dojść do porozumienia — powstaje Okrągły Stół Opozycyjny, jak słyszę i czytam. A nie powinno być na odwrót, moi drodzy panowie? Najpierw współdziałając, w jedności zapędzić komuchów w kozi róg, a potem, jeśli będą załatwieni, można rozróżniać ideologie! To przykre, że u nas już samo współdziałanie sprawia problem.

28 MARCA 1989, WARSZAWA

Toczą się obrady Okrągłego Stołu, a ja słucham człowieka ulicy, stojąc w kolejce w sklepach, podsłuchuję, co mówią, w tramwaju, w autobusie. Najbardziej charakterystyczna jest jakaś niewiarygodna, chociaż zrozumiała naiwność, znużona ignorancja. Większość ludzi wątpi, żeby od jakichkolwiek rozmów czy reform politycznych na półki trafiło więcej towarów, zwolniła inflacja. Z polityki ludzi interesują tak naprawdę tylko dwie kwestie: legalizacja Solidarności i innych niezależnych organizacji społecznych i to, czego można się spodziewać w zakresie życia gospodarczego. Możliwość częściowo wolnych wyborów — opozycja dostaje 35% w parlamencie, a w senacie nie będzie ograniczeń, poza tym będzie prezydent — nie bardzo ludzi emocjonuje. Narzekają, że izba wyższa, stu senatorów, urząd głowy państwa oznaczają jedynie nowe wydatki. Starsi obywatele wspominają przedwojenny parlament, który według nich był jak dziadek w rodzinie: każdy go wysłucha, ale nikt nie bierze na poważnie.

Komuchom nikt już nie wierzy. Ludzie powtarzają, że żyją w tym systemie 40 lat i dużo już widzieli, bolszewicy nigdy nie dotrzymali ani jednej ze swoich obietnic. Kto tylko może, szykuje się do pracy zagranicą. Większość nie zamierza emigrować, a jedynie uzbierać na utrzymanie rodziny, zarobić pieniądze na mieszkanie, samochód. I oczywiście przeczekać tam to, co będzie się działo tutaj.

Straszliwie nudzą mnie niekończące się telewizyjne raporty, wywiady na temat obrad Okrągłego Stołu i, zdaje się, nie jestem w tym odosobniony. Powtarzające się co dnia, jałowe spory ludzie mają za błaznowanie, kiepski polityczny kabaret. Oczekiwaliby szybkich, zdecydowanych działań, ale o takich nie ma mowy. Tymczasem napięcie jest niemal namacalne.

1 KWIETNIA 1989, WARSZAWA

1 KWIETNIA 1989, WARSZAWA

„Rzeczpospolita”, tak zwany biuletyn rządowy, przeprowadziła wywiad z Csabą Gy. Kissem. Mój mentor mówi w nim, że droga prowadząca do prawdziwej węgierskiej demokracji będzie długa, ale proces się rozpoczął i wszystko wskazuje na to, że będzie trwał, ponieważ warunki są dziś korzystniejsze niż kiedykolwiek w ostatnich dziesięcioleciach. On sam jest teraz członkiem krajowego zarządu Węgierskiego Forum Demokratycznego i jednocześnie rzecznikiem ruchu. Według Csaby odważna polityka Gorbaczowa i polski Okrągły Stół mają pozytywny wpływ na węgierski proces reform, a Węgrzy z dużym zainteresowaniem obserwują starania służące osiągnięciu powszechnej zgody narodowej w Polsce. Patrząc wstecz, mówi, że w węgierskim procesie demokratyzacji punkt zwrotny stanowiło spotkanie przeprowadzone we wrześniu 1987 w Lakitelek, na którym pojawił się i wygłosił przemówienie, wykazując się dużym politycznym  rozsądkiem, Imre Pozsgay, ówczesny sekretarz generalny Patriotycznego Frontu Narodowego. I zwraca uwagę: zasadniczą zmianę węgierskiej atmosfery politycznej zapoczątkowało jednak spotkanie partii WSPR w maju ubiegłego roku. Jest nadzieja, mówi, że proces pojednania będzie trwał.

