Back to top
Publikacja: 24.05.2019
Po co katolicyzm Europie?


Kościół katolicki budzi dziś prawdziwą furię środowisk liberalno-lewicowych – nie mniejszą niż budził u francuskich rewolucjonistów oraz bolszewickich czy stalinowskich ideologów i komisarzy. Zmieniły się wprawdzie metody walki ideologicznej i w porównaniu z krwawymi rozprawami pierwszej połowy XX wieku wydają się ledwie igraszkami (przynajmniej na razie), ale sam odruch wrogości wobec katolicyzmu pozostał, a w ostatnich latach znów wyraźnie nabiera siły. Po raz kolejny uznano, iż likwidacja religii jest warunkiem sine qua non szczęśliwego, czyli postępowego – pozbawionego wszelkich ograniczeń i dyskryminacji - społeczeństwa. Roberto de Mattei wkazuje jednak na pewną różnicę w tym kontekście: „W  początkowym marksizmie […] kres religii postrzegany jest jako rezultat nadejścia społeczeństwa bezklasowego. W ‘gramscizmie’ natomiast odwrotnie: wyrugowanie religii jest raczej warunkiem zwycięstwa rewolucji. Zniszczenie wiary nie może zostać osiągnięte tylko przez bezpośrednią propagandę ateistyczną; należy wdrożyć taki model nauczania, który przekona ludzi, zwłaszcza młodych, że wszelka metafizyka należy do przeszłości, a jej koniec jest nieodwołalny”[1]. I tak się właśnie dzieje: dziś lewica wszystkich odcieni kontynuuje swój zwycięski marsz przez instytucje kultury, edukacji i polityki, a jej „zwycięska dłoń” wciąż zmiata resztki średniowiecznych metafizycznych namułów i moralnych fanatyzmów. Współcześni neomarksiści i socliberałowie wiedzą bowiem bardzo dobrze, iż tożsamości religijne należą do najsilniejszych i bez ich unicestwienia nie uda się stworzyć prawdziwie transgresywnego i wyzwolonego społeczeństwa.

Równocześnie mamy do czynienia z zasadniczym, geograficznym przebiegunowaniem teatru wojny z Kościołem katolickim: dzisiaj największe z nim bitwy, a zarazem - niestety sukcesy - odnotowuje się w krajach, które po II wojnie światowej znalazły się po „tej lepszej”, zachodniej stronie żelaznej kurtyny. Przyczyna tego faktu wydaje się raczej oczywista: państwa te nie przeszły przez doświadczenie przymusowej ateizacji i sekularyzacji, prowadzonych w imię nadchodzącego, nowego świata. Ich mieszkańcy, jeśli w ogóle wiedzą coś o świecie socjalizmu, to jedynie z bełkotliwych, utopijnych wywodów swoich intelektualistów, zachłyśniętych Związkiem Radzieckim czy brodatymi, kubańskimi rewolucjonistami w typie Che Guevary (który stał się wszak na Zachodzie ikoną kontrkultury). Ponura rzeczywistość realnego socjalizmu z jego religijną, metafizyczną i moralną pustką, z cenzurą, represjami oraz wszechobecną ideologizacją i zakłamaniem jest im zatem zupełnie nieznana. Kraje Europy Środkowej i Wschodniej pamiętają natomiast jeszcze (choć coraz słabiej, niestety, na skutek wymiany pokoleniowej) dobrodziejstwa „jedynego, bezalternatywnego ustroju socjalistycznego”, ich mieszkańcy mieli ową wątpliwą satysfakcję oglądania rzeczywistej ruiny owego niedoszłego raju na ziemi. Dlatego to Niemcy (w zachodniej zwłaszcza części), Francja, kraje Beneluxu, Skandynawia czy Wielka Brytania (i niestety także Hiszpania) stały się dziś areną bezprecedensowych batalii przeciw religii, w jej trzech podstawowych elementach: doktryny, kultu i instytucji. Walkę tę prowadzi się oczywiście pod zaszczytnymi hasłami (podobnie zresztą jak czynili to XIX i XX wieczni komuniści) wolności, równości, nowoczesności i postępu społecznego. Obecnie jednak owymi uciemiężonymi nie są już robotnicy i chłopi, ale wszelkie grupy mniejszościowe: seksualne, płciowe, etniczne, polityczne, religijne i światopoglądowe, zwłaszcza te, których specyfika gwarantuje, że zawsze pozostaną one mniejszościowe (np. mniejszości seksualne) – a więc nieustannie potencjalnie niezadowolone ze swego losu i odczuwające różne formy dyskryminacji. Zresztą dowolną zbiorowość można dzielić  właściwie bez końca, tworząc coraz to nowe grupy „prześladowanych”, kwestionujących zastany ład społeczny, mniejszości. I o to właśnie chodzi współczesnym neomarksistom: takie bowiem środowiska właśnie – permanentnie, z istoty swej niezadowolone – gwarantują trwanie ciągłego „rewolucyjnego wrzenia”, czyli dzięki nim można generować sytuację nieustannego konfliktu społecznego, którym wszak lewica z samej swej natury żyje. Jeśli zaś chodzi o cele działań bezpośrednich to zawierać się one będą w zwalczaniu tak zwanego „ciemnogrodu”, a więc wszelkiego obskurantyzmu, moralnego fanatyzmu, dewocji, hipokryzji, ograniczeń zarówno aktywności seksualnej, jak i niestandardowych form partnerstwa. Antyklerykalizm i (czasem maskowana) antyreligijność wypływają więc z konieczności z podstawowych założeń neomarksizmu i socliberalizmu. Tym, co budzi gniew lewicowych antyklerykałów jest trwanie Kościoła przy tradycyjnych formach moralności, przy przejrzystych i stabilnych rolach społecznych oraz przy określonym porządku społecznym, ukierunkowanym na niezmienne, transcendentne wartości. Dlatego też dziwić muszą próby mariażu z katolicyzmem idei neomarksistowskich, których efekt zwie się niekiedy „katolicyzmem otwartym” lub progresywnym. Są to bowiem formacje intelektualne nie tylko różne, ale wzajemnie się wykluczające (myślowo – bo w praktyce niekiedy się je łączy). Marksizm plus chrześcijaństwo daje nam marksizm z chrześcijańskim folklorem, co wyraźnie ukazuje idea teologii wyzwolenia, a jeszcze bardziej implementacja owej idei w życie. Taki katolicyzm otwarty, niegdyś zwany modernizmem katolickim, został przez Kościół nieraz odrzucony i potępiony. Szczególnie dosadnie modus operandi owych progresistów ujął w encyklice Pascendi dominici gregis św. Pius X:

„ich książki pełne nowości witają powszechnym oklaskiem i okrzykiem podziwu; im bardziej zuchwały jest autor w napaściach na rzeczy stare, im bardziej podrywa Tradycję i urząd nauczycielski, tym pochopniej okrzykują go uczonym; gdy wreszcie – i to już powinno przejąć zgrozą każdego katolika – któryś z nich zostanie potępiony przez Kościół, inni natychmiast otaczają go tłumnie, nie tylko składają mu hołdy publiczne, ale czczą go niemal jako męczennika prawdy. Tym hasłem pochwał i obelg podniecona i ogłuszona młodzież, pragnąc nie za ignorantów, lecz za uczonych uchodzić, z drugiej strony – pod silnym parciem ciekawości i pychy – ulega modernizmowi i wstępuje w jego szeregi”[2].

 
            Jednak problemem najbardziej fundamentalnym – absolutnym casus belli dla całej, współczesnej lewicy - jest to, że Kościół upiera się przy istnieniu jednej, obiektywnej i niepodważalnej prawdy o Bogu, świecie i człowieku, uderzając tym samym w „urzędową” dziś niemal ideologię relatywizmu.  Owa zaś obiektywna prawda w odniesieniu do świata ludzkich spraw bywa niekiedy określana mianem prawa naturalnego. Przekonanie, że istnieje prawo, wypływające wprost z niezmiennej ludzkiej istoty, jest uważane przez progresistów za wielkie zagrożenie dla ludzkiej wolności, bez mała jej negację (skoro bowiem jako ludzie posiadamy determinującą nas i nasze działania istotę nasze wybory nie mogą być bezwzględnie wolne). Wyznacza ono bowiem w sposób trwały zakresy tego, co naturalne, dobre, godziwe oraz przeciwieństwa tychże. Determinuje także to, co dla człowieka po prostu niemożliwe, a więc w ogóle niemogące być przedmiotem wyboru. A w świecie współczesnym wolność rozumiana jako niczym nieograniczone prawo wyboru jest niemal absolutem, tak więc bezdyskusyjnie należy dążyć do likwidacji wszystkiego, co utrudniałoby jego implementację lub zakładało, że jest ona niemożliwa. Dosadnie i trafnie ujmuje to Marguerite A. Peeters:

Wolność wyboru lub prawo wyboru, jakie posiada jednostka, jest zwornikiem nowej kultury. Postmodernizm dokonuje radykalizacji pojęcia wolności, dochodząc do punktu, w którym oznacza ona prawo wykorzystywania jej wbrew naturze i antropologicznej strukturze człowieka, wbrew prawdzie, wbrew rzeczywistości, wbrew prawom Bożym. Dekonstrukcja staje się warunkiem wolności: tworzy kulturę, która uprawomocnia „wybory” wcześniej potępiane przez normy społeczne. Od tej pory jednostka, by móc korzystać ze swego prawa wyboru, musi potrafić wyzwolić się z wszelkich ograniczeń normatywnych – czy to semantycznych, czy ontologicznych, etycznych, społecznych, kulturowych, naturalnych czy religijnych. Takie „wyzwolenie” dokonuje się przez dekonstrukcję treści języka, tradycji, wiedzy obiektywnej, tożsamości osobowej, genetycznej, narodowej, kulturowej czy religijnej, tego wszystkiego, co uchodzi za ‘uniwersalne’, a wiec odwiecznego prawa wpisanego a naturę człowieka, wartości chrześcijańskich i Objawienia: wszystkie te rzeczywistości uznawane są za ograniczenia wolności wyboru”[3].     

Pozwoliłem sobie na ów dłuższy cytat ponieważ niczym w soczewce ujęte zostały w nim założenia oraz mechanizmy, które fundują współczesną falę antyreligijną i antyklerykalną. Chodzi zatem o demontaż „wszystkiego”, całej architektury kulturowej i tożsamościowej w imię utopii wolności absolutnej. Ideologowie nowej lewicy nie potrafią dostrzec, że u kresu wszelkich emancypacji nie znajduje się boska kraina wiecznej wolności, ale ponura, depresyjna prowincja niebytu. Albowiem każda kultura ufundowana jest na strukturalnych, formacyjnych ograniczeniach ludzkiej aktywności – ograniczeniach, które dopiero konstytuują sensy i wartości, nadają egzystencjalny „smak” i jakość ludzkim działaniom, kierunkują je i pozwalają tworzyć rzeczy ważne i wielkie. Nowa lewica płasko i bezrozumnie widzi w nich jedynie struktury opresji, które należy zdemontować. We współczesnym świecie zaś jedyną instytucją, która nie tylko może, ale i musi oficjalnie głosić istotowość i nieodzowność owych ograniczeń jest Kościół. On zatem winien zostać w pierwszym rządzie unicestwiony politycznie, społecznie i kulturowo. Dlatego łatwo można zaobserwować, iż liberalna lewica częstokroć – miast uderzać bezpośrednio w prawicę czy konserwatystów – koncentruje się na walce z religią i Kościołem, słusznie zakładając, iż zwycięstwo sekularyzmu automatycznie niejako pociągnie za sobą upadek całej prawej strony sceny politycznej, podcinając jej najgłębsze duchowe i moralne korzenie. Antyklerykalizm jest przeto absolutnie nieodzowny we współczesnej walce politycznej – ba! – stanowi samo jej centrum, front główny. Fala antyreligijna wpisuje się zatem znakomicie w ogólną strukturę nowego, „miękkiego” totalitaryzmu liberalnej lewicy, żywiącego się – jak każdy totalitaryzm – zakazami:

„w swej najnowszej postaci objawia się on jako zakaz stawiania nawet samych pytań, które są niepotrzebnym i niebezpiecznym wyrazem ‘ducha zachowawczego’, ‘konserwatyzmu’, ‘tradycjonalizmu’, ‘reakcjonizmu’ i ‘wstecznictwa’. O osobach, które takie niewygodne pytania zadają, lub starają się zadawać należy zatem mówić: ‘fundamentaliści’, a nawet, co może wydawać się dziwne – ‘faszyści’. W społeczeństwie całkowicie zsekularyzowanym przymus fizyczny zaczyna być zastępowany przymusem pedagogicznym, a represje przybierają formę nie cielesną, ale etyczno-kulturową”[4]

