Back to top
Publikacja: 07.11.2020
"Połowa mojego serca została nad Wisłą" – POŻEGNANIE WĘGIERSKIEGO ŁĄCZNIKA
Kultura

Premier Węgier Viktor Orbán 7 listopada wziął udział w pogrzebie wielkiego przyjaciela Polski Attila Szalaiego w jego rodzinnej wiosce Pázmánd. Attila Szalai –  tłumacz, dyplomata, redaktor i wielki przyjaciel Polski – zmarł po ciężkiej chorobie 28 października 2020. Publikujemy skróconą wersję wywiadu Grzegorza Górnego ze śp. Attilą Szalai, stanowiącego dodatek do książki „Węgierski łącznik".                                     


​                                                         


Wiosną 1990 r. przeprowadził się pan z powrotem na Węgry. Jakie były powody tej decyzji?

Powody były przynajmniej dwa. Jeden prozaiczny: u mojej matki stwierdzono raka, lekarze dawali jej pół roku życia, maksymalnie rok. W związku z tym, że mój młodszy brat zginął w wypadku, tylko ja pozostałem do opieki. Moim psim obowiązkiem było wrócić i zająć się nią. Na szczęście pożyła jeszcze dziesięć lat.

Po drugie po rozwodzie żyłem w Polsce w wynajmowanych mieszkaniach i jakkolwiek się starałem, nie było sposobu odłożył pieniędzy na własne cztery ściany. A w Budapeszcie matka miała ponad 70 metrów w śródmieściu, kwaterunkowe mieszkanie, które jeśli ona odejdzie, przepadnie. Natomiast jeśli jestem tam zameldowany na stałe, to przejdzie na mnie. Prosty rachunek. Miałem 40 lat, bez dachu nad głową. To nie były żarty. Pomyślałem sobie, że później przecież zawsze mogę wrócić do ukochanej Polski.

No i wrócił pan – jako dyplomata...

Nie od razu. Pierwsze wolne wybory na Węgrzech wygrało Węgierskie Forum Demokratyczne (MDF), z którym byli związani prawie wszyscy moi przyjaciele, skądinąd ja też. Zaangażowałem się w tworzenie prasy o niekomunistycznym rodowodzie. Nie było to łatwe, gdyż prawie cała komunistyczna prasa – w ramach tzw. prywatyzacji spontanicznej – została sprzedana w ostatniej chwili jeszcze przez partyjniaków. 
Gapiliśmy się tylko, z jakim oddaniem związał się z nimi zachodni kapitał!

Proszę sobie wyobrazić, że powstaje wolno wybrany rząd, który właściwie nie ma żadnej prasy, prawie wszystkie media są do niego wrogo nastawione. A gdy ten rząd zaczyna używać mediów publicznych do przekazywania prawdziwych wiadomości, to natychmiast jest krytykowany, że zachowuje się jak komuniści. Do zachodnich ośrodków politycznych leciał donos za donosem o braku wolności mediów...

Trzeba było stworzyć wyważone i – co tu dużo gadać – prorządowe media. Byłem wśród założycieli jednego z nich, dziennika „Új Magyarország” (Nowe Węgry), zaczynałem tam jako wiceszef działu zagranicznego. Oczywiście starałem się publikować jak najwięcej wiadomości o Polsce, o polskich sprawach. Sam też pisałem dużo materiałów na polskie tematy. Dopiero w 1993 r. mogłem wstąpić do służby zagranicznej i pojechać do Warszawy na stanowisko sekretarza prasowego ambasady Węgier. Owszem cieszyłem się bardzo, miałem stare znajomości, ludzie, którzy byli w opozycji stali się poważnymi graczami prasowymi czy politycznymi. Ambasadorem był też wypróbowany kumpel Ákos Engelmayer.

Niemniej były także dziwne zjawiska. Na przykład pierwszym radcą ambasady – właściwie zastępcą szefa misji – pozostał facet, który był ostatnim sekretarzem partii w MSZ, czyli wytrawny komuch. W dodatku pochodził z hrabiowskiej rodziny, był półkrwi Polakiem, typowy zdrajca klasowy. Ákos ponoć musiał zgodzić się na niego, gdyż mówiono, że ci nowi – wśród nich István Kovács, Adrienne Körmendy oraz moja skromna osoba – nie znają się na dyplomacji,  mechanizmach ministerstwa i potrzebny jest ktoś, kto ma w tym wszystkim rozeznanie. Ambasada była małym odzwierciedleniem całej sytuacji na Węgrzech: na czele jednostki nasz człowiek, a niżej już wielu ludzi minionej epoki. Niektórzy siedzieli cicho z podkulonym ogonem, inni uprawiali krecią robotę. Dziwna to była sytuacja, dla mnie raczej trudna do wytrzymania.