W wywiadzie wspomniano też, że WFD ma już ponad 12 tysięcy członków, a krajowy zasięg ruchu jest bezdyskusyjny. To trochę — to już ja stwierdzam — jak wielki polityczny bazar, bo — o ile mi wiadomo — są tam wszelkie ideologie, od różnych odłamów liberalizmu aż po eurokomunizm, ale — to znów Csaba — wspólnym celem członków Forum jest stworzenie demokratycznego porządku społecznego, opartego na gospodarce rynkowej. To oznacza również system wielopartyjny, w którym WFD wraz z powstaniem odpowiednich warunków będzie chciała działać jako partia.

Nigdy nie byłem członkiem żadnej partii, ale do tej, jeśli powstanie, wstąpię. Oczywiście nie polityczny „bazar” mnie zachęca, lecz to, że jego zarząd, założycieli, jego rdzeń stanowią ludzie w typie „ogródkowców” czy inaczej „centrowców”. [Autor nawiązuje do przedwojennego, zapoczątkowanego przez pisarza Imre Somogyiego ruchu opartego na idei zwanej Kertmagyarország, dosłownie Węgry ogrodów. Idea ta zakładała, obok produkcji masowej, rozwój jakościowej produkcji rolniczej na Węgrzech, a jej zwolennikami byli ludzie prości, nienależący do żadnej z elit. Nie opowiadali się oni ani za prawą, ani za lewą stroną sceny politycznej kraju. Przede wszystkim pracowali na węgierskiej prowincji, zapewniając krajowi rozkwit. — przyp. tłum.] W dodatku mam wśród nich przyjaciół. To prawda, znam też wielu z Sieci (Sieci Wolnych Inicjatyw), ale to towarzystwo wydaje mi się coraz bardziej podejrzane. A jeśli znów odnowią się ludowo-narodowe i miejskie podziały, to na pewno nie będę po stronie Oszkára Jásziego, Mihálya Károlyiego i ogółem tego całego kosmopolitycznego, masońskiego towarzystwa. Tych, których dzisiejsi następcy też już wyzywają od wieśniaków tego, kto się z nimi nie zgadza. Jakkolwiek czuję się liberałem, ale narodowym liberałem czy inaczej konserwatywnym liberałem, jeśli już miałbym się gdzieś zaszufladkować. Za Kölcseyem wyznaję: „OJCZYZNA PRZEDE WSZYSTKIM!”. Przesada? Być może. Ale jest co najmniej wysoko (hm, to już Gyula Illyés).

2 KWIETNIA 1989, WARSZAWA

Od wczoraj benzyna podrożała o ponad 30%, olej napędowy pozostaje aktualnie w starej cenie. Wyłącznie dla kroniki: nowa cena superbenzyny to 250 złotych (21 forintów), normalnej — 200 złotych (17 forintów). Ostatni raz benzyna podrożała 1 stycznia tego roku, wtedy o prawie 60%, ale jednocześnie zlikwidowano kartki na benzynę. Oficjalne uzasadnienie kolejnego wzrostu cen: zwiększona konsumpcja, ograniczenie zapasów i to, żeby nie trzeba było wracać do systemu kartkowego.

Mój Boże, czy dożyjemy czasów, że oferujące towar firmy będą się cieszyły i odnotowywały jako sukces to, że ich produkty dobrze się sprzedają?

5 KWIETNIA 1989, WARSZAWA

Możliwe, że ten dzień będzie jeszcze kiedyś ważnym świętem w kalendarzu? Dziś mianowicie strony podpisały dokumenty końcowe obrad Okrągłego Stołu. Najważniejsze rezultaty: w kwestiach politycznych osiągnięto porozumienie m.in. w sprawie instytucji prezydenta, przywrócenia 100-osobowego senatu (izby wyższej), której członków można swobodnie wybierać, oraz podziału mandatów (486) izby niższej, co dla strony rządowej oznacza 65%, dla opozycji — 35%. Władza zgodziła się również, żeby Solidarność mogła wznowić swoją legalną działalność.

Swoją drogą dla telewizji — niewiarygodna arogancja! — ważniejsza była transmisja meczu piłki nożnej z Madrytu niż bezpośrednia relacja z posiedzenia końcowego Okrągłego Stołu. Dopiero w późniejszych godzinach wieczornych nadali nagranie, prawdopodobnie obrobione. Chociaż cholera wie, czy mieli do tego odwagę, bo radio przez cały czas prowadziło bezpośrednią transmisję. Nie miałem siły, żeby porównywać obie transmisje.