Represje zmieniły zatem swój charakter – ale przecież nie cel. Cel jest od czasów rewolucji francuskiej wciąż ten sam: spowodować, aby religia, jej wyznawanie i życie podług jej zasad, wiązały się w powszechnym przekonaniu z samowykluczeniem z kultury wysokiej, a tym samym z całego świata ludzi cywilizowanych – czyli swoistą autodegradacją. Promowane obecnie przez neomarksistów sankcje kulturowe mają ukazać ludzi religijnych jako głupich (bo wierzących w absurdy) oraz niemoralnych (bo ekskluzywnych, nietolerancyjnych i ksenofobicznych), a w efekcie  sprzyjać usuwaniu ich z instytucji kultury i z w ogóle z przestrzeni publicznej – nie przy użyciu łagrów, ale za pomocą szyderstwa, ośmieszania, rozmaitych kalumnii, przemilczania, a przede wszystkim wpajania kolejnym pokoleniem, że religia nie tylko jest passe, ale jest po prostu „obciachowa” oraz intelektualnie i towarzysko kompromitująca.

Inną przyczyną skuteczności dechrystianizacji współczesnej Europy jest to, że w znacznym stopniu sami katolicy (czy szerzej – chrześcijanie)  wchłonęli i uznali za obowiązującą lewicową narrację o „złym” chrześcijaństwie i „złym” Kościele. Dali sobie narzucić specyficzną, jawnie albo skrycie marksistowską historiozofię i krytykę społeczną, które operując pojęciem postępu, dokonują radykalnego przewartościowania zjawisk historycznych, także kosztem prawdy historycznej. Belgijski socjolog Leo Moulin (sam będąc niewierzący) w taki sposób zwraca się do chrześcijan:

„Mistrzowska propaganda antychrześcijańska zdołała wytworzyć u chrześcijan, zwłaszcza u katolików, złą świadomość, opanowaną niepokojem, jeśli już nie wstydem, z powodu własnej historii. Siłą stałego nacisku, od reformacji aż do naszych czasów, zdołała przekonać was, że jesteście odpowiedzialni za całe albo prawie całe zło na świecie. Sparaliżowała was na etapie masochistycznej autokrytyki, aby zneutralizować krytykę tych, którzy zajęli wasze miejsce”[5].

Kolejnym zabiegiem dechrystianizacyjnym okazało się więc skuteczne zmonopolizowanie dystrybucji poczucia winy (poręcznym wydaje się tu określenie tyranii skruchy). Katolicyzm został uznany za bezpośrednie lub pośrednie źródło całego zła. Odpowiada bowiem za nie destrukcyjny Zachód w swych historycznych formach, a znowuż owe formy wypływały i były determinowane przez chrześcijaństwo, ergo ono jest winowajcą głównym, primus motor wszelkiej podłości, nieszczęścia i cierpienia. Stąd też – co obserwujemy niemal co dzień – każda próby apologii chrześcijaństwa czy jego obrony zostaje w przestrzeni publicznej dosłownie zasypana zarzutami związanymi z Inkwizycją, paleniem czarownic, konkwistą, kolonializmem, wyniszczaniem rdzennych kultur, uprawomocnianiem nierówności płciowych i społecznych, represyjnym wychowaniem, pedofilią, utrudnianiem rozwoju nauki i tak dalej. Stąd też najlepiej byłoby gdyby chrześcijaństwo trafiło w końcu na śmietnik historii i zostało słusznie i zbawiennie zapomniane – a jeśli to niemożliwe to przynajmniej stało się sprawą jak najgłębiej prywatną, skrywaną wstydliwie w przestrzeni intymnej jednostek dopóki w końcu nie zwietrzeje zupełnie – bo taki jest los każdego anachronizmu.  

Tego rodzaju propaganda antychrześcijańska towarzyszyła – i nadal towarzyszy – podstawowym fazom erozji chrześcijaństwa w świecie Zachodu, a także – niestety – coraz częściej w krajach Europy Środkowej. Wojciech Roszkowski następująco opisuje ów proces:

„Erozja chrześcijaństwa w społeczeństwach zachodnich jest rezultatem długiego procesu historycznego. Przebiegała ona w dwóch postaciach. Pierwszą można nazwać wypieraniem chrześcijaństwa przez działania, drugą zaś – zapominaniem chrześcijaństwa. W pierwszym przypadku mamy do czynienia ze świadomymi akcjami, mającymi na celu ograniczanie kultu i wpływu chrześcijaństwa na wybory moralne oraz wypieranie go z życia publicznego po to, by je osłabić w życiu prywatnym. W drugim przypadku mamy do czynienia z wpływem materializmu i konsumeryzmu, współczesnego trybu życia, świeckich rozrywek zajmujących czas dawniej przeznaczany na praktyki religijne czy przyzwalanie na publiczne zachowania bluźniercze lub stojące w sprzeczności do zasad chrześcijańskich, podczas gdy praktyki, a nawet przekonania religijne spychane są do sfery intymnej”[6].