W 1994 r. do władzy powrócili komuniści. Wiadomo było, że tacy jak ja niebawem będą musieli spakować manatki. Latem 1995 r. wróciłem na Węgry, zwolniono mnie z MSZ. Wróciłem do prasy. No i mogłem obsługiwać drugą wizytę Jana Pawła II na Węgrzech. Z tej okazji, podobnie jak w 1991 r., znów spotkał mnie zaszczyt zredagowania specjalnego magazynu dziennika "Új Magyarország o papieżu" – tym razem skoncentrowałem się nad tym, jak odnoszą się do Ojca Świętego i Jego inicjatyw przedstawiciele innych religii.


 


A gdy w 1998 Fidesz wygrał wybory, to pan mógł powrócić do służby dyplomatycznej.

Właściwie przyjęto mnie z powrotem do MSZ już latem 1998 r., ale z wyjazdem do Polski musiałem poczekać do stycznia 1999 r. Viktor Orbán miał bowiem spotkać się z Jerzym Buzkiem już w sierpniu, niedługo po objęciu rządu. Premier, który znał Istvána Kovácsa jeszcze z akademika im. Bibó, prosił go o pomysł na jakąś „stawkę” do rozmów. Paru z nas marzyło od dłuższego czasu o powołanie do życia polsko-węgierskiej fundacji użyteczności publicznej, nawet nazwę wymyśliliśmy – chodziło o Fundację św. Jadwigi. Premierzy inicjatywę „kupili” i po stronie węgierskiej moja skromna osoba została wyznaczona do prac przygotowawczo-organizacyjnych. Całą jesień się tym zajmowałem, by z naszej strony wszystko było gotowe pod koniec roku. Czekaliśmy na Polaków. A żeby intensywniej zachęcać bratanków do działania, postanowiono, że lepiej będzie, jeśli będę „w Warszawie. Wtedy wyjechałem na stanowisko radcy ds. kultury i prasy do naszej ambasady.

 

Fundacja w końcu nie powstała. Czyja to była wina?

Częściowo przepisów prawnych po polskiej stronie, częściowo niedostatecznej woli politycznej, do czego przyczyniał się wpływowy człowiek, były ambasador na Węgrzech, który przekonywał decydentów, że takie obnoszenie się ścisłą przyjaźnią polsko-węgierską, może zaszkodzić współpracy z innymi krajami wyszehradzkimi. Albo trzeba stworzyć podobne instytucje pojedynczo ze wszystkimi krajami V4, albo wcale nie, a poza tym doskonałe spełnia podobne zadania Fundusz Wyszehradzki... Takie gadki... I to od człowieka, który skończył hungarystykę i uważał siebie za bardzo poważną osobę w naszych kontaktach. Niby chrześcijanin, niby prawicowiec, niby patriota, niby hungarofil. Cóż, jeden wielki „niby”... Dzięki Bogu, już nie jest obecny na polsko-węgierskiej linii. Pewnie gdzie indziej się mądrzy i szkodzi. No i sprawa ciągnęła się w nieskończoność aż umarła śmiercią naturalną. Natomiast w 2016 roku ku naszej radości ożyła jak gdyby feniks, kiedy Viktor Orbán i Jarosław Kaczyński podjęli wspólną decyzję o założeniu Fundacji im. Felczaka na Węgrzech i Instytutu im. Felczaka w Polsce. Marzenie się spełniło. A tamten mądrala chyba ze złości obgryza paznokcie – i dobrze mu tak.

O postawieniu Bramy Seklerskiej rozmawialiśmy już w pierwszej części. Czy udało się panu coś o równie dużej wadze doprowadzić do realizacji?