Teraz istotnym pytaniem jest to, czy mowa jest o rozejmie, czy trwałej powszechnej zgodzie. PZPR osiągnęło to, że w zamian za usankcjonowanie — przynajmniej do wyborów — opozycja w jednej z izb parlamentu uzna 65-procentową większość tych, którzy do tej pory sprawują władzę, co wydaje się wystarczające do utrzymania przywódczej roli. Dużą szansę mają też na wybranie „właściwego” prezydenta, ponieważ wybierany będzie przez Zgromadzenie Narodowe, gdzie prawdopodobnie — przynajmniej na papierze — będą mieli gwarantowaną większość. To naprawdę ma znaczenie, ponieważ prezydent posiada poważne polityczne uprawnienia: może uchylać ustawy, rozwiązywać parlament, zarządzać posiedzenia Rady Ministrów i im przewodniczyć, ogłaszać stan wyjątkowy, jest również prezesem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Poprzez ustanowienie i przyjęcie przepisów prawnych pluralizmu politycznego i związkowego komunistom udało się nakierować znaczną część polskiej opozycji na ścieżkę zgodnego z prawem, legalnego działania. W tle dobrze zapowiadającego się politycznego porozumienia wciąż tyka jednak bomba zegarowa nierozwiązanych trudności gospodarczych i chociaż czas wybuchu nie jest znany, wszyscy zgadzają się, że może być bardzo bliski.

Najprawdopodobniej tutaj i teraz nie osiągnięto powszechnej zgody ani też rozejmu, a jedynie siły polityczne zdobyły czas na organizację szeregów. Prawdziwa konfrontacja, chwila prawdy nadejdzie dopiero podczas wyborów.

25 KWIETNIA 1989, WARSZAWA

Wydarzenia zaczynają się rozkręcać. Komitet Obywatelski (KO) ułożył ostateczną listę swoich kandydatów na wyznaczone na 4 i 18 czerwca wybory parlamentarne. Każdego kandydata fotografują z Wałęsą, to trafia na plakaty. Główne hasło przewodnie: „Prowadzimy legalną walkę polityczną o samostanowienie narodu, niepodległość, przywrócenie Rzeczypospolitej”. Zalegalizowana w zeszłym tygodniu Solidarność wzywa do jak najbardziej masowego udziału w przedterminowych wyborach parlamentarnych i senackich i zwraca uwagę wyborców na korzyści płynące z pojawienia się legalnej opozycji w parlamencie.

Dokument opublikowany przez Komitet Obywatelski zwraca uwagę na to, że legalna już polska opozycja w następstwie ograniczenia wolnych wyborów nie będzie w stanie ani utworzyć rządu, ani też nominować prezydenta, ale mimo to poprzez obecność w parlamencie, wywieranie wpływu na opinię publiczną i prace legislacyjne dostanie możliwość „zaangażowania publicznego na nową — z historycznego punktu widzenia — skalę”. Podczas gdy Solidarność po raz pierwszy od 1982 wzywa nie do bojkotu wyborów, lecz do masowego uczestnictwa, nie zapomina przestrzec, że umowę obowiązującą na najbliższych wyborach traktuje jedynie jako tymczasową i zgodnie z kalendarzem za cztery lata przewiduje przedterminowe wybory już w warunkach pełnej wolności.

KO wezwał Polaków do wsparcia kampanii wyborczej. W tym celu wypuszczono tzw. kupony, które można kupić za 500, 1000 i 2000 złotych. Otworzono również konta bankowe na darowizny, które można wpłacać też w walucie wymienialnej. Zadziwiające, że to samo zrobiła też PZPR — na co, do diabła, liczą te małpy? Chociaż... ich nadziani towarzysze zapewne będą skłonni do poświęceń dla utrzymania swojej „straży przedniej” u władzy, już choćby w celu zapewnienia jej możliwości dalszego rozkradania majątku państwowego. I oczywiście opozycja nie dostanie żadnej dotacji na kampanię, za to dla PZPR, a także jej sojuszników, partii chłopskiej (ZSL) i partii demokratycznej (SD) przewidziano wsparcie budżetowe. To się nazywa, moi drodzy, demokracja socjalistyczna!