Gdyby spróbować pokusić się przeto o jakąś konkluzję można by rzec, iż najgłębszą przyczyną współczesnej wojny Kościołem katolickim jest to, że stanowi on ostatnią, wielką niemodernistyczną instytucję w świecie zachodnim – co musi budzić zawiść wszelkiego autoramentu modernistów i postępowców. A Europa potrzebuje takiej instytucji bardziej niż kiedykolwiek. Kościół musi przeto wziąć na siebie odpowiedzialność za Europę – tak jak czynił to przez wieki – i wyciągnąć ją, choćby za uszy, z bagna, w którym się znalazła. I nie chodzi tu o teokrację w średniowiecznym znaczeniu tego słowa, ale o odwagę obrony dziedzictwa europejskiego, tego dziedzictwa, które zrodziło się przecież w świetle chrześcijańskiego Objawienia i owo Objawienie odzwierciedla, „inkarnuje” w świecie kultury. Z licznych, bardzo poważnych przyczyn nie będzie to dla Kościoła zadanie łatwe. O niektórych z nich powyżej już wspomniano. Wielu kapłanów i hierarchów popadło w niewolę tyranii skruchy, w fałszywą świadomość i rzeczywiście uwierzyli we wszelkiej zarzucane Kościołowi winy i sami gotowi są zapędzać wiarę do sfery prywatnej. Bardziej przy tym niż czarta samego boją się zarzutów o tryumfalizm, klerykalizm czy tradycjonalizm – a już nie daj Bóg uprawianie teologii politycznej. Inni cierpią na ukąszenie modernistyczne, nie tylko wierząc w jakiś tajemniczy postęp, ale i w to, że ów progres powinien zmieniać również modus vivendi Kościoła, „bo trzeba iść z duchem czasów”. Prawdziwą „mantrą” są narzekania na nieszczęśliwie skutki sojuszu Ołtarza i Tronu, choć nie potrzeba wielkiej wiedzy historycznej, by dostrzec, że w okresach takiego przymierza chrześcijaństwo było najsilniejsze nie tylko – i nie przede wszystkim – w sferze doczesnej, ale wydawało najpiękniejsze duchowe i mistyczne owoce; politycznie niepoprawne jednak byłoby to dziś przyznać. W końcu też nie brak duchownych, których cechuje brak odwagi i intelektualna miałkość. I dlatego nie są w stanie walczyć z Mordorem, z cywilizacją śmierci, z rozkładem duchowej kultury.

Mimo to należy wierzyć, że Kościół – z pomocą Ducha Świętego - sprosta tym wyzwaniom, pokona trudności. Że przyniesie głodnej sensu Europie duchowy pokarm i pozwoli wycofać się z głębokiej i wiodącej ku śmierci koleinie, w której się znalazła. Katolicyzm nie jest przecież gnostycyzmem, nie porzuca świata, ani nim nie gardzi: jest w świecie, a więc także w kulturze, przestrzeni publicznej i w polityce. Musi tylko pamiętać, że to nie on do tego świata ma się upodabniać, ale świat do niego – jako do zapowiedzi przyszłego Królestwa. Katolik – świecki czy duchowny – który tego nie pojmuje po prostu dezerteruje przed swoją odpowiedzialnością, chowa się w modernistycznych wykrętach, uprawia najgorszego rodzaju eskapizm. A przecież:

Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5,14-16).       

Bartosz Jastrzębski

 

[1] R. de Mattei, Dyktatura relatywizmu, przeł. P. Toboła-Pertkiewicz, E. Turlińska, Warszawa 2009, s. 77.

[3] M. A. Peeters, Globalizacja zachodniej rewolucji kulturowej. Kluczowe pojęcia, mechanizmy działania, przeł. G. Grygiel, Warszawa 2010, s. 58-59.

[4] R. de Mattei, Dyktatura relatywizmu, op.cit., s. 80.

[5] Za: V. Messori, Czarne karty Kościoła, Katowice 1998, s. 11.

[6] W. Roszkowski, Roztrzaskane lustro. Upadek cywilizacji zachodniej, Kraków 2019, s. 143.

 

 

 

Autor jest doktorem habilitowanym kulturoznawstwa, filozofem, pisarzem i etykiem, wykłada na Uniwersytecie Wrocławskim.