Znałem historię 1920 roku, kiedy Polska toczyła śmiertelny bój z bolszewikami i Węgrzy dostarczali ogromne ilości amunicji i sprzętu wojskowego Piłsudskiemu. Brakowało mi tablic pamiątkowych o tym wydarzeniu. Śp. Andrzej Przewoźnik, szef ROPWiM-u, mój serdeczny przyjaciel, myślał podobnie. Z tym, że kategorycznie odmawiał, by w kosztach postawiania tablicy uczestniczyli Węgrzy. Za to koszty uroczystości odsłonięcia tablicy już mogliśmy dzielić.

Tablica miała być postawiona w ramach obchodów 90-lecia Bitwy Warszawskiej. W komisji, która przygotowała program, uczestniczył poseł Arkadiusz Czartoryski, były burmistrz Ostrołęki. Zaprzyjaźniłem się z nim lata wcześniej, wspólnie organizując w jego rodzimym mieście uroczystości 15 marca, węgierskiego święta narodowego, pamięci rewolucji  walk wolnościowych w 1948-49, których znanym bohaterem był generał Józef Bem, bohater bitwy nad Narewem wiosną 1831 roku. Związały nas też coroczne inscenizacje bitwy pod Ostrołęką, kiedy raz nawet występowałem w roli ówczesnego burmistrza, strzelając ze skałkówki do Moskali... Z Arkiem puściliśmy wodze fantazji odnośnie obchodów rocznicy „Cudu na Wisłą”. Miało być szereg inscenizacji, wśród nich bitwy pod Ossowem, gdzie miały trafić skrzynki z amunicją węgierską z Csepel. TVP miała to nagrywać wspólnie z węgierską telewizją satelitarną Duna TV, Imre Molnár i ja mieliśmy zagrać ówczesnych węgierskich dyplomatów, itp. W każdym  razie program z mocnymi akcentami węgierskimi, by uświadomić naszym narodom i całemu światu znaczenie osiemnastej – zdaniem barona d’Abernona – decydującej bitwy w historii świata.

Tablica upamiętniająca węgierską pomoc była już odlana, gotowa do postawienia na ścianie bydynku dowództwa garnizonu warszawskiego od strony placu Piłsudskiego, na przeciwko Grobu Nieznanego Żołnierza, zresztą tam, gdzie obecnie się znajduje. Miała być uroczyście odsłonięta 15 sierpnia 2010 roku z honorami wojskowymi w obecności prezydenta Węgier László Sólyoma i prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego. W kwietniu 2010 r. w tragedii w Smoleńsku zginęli jednak prawie wszyscy, którzy popierali wielkie, godne obchody Cudu na Wisłą, wśród nich Andrzej Przewoźnik, Tomasz Merta, Mariusz Handzlik, Janusz Krupski, Stefan Melak. A prezydent Komorowski skasował wszystko i mało tego: zamiast upamiętniać prawdziwych bohaterów wydarzenia, kazał odnowić z tej okazji kwaterę zbojców Armii Czerwonej! Nasza tablica też poszła w zapomnienie, zmagazynowano ją w piwnicy ROPWiM.

Ale jednak w końcu została odsłonięta.

Tak, ale wtedy też o mały włos, a udaremnionoby nasze starania. W marcu 2011 roku przyjechał z oficjalną wizytą do Polski nowy prezydent Węgier Pál Schmidt. Pierwszego dnia w Warszawie miały odbywać się rozmowy z prezydentem Polski Bronisławem Komorowskim, a następnego dnia szefowie naszych państwa mieli uczestniczyć w obchodach Dnia Przyjaźni Węgierskiej w Poznaniu. Wtedy podgrzewałem sprawę tablicy, niech prezydenci odsłonią ją wreszcie. Początkowo była zgoda Pałacu, ale dzień przed przyjazdem naszego prezydenta jednak zmienili zdanie i chcieli wycofać się z tego punktu programu. Szlag mnie trafił. Jako ostatnią deskę ratunku wykorzystałem prasę: mianowicie odpowiedzialnym po stronie prezydenta sekretarzowi stanu powiedziałem, że w porządku, skoro strona polska nie chce, to nie będzie odsłonięcia tablicy, ale uzgodnijmy, co powiemy wspólnie dla prasy, dlaczego skasowano ten punkt programu, który przecież we wstępnych komunikatach figuruje i na pewno będą takie pytania ze strony dziennikarzy.