Swoją drogą orzeźwiający widok wita tego, kto chodzi po warszawskim Placu Zwycięstwa, gdzie obok miejsca konferencji prasowych rządu otworzyło się biuro wyborcze Solidarności. Od rana do wieczora panuje tam ogromny zgiełk, odwiedzający kupują setki kuponów i rozdają różne materiały propagandowe.

Na szczęście Solidarność wynegocjowała: może opublikować krajowy dziennik wyborczy o nakładzie pół miliona egzemplarzy, a także legalnie wznowić swój zamknięty w grudniu 1981 tygodnik, który już w maju trafił na stoiska. Egzemplarze obu tych czasopism będą czytały dziesiątki ludzi albo i więcej. Właśnie dlatego jesteśmy do przodu.

28 KWIETNIA 1989, WARSZAWA

Towarzysze nie są głupi, szykują się na kampanię, a także na przyszłość, z profesjonalną podłością. Cuius regio eius religio — oto łacińska mądrość, czyli czyja ziemia, tego religia. Teraz przekształcają ją na cuius radio eius religio, co oznacza: czyja telekomunikacja, tego racja. Dlatego najbardziej wiarygodnego przedstawiciela należy postawić na czele. Stało się. Jerzego Urbana pełniącego funkcję ministra odpowiedzialnego za politykę informacji rządu i za kontakty gabinetu ze społeczeństwem wybrano na członka Rady Ministrów i zaraz mianowano go też na przewodniczącego Komisji ds. Radia i Telewizji, czyli prezesa tych dwóch instytucji. Łatwe do przetłumaczenia: Urban jako minister sam będzie kierował całą polityką informacji rządu. Złemu Parauszkowi będzie podlegała Polska Agencja Prasowa (PAP), dziennik „Rzeczpospolita”, oficjalna gazeta rządu, ale i on będzie szefem nowego rzecznika rządu, którego mają wkrótce powołać, a także biura prasowego rządu. Okazjonalnie jako taki „czołowy rzecznik” będzie dalej występował przed kamerami i mikrofonami.

No, nie jest to niespodzianka, a jednak dziwi. Ten „cieszący się” ogólną publiczną nienawiścią, tak szatańsko inteligentny, jednocześnie niezmiernie arogancki i cyniczny człowiek najwidoczniej jest wiarygodny dla towarzyszy, bo — jak wiadomo — przez minione osiem lat nie tylko zawiadamiał o polityce junty, ale też brał czynny udział w jej formowaniu. To dobry kumpel premiera Rakowskiego, który przez lata był redaktorem naczelnym Urbana w czasopiśmie partyjnym „Polityka”. Teraz cała władza nad polskimi mediami trafiła w jego ręce. Ale o tym, że nie każdemu sprawiło to niepodzielną radość, świadczy też głosowanie przeprowadzone w „starym” sejmie. Członkostwo Urbana w rządzie, oprócz 153 głosów za, otrzymało 97 głosów przeciw, a 44 osoby wstrzymały się od głosu. Ale co jest naprawdę niezrozumiałe: Urban wszak nic nie poradzi na to, jak wygląda — wzrost gnoma, karykaturalna głowa, uszy ogromne jak żagle, rechotliwy, śpiewny głos — wszystko, tylko nie atrakcyjny wygląd, i ktoś taki reprezentuje komunistów! Przecież jeśli nadrukowaliby jego wizerunek na pudełku landrynek, dzieci nigdy nie odważyłyby się go dotknąć! Ja na miejscu towarzyszy zatrzymałbym go jako szarą eminencję, która kieruje wszystkim po cichu za kulisami, a na twarz medialną wybrałbym kogoś atrakcyjniejszego. Tak natomiast — mam wielką nadzieję — będzie wodą na młyn wroga, już przez sam swój wygląd.

Swoją drogą dzisiaj zgodnie z ustaleniami podjętymi na obradach Okrągłego Stołu Polskie Radio po raz pierwszy nadało własny półgodzinny program Komitetu Obywatelskiego Solidarności zatytułowany Solidarni. Audycja dotyczyła głównie okoliczności rejestracji Solidarności w 1980 i obecnie oraz porozumień osiągniętych przy Okrągłym Stole, w krótkich wywiadach udzielono głosu jej członkom, wśród nich również ministrowi spraw wewnętrznych Czesławowi Kiszczakowi.

Warto zarysować obraz sytuacji: według najnowszych informacji Głównego Urzędu Statystycznego (GUS) średnia polska pensja wynosi obecnie 107 tysięcy złotych. Zgodnie z oficjalnym kursem wymiany to około 30 dolarów, zaś w cenie czarnorynkowej to łącznie tylko 10. Niech żyje Jaruzelski! Za tyle, oczywiście.

2 MAJA 1989, WARSZAWA

W Polsce osobno świętowali zwolennicy władzy i opozycja. W Warszawie towarzysze zrezygnowali z tradycyjnego pochodu pierwszomajowego, w zamian za to PZPR zorganizowała „wiec” na Placu Zwycięstwa. Zamiast typowych wcześniej tłumów był tylko symboliczny pochód i bardzo krótki program polityczny, w którym Jaruzelski zachwalał znaczenie nadchodzących wyborów, „tworzenia nowej polskiej demokracji parlamentarnej”, odczytano też zaproszenie mające zachęcać do czynnego udziału w wyborach. Zaprowadziła mnie tam kronikarska ciekawość i nie żałuję. Jedyną prawdziwą atrakcją zakończonego bazarowym, żałosnym festynem wydarzenia było to, że pod wielkim transparentem zbierano podpisy pod kandydaturą Jerzego Urbana na posła. Wzruszający widok przedstawiało towarzystwo przestępujące z nogi na nogę w chłodną, zapowiadającą deszcz, wietrzną pogodę, do stoiska którego nawet tu dość rzadko podchodzili ludzie.

Za to warszawski 1 maja obchodzony przez Solidarność był wznioślejszy. Rozpoczął się na Żoliborzu, przy dawnym kościele zamordowanego księdza Popiełuszki, oczywiście mszą świętą, a zakończył na brzegu Wisły, bez zwyczajowych wcześniej policyjnych interwencji. Nie mam danych do porównania, ale było to prawdopodobnie największe jak do tej pory opozycyjne wydarzenie od grudnia 1981, tj. od ogłoszenia stanu wojennego. Tak na oko maszerowało co najmniej 100 tysięcy osób.

W Gdańsku około cztery tysiące młodych ludzi demonstrowało przeciwko Wałęsie. Zarzucono mu, że zdradził idee z 1980 i że wszedł w układy z reżimem. We Wrocławiu przeciwko niezadowolonemu z podobnych powodów, około pięcio-siedmiotysięcznemu tłumowi policja użyła gazu łzawiącego i armatek wodnych.

I weselszy akcent: wcześniej zawsze obowiązująca w święto krajowa prohibicja teraz nie dotyczyła piwa. Czy to możliwe, że towarzysz Kádár kontaktował się z Jaruzelskim?

Do mnie z kolei odezwał się Iván Bába. Wystartował pierwszy na Węgrzech dziennik o niekomunistycznej przeszłości, jego tytuł to „Data”, wydają go w Szekszárdzie, a Bába będzie redaktorem naczelnym. Zaprosił mnie na współpracownika. Względy techniczne nie pozwalają, żebym robił codzienne raporty, ale faksować można już i stąd, i stamtąd, dlatego uzgodniliśmy, że będę wysyłał do ojczyzny takie teksty, którym nie zaszkodzi kilkudniowe opóźnienie.