Już nie mówiąc o tym, że prezydentowi Węgier leży to na sercu – to ostatnie „po partyzancku” wymyśliłem, po prostu na podstawie znanego mi sposobu myślenia Pála Schmidta. Zresztą nie było czasu, by poprowadzić protokolarne korespondencje na ten temat. Zaryzykowałem więc, można powiedzieć, rodzaj szantażu. Gdyby się wydało wtedy, że zadziałałem na własną rękę, to bym wyleciał ze służby dyplomatycznej. Parę godzin siedzieliśmy jak na szpilkach, w końcu jednak Pałac zgodził się, ale z wielką nichęcią. No i następnego dnia prezydenci wspólnie odsłonili tablicę. Wydawało mi się, że Andrzej Przewoźnik klepie mnie po ramionach z tamtego świata... W `dodatkuidentyczną tablicę odsłonięto w budapesztańskiej przemysłowej dzielnicy Csepel, tam, gdzie ongiś produkowano naboje i sprzęt wojskowy dla Polski. Palec Boży, że prezydent Komorowski musiał być i tam obecny przy jej uroczystym odsłonięciu. I powstawały dalsze: jest pomnik w Skierniewicach, przy dworcu, gdzie wyładowano węgierską amunicję 13-14 sierpnia 1920 roku i szybko rozwożono ją na front. Postawiono też tablicę w Górach  Świętokrzyskich w Majkowie.



 

Od 1999 roku trzy lata pan służył w ambasadzie, a potem  wygrał konkurs na stanowisko dyrektora Węgierskiego Instytutu Kultury w Warszawie. To chyba otworzyło przed panem niespotykane możliwości zrealizowania marzeń?

Dokładnie tak było. Z takim smaczkiem, że zasadniczy mandat na to stanowisko wynosi cztery lata, a ja wygrałem konkurs rok przed wyborami. No i stało się: Fidesz o włos, ale przegrał, koalicja postkomunistów i liberałów znów zdobyła władzę. Pomyślałem, co za pech, po roku działalności mogę zwijać manele, byłem pewny, że mnie zdejmą. Jakoś nie ruszyli, mogłem dokończyć kadencję, nawet zaproponowano mi  rok przedłużenia. Nie przyjąłem tej propozycji z powodów rodzinnych.

Na okres mojego dyrektorowania przypadła 450. rocznica urodzin największego poety węgierskiego renesansu Bálinta Balassiego. Tak się składa, że ten genialny wieszcz i świetny żołnierz sporą część życia spędził w Polsce, no i jest jednym z moich ulubionych bohaterów węgierskiej historii. Rozpisali w ministerstwie konkurs dla instytutów kultury na rocznicowe programy. I stał się cud: warszawski instytut wygrał najwięcej pieniędzy . Moi znajomi z opozycji nawet zaczęli podejrzanie spoglądać na mnie, może sprzedałem duszę... A tymczasem nic podobnego, po prostu program był dobry i minister kultury, który był w cywilu profesorem akademickim, chyba przez chwilę przestał być politykiem i podejmował decyzję jako człowiek kultury. Udało mi się ściągnąć piękną wystawę, pokazaliśmy ją w Krośnie, w mieście, która za czasów Balassiego znajdywało się w obrębie polskich majątków jego rodu, tak jak Rymanów i Żmigród, gdzie István Kovács, kiedy był konsulem generalnym w Krakowie, postawił jemu tablice pamiątkowe.Tak samo w Krakowie przy Rynku. Wystawę mogliśmy pokazać w bardzo godnym miejscu: w Collegium Maius. W obu miejscach zorganizowaliśmy ciekawe programy towarzyszące, np. koncert zespołu poezji śpiewanej Misztrál, gdzie jeden z muzyków pochodzi z Północnych Węgier, czyli z obecnej Słowacji, a on na podstawie znajomości słowackiego był zdolny do zaśpiewania parę wierszy Balassiego po polsku. W przekładzie Teresy Worowskiej i Feliksa Netza z poparciem Instytutu wyszedł wtedy tom poezji jegomościa Bálinta. Wystarałem się też pieniędzy z ministerstwa na wydanie płyty CD zespołu Misztrál z wierszami Balassiego. Oczywiście nie byłem całkiem zadowolony, gdyż mistrz Bálint przebywał też w kolegium jezuickim w Braniewie, odwiedził Malbork, zostawił swoje ślady w Dębnie – ale żeby objąć programami obchodów i te miejsca już nie starczało pieniędzy z ministerstwa. Niemniej za zorganizowanie polskich obchodów otrzymałem pisemne uznanie ministra... Hm, żebym był jeszcze bardziej podejrzany po stronie naszych...

Z wielu wymarzonych programów muszę wymienić jeszcze jeden, mianowicie wielką wystawę archeologiczną "Skarby węgierskich stepów" i związany z nią wielki festiwal archeologiczny w Biskupinie. Tematem wiodącym był wiek X po Chrystusie. W sam raz: okres „zajęcia Ojczyzny” przez Węgrów.

Po budapesztańskim Muzeum Narodowym Muzeum im. Dériego w Debreczynie dysponuje najcenniejszymi zbiorami pochodzącymi z IX-X wieku, czyli okresu osedlenia się Węgrów na stałe w Dolinie Karpackiej. Kronikarze polscy niewiele przejęli z łacińskich zapisków węgierskich dziejopisów odnośnie tego tematu i niestety decydująca część historyków nad Wisłą w najlepszej wierze opierała się na wiadomościach pochodzących z zachodnich źródeł, które opisywały nas w niezbyt sympatycznej formie, przeważnie jako okrutnych barbarzyńców bez żadnej kultury, primitywne hordy rabusiów, które napadały na Europę. Zamierzałem ten obraz chociażby w oczach polskich bratanków zmienić na tyle, na ile moje możliwości pozwalały. Nie jest to łatwe, gdyż nośnikami kultury są m. in. przedmioty pochodzące z znależysk, a kultura nomadów odzwierciedliła się w przedmiotach wykonanych przeważnie z materiałów organicznych, które szybko rozkładają się na łonie natury. Tylko jeden przykład: podziwiamy piękne dywany perskie, nieprawdaż? Natomiast wystarczy takie dzieło zostawić w lesie na parę lat i zniknie bez śladu. No i udowodnij potem, że wykonawca reprezentował wysoki poziom artystyczny, na podstawie którego już można oceniać poziom cywilizacji danego społeczeństwa! W dodatku od wielu lat sam namiętnie bawiłem się w rekonstrukcję epoki, uczestniczyłem w imprezach tzw. żywej archeologii w możliwie pełnym stroju wojownika z X wieku. Umiejętności jazdy konnej oraz strzelania z łuku ułatwiały sprawę.

Tak się złożyło, że badaczom, archelologom z Muzeum Dériego dopisywało szczęście: rozbudowująca się sieć dróg szybkiego ruchu i autostrad przecinała wielu cmentarzysk prastarych osiedli, starych skupisk naszych przodków i ziemia zaczęła dostarczać niezliczone ilości przedmiotów wykonanych z metali i kości. Mnożyły się drogocenne biżuterie, bogato ozdobione srebrne i złote płytki pasów i sakiewek, pochewek na łuk, kołczan na strzały, grawerowane i inkrustowane szyszaki, po mistrzowsku wykonane szable przedmioty codziennego użytku z ceramiki, itp. Na niektórych figurowały litery starożytnego abecadła pisma runicznego – to ostatnie nawet szczęśliwie przeżyło do naszych czasów dzięki pielęgnującym tradycję Seklerom w Siedmiogrodzie. Przeżyło, mimo zarządzeniom władców i ośrodków kościelnych po przyjęciu chrztu, że wszelakie tego rodzaju pisma należy zniszczyć. No i masz tu obrazek: niepiśmienny barbarzyńca...

Wystawa po prostu w żywe oczy obalała wszystkie negatywne stereotypy. Towarzyszyły jej wykłady węgierskich historyków, archeologów, repliki eksponaty można było podziwiać na strojach i uzbrojeniu grupy rekonstrukcyjnej – sam niej uczestniczyłem. Liczba zwiedzających wyniosła ponad 350 tysięcy osób.

Nie będę więcej się chwalił – wiele marzeń udało mi się zrealizować i to w świetnej symbiozie z moją zastępczynią Krystyną Bába, pochodzącej z mieszanego małżeństwa polsko-węgierskiej, która była ekspertem w dziedzinie teatru i dzięki jej doskonałej znajomości tym w świecie, znalazła cudownych partnerów po stronie polskiej. Pojęcia nie mam, skąd mieliśmy tyle energii i nie tylko my, ale i cały ówczesny zespół naszych współpracowników. Mimo natężonej pracy jakoś wszyscy wspominają miło te lata. Naprawdę był to okres kwitnący w historii Instytutu, dużo ludzi tak mówi.