A skoro już jesteśmy przy prasie: Wojtek Kamiński, dzięki któremu mogłem pisać dla podziemnego „Tygodnika Mazowsze”, zaprosił mnie teraz do powstającej legalnej gazety wyborczej, której nazwą tymczasowo będzie właśnie to, czyli „Gazeta Wyborcza”. Ponieważ lokum redakcyjne jest na razie bardzo skromne, nie ma w nim miejsca, jedynie dla kierowników działów i personelu technicznego, większość pracuje w domu, jeśli dam radę, mówi, to też się mogę w ten sposób wcisnąć. Moje zadanie to śledzenie węgierskich wiadomości, ewentualnie związanych z Węgrami, i zbieranie informacji. Poza moją siecią kontaktów nie bardzo pozostaje mi coś innego niż zbieranie materiału z radia, muszę więc słuchać audycji średniofalowego Radia Kossuth, a także programów SZER, BBC i Głosu Ameryki i z nich wybierać. To czysty fart, że dzięki skutecznemu udziałowi mojego przyjaciela Włodka, inżyniera elektryka, od dawna mam doskonałe wzmacniacze antenowe, mogę zatem łapać wspomniane stacje w całkowicie akceptowalnej jakości. Na wszelki wypadek do swojego starego magnetofonu kasetowego Unitry kupiłem w Peweksie też drugi, marki Grundig — żeby mieć rezerwę, jeśli jeden się zepsuje.

 No, to naprzód, w końcu mogę wykonać jakąś sensowną i wartościową pracę! I jeszcze mi za nią zapłacą!

4 MAJA 1989, WARSZAWA

Po Jerzym Urbanie człowiek nie spodziewa się niczego ludzkiego, dlatego i jego cynizm i bezczelność nie powinny oburzać. A jednak wszystkie jego działania wyprowadzają z równowagi. Ten hedonista, który w ubogim kraju żył i żyje jak pączek w maśle, który przez osiem lat był rzecznikiem junty, a teraz jest państwowym ministrem propagandy, żebrze o pieniądze na własną kampanię. Na łamach „Życia Warszawy” w opłaconym ogłoszeniu wystosował list do mieszkańców okręgu wyborczego Warszawa-Śródmieście, prosząc o poparcie dla swojej kandydatury. Dlatego, że chce startować jako niezależny kandydat, a do tego potrzebuje minimum trzech tysięcy podpisów. (O jego niezależności poza tym tyle, że na pierwszomajowym wydarzeniu PZPR stało też jego stoisko do zbierania podpisów).

W liście wymienia swoje „zasługi”. Między innymi takie jak to, że już jako początkujący dziennikarz na łamach wcześnie zamkniętego po 1956 czasopisma „Po Prostu”, potem w latach 60. w redagowanej przez Mieczysława Rakowskiego „Polityce” kruszył kopie o potrzebę reform, za co też dwukrotnie na trzy lata zakazano mu wykonywania działalności dziennikarskiej. (Chusteczkę! Zaraz się popłaczę!)

Według Urbana konieczne jest, żeby „w celu zapewnienia zdrowej równowagi do parlamentu weszli też mający odpowiednie polityczne doświadczenie, realnie myślący politycy, ponieważ jeśli kandydaci zgłoszeni przez Wałęsę uzyskaliby zdecydowaną większość w izbie niższej i senacie, to Polskę czekałby trwający dziesiątki lat okres chaosu, konfliktów i strajków”. Kandydatem spełniającym wszystkie wymogi jest oczywiście on sam. Drań obiecuje swoim wyborcom, że w ciągu roku lub dwóch lat poprawi się poziom życia większości populacji, oczywiście tylko wtedy, jeśli jako poseł będzie mógł brać udział w tworzeniu polityki przyszłości. Zrobi wszystko, zapewnia, żeby „Polska nie zmieniła się w Afganistan czy Liban, do czego łatwo może dojść, jeśli sukcesy wyborcze otumanią polskich fanatyków”. Obiecuje wsparcie prywatnym przedsiębiorcom, a także lepsze warunki życia i rozwój miejski mieszkańcom średnich miast. Głosujcie na Urbana, kończy się list, a na końcu szczere stwierdzenie: „bo o nim przynajmniej wiadomo, kim jest, tak że nikt niczego nie ryzykuje”.

Ogłoszenie uzupełnia formularz na podpis i potrzebne dane, poza tym zawiera ono numer konta bankowego, na które gorliwi zwolennicy mogą wpłacać pieniądze na sfinansowanie kampanii wyborczej.

Do tego wszystkiego trzeba nie byle jakiej gęby. Jeśli ktoś taką ma, to właśnie Urban. Zamiast twarzy.