 

Po przejściu na emeryturę pozostał pan aktywny. Pisze książki, uprawia publicystykę, organizuje czy współorganizuje imprezy – i to wszystko dla dobra kontaktów polsko-węgierskich.

Taką już mam naturę i mimo otwartości na świat oraz tego, że jestem dość monotematyczny. Nie można na wszystkim się znać, w sprawach polsko-węgierskich niby „jestem w domu”, ale to jest studnia bez dna. Dlatego rola wyżej wspomnianej fundacji i instytutu noszących imię profesora Felczaka jest niezmiernie istotna: zarazić tą „chorobą” czym więcej młodych ludzi w Polsce i na Węgrzech!

Tymczasem póki starcza mi sił, owszem, jestem aktywny. Niezręcznie mi jest mi wyliczać osiągnięcia, wolałbym, gdyby ktoś inny to za mnie zrobił, jeśli uważa, że warto. Skorzystam jednak z okazji i podam parę przykładów. 21 października 2015 roku na jednej ze ścian kamienicy w peszteńskim zaułku Corvina – miejscu mającym szczególne znaczenie w historii Węgier, bo to tu w 1956 roku rozgrywały się znaczące walki, niedaleko od pomnika małego powstańca węgierskiego, z mojej inicjatywy, jako kuratora Fundacji im. Gábora Bethlena odbyło się odsłonięcie tablicy pamięci polsko-węgierskiej, pamięci o węgierskim 1956 roku i polskim 1944.

Jeszcze za czasów mojego dyrektorowania w Warszawie zaprosiliśmy na święto 23 października, na święto rewolucji w 1956 Gergelya Pongrátza, ostaniego dowódcy punktu oporu Zaułku Corvina, który po zmianie ustroju wrócił z emigracji. Spacerując z nim na Starówce stanął jak wryty przed pominikiem Małego Powstańca. Opowiadałem mu o najmłodszych bohaterach powstania, zaprowadziłem też na Cmentarz Powązkowski, aby pokazać groby niektórych, n.p. 11-letniego Jędrusia Szwajkerta. Panu Gergelyowi oczy zaszły mgłą: przecież u nas także uczestniczyły w walkach wyrostki, wspominał nawet jednego chłopca, dwunastoletniego Jancsi (Januszka), którego w żaden sposób nie mógł pogonić do domu, ten zawsze wracał, w dodatku sam skądś zdobył karabin, większy od siebie. Wtedy pan Pongrátz podjął decyzję, że na podstawie warszawskiego pomysłu postawi pomnik „Budapeszteńskiego Chłopca” w Zaułku Corvina. No i stało się. Podczas uroczystości odsłonięcia powiedział mnie: słuchaj, tu dzieś na przeciwko na ścianie powinniśmy umieścić tablicę pamiątkową z figurą Małego Powstańca z Warszawy – jedni walczyli z brunatnym, drudzy z czerwonym totalitaryzmem, byłby to kolejny symbol pokrewieństwa duszy Polaków i Węgrów. Gergely niestety niedługo po tym przyłączył się do swoich towarzyszy broni na tamtym świecie, nie zdążył zrealizować pomysłu.

Poczułem się w obowiązku, aby podjąć inicjatywę i wykonać woli pana Gergelya. Wpadłem na pomysł, że Mały Powstaniec przypomina bohaterskie 63 dni, kiedy Niemcy zamierzali wykorzystać do izolowania Warszawy akurat znajdujące się w toku wycofania z frontu wschodniego oddziały węgierskie, które nie tylko odmówiły podjęcia walki z Polakami, ale i pomagały polskim powstańcom. Pięknie i rzeczowo opisuje te wydarzenia pani Maria Zima w swojej książce wydanej w 2015 roku "Węgrzy wobec Powstania Warszawskiego", w której przedstawia działania, postawę i pomoc żołnierzy węgierskich stacjonujących na terenie Warszawy i okolic latem 1944 roku.

Sądziłem, że warto i ten aspekt poruszyć na tablicy. Czyli z jednej strony przypominać dzieje naszych dwóch narodów w tych dwóch tragicznych momentach historii - odmowę węgierskich żołnierzy udziału w tłumieniu Powstania Warszawskiego oraz ich pomoc dla powstańców oraz zaangażowanie Polaków w pomoc humanitarną dla ofiar wydarzeń 1956 roku na Węgrzech, a także czynny udział w powstaniu węgierskim polskich studentów. Za pośrednictwem tablicy przecież możemy sobie przyponieć wyrazy bezprzykładowej w naszej wspólnej historii sympatię i pomoc wykazaną przez społeczeństwo polskie wobec Węgier podczas powstania oraz po jego brutalnym stłumieniu.

Dary pieniężne wynosiły ponad 21 milionów złotych, podczas gdy ówczesna średnia pensja pozostała poniżej 800 złotych. Zakupiona z tej sumy żywność, lekarstwa, opatrunki i inne dobra oraz setki litrów oddanej krwi docierała na Węgry drogą powietrzną, pociągami i samochodami. W sumie pomoc ze strony Polski wynosiła ponad dwa razy więcej, niż wszelaka inna pomoc razem wzięta z całego świata. Poza tym dwudziestu-paru polskich dziennikarzy przybyło do Budapesztu i dzięki nim Polacy – jako jedyni z pośród mieszkańców bloku sowieckiego – otrzymali wiarygodny i prawdziwy obraz o tym, co naprawdę wydarzyło się na Węgrzech.

W czarnym granicie w językach polskim i węgierskim wyryto więc słowa: „Za sprawą tej tablicy mogą sobie podać ręce młodzi powstańcy z Warszawy i Budapesztu, którzy chwycili za broń by podjąć walkę z dwoma największymi totalitaryzmami XX wieku, brunatnym i czerwonym. W 1944 roku wycofane z frontu wschodniego pod stolicą Polski oddziały węgierskie odmówiły wystąpienia wobec powstańcom, co więcej, przekazały im broń, ubrania i żywność, ranni zostali przyjęci do węgierskich szpitali polowych. Wielu z nich przeszło na stronę powstańców. W 1956 z najszybszą i największą pomocą humanitarną dla Węgier pospieszyła Polska i opaski Straży Narodowej nosili studiujący w Budapeszcie młodzi Polacy. Wieczna chwała ich pamięci! 2015 - Fundacja im. Gábora Bethlena, Fundacja Peszteńskich Chłopców, Samorząd VIII Dzielnicy Budapesztu, Ogólnokrajowy Samorząd Polski na Węgrzech”.

Tablicę autorstwa węgierskiego artysty rzeźbiarza Norberta Buriána zdobi symboliczny zarys pomnika małego Powstańca Warszawy. A więc budapeszteński Jancsi i warszawski powiedzmy Jędruś stanęli na przeciwko siebie, mogąc symbolicznie podać sobie rękę.

 

Wzruszająca inicjatywa. Czy nastąpił potem jakiś „dalszy ciąg”?

Dzięki Bogu tak. 29 czerwca 2014 roku na terenie Kampinoskiego Parku Narodowego w miejscowości Wiersze, na murze kościoła odsłonięto tablicę upamiętniająca życzliwy stosunek żołnierzy węgierskich do powstańców i ludności cywilnej. Także węgierskich żołnierzy, którzy podczas Powstania Warszawskiego – jako formalni sojusznicy Niemców – nie tylko odmawiali walki z Polakami, ale też wspierali ich na różne sposoby – upamiętnia pomnik, który odsłonięto 19 września 2017r przy ul. Matejki. Poważnie wzmacnia pamięć również wspomniana monografia pani Marii Zimy, którą w 2018 wydano w języku węgierskim oraz z jej udziałem nakręcony film dokumentalny "Węgierski korytarz 1944", wyświetlany tak w w telewizji węgierskiej jak i w polskiej.
(...) 
Gdybym miał przeżyć następne 70 lat, to spokojnie znalazłbym wiele tematów dotyczących polsko-węgierskich stosunków i pomysłów na działania w tej dziedzinie. Od kiedy musiłaem opuścić Polskę: połowa mojego serca została nad Wisłą, a połowa tej polskiej połowy na Mazurach i Suwalszczyźnie. Jestem żywym przykładem rzeczy ponoć niemożliwej – podwójnego patriotyzmu.

 

Autor książki i wywiadu: Grzegorz Górny.