Międzymorze w grze
2024-06-30
Na 17. Mistrzostwach Europy w piłce nożnej, rozgrywanych na stadionach w Niemczech, mogliśmy oglądać aż 11 drużyn z krajów Europy Środkowej i Wschodniej. W tym reprezentacje Węgier oraz wszystkich ich sąsiadów – Słowacji, Ukrainy, Rumunii, Serbii, Chorwacji, Słowenii i Austrii.
Zdjęcie: printscreen/Twitter/UEFA EURO 2024
Traktując Austrię jako wyjątek tym gronie, tak znaczący udział naszej części świata w finałowym turnieju zdarza się po raz pierwszy. Przed upadkiem komunizmu drużyny z Europy Wschodniej potrafiły od czasu do czasu namieszać w rozgrywkach klubowych i reprezentacyjnych. Potężnym handicapem było tutaj centralne sterowanie sportem – do wiodącego klubu można było kierować decyzjami administracyjnymi najlepszych zawodników z całego kraju i tak zgromadzona nieformalna reprezentacja miała uprzywilejowaną pozycję w pojedynkach z klubami z zachodniej Europy. Można też było przerwać lub zakończyć rozgrywki klubowe, aby oficjalna reprezentacja mogła na wielotygodniowym zgrupowaniu przygotować się do turnieju czy nawet pojedynczego meczu. Po przełomie 1989/90 takie możliwości się zakończyły i światki piłkarskie dawnych tzw. demoludów musiały zacząć funkcjonować według zasad rynkowych, w których fundamentem wszystkiego są pieniądze. A że jest ich w naszych krajach mniej, więc i nasze drużyny przestały się liczyć. Największy regres związany z transformacją ustrojową mamy już w tym względzie za sobą, niemniej podział na bogatą Europę Zachodnią i biedniejszą – Wschodnią wcale nie zanikł.
Widać to w pojedynkach klubowych, widać na poziomie reprezentacji. Nawet jeżeli drużyna z naszego regionu odniesie jakiś sukces w swoich rozgrywkach, ma to charakter wyjątku, pojedynczego wyskoku a nie trwałej tendencji. Odnosząc to do turnieju, który właśnie oglądamy i przeżywamy, czyli Mistrzostw Europy – podczas poprzednich, z fazy grupowej do dalszych gier wyszły: Chorwacja, Czechy i Ukraina. W obecnym cała trójka już przepadła, awansowały za to: Gruzja, Rumunia, Słowacja i Słowenia. Mogę jednak postawić dolary przeciwko orzechom, że nie powtórzą już tego sukcesu na kolejnym turnieju.
Spośród krajów V4, pierwsi na niemieckie boisko wyszli Węgrzy, wskazywani przed meczem ze Szwajcarią nawet na lekkich faworytów pojedynku. Powoli, ale nieprzerwanie szli w ostatnich latach w górę, prowadzeni przez włoskiego selekcjonera – Marco Rossiego. Zatrudnienie go 6 lat temu było świetną decyzją prezesa Węgierskiego Związku Piłki Nożnej (Magyar Labdarúgó Szövetség) Sándora Csányiego. Rossi traktuje poważnie swoją pracę. Ogląda piłkarzy podczas meczów ligowych, odwiedza węgierskie kluby, nauczył się nawet słów węgierskiego hymnu. Dwa miesiące temu prezes Csányi powiedział: „Trener Marco Rossi ma kontrakt do 1 stycznia 2026 roku, chcielibyśmy go zatrzymać tak długo, jak to możliwe, moim wielkim marzeniem jest gra na Mistrzostwach Świata. Jesteśmy bardzo zadowoleni z Marco zarówno zawodowo, jak i prywatnie. Jeśli to ode mnie zależy, pozostanie trenerem przez 20 lat, a następnie będzie kontynuował karierę jako doradca prezesa MLSZ”.
Mecz ze Szwajcarią nie ułożył się szczęśliwie dla węgierskiej drużyny, głównie za sprawą błędów środkowej obrony, w której prym w eliminacjach wiódł 31-letni Vilmos Tamás Orbán, na co dzień zawodnik RB Lipsk. Niestety, na dobrze sobie znanych stadionach niemieckich popełniał błąd za błędem a ponieważ był ostatnią instancją przed bramkarzem Péterem Gulácsim (również RB Lipsk), to jego „wtopy” skutkowały golami dla przeciwników i przegranym meczem. Trudno było Węgrom w tej sytuacji wygrać kolejny pojedynek, tym razem z rozpędzonymi Niemcami, mimo naprawdę dobrej gry, szczególnie kwartetu ofensywnego: Kerkez – Szoboszlai – Sallai – Varga. W ostatnim starciu grupowym musieli wygrać ze Szkotami i liczyć na słaby bilans innych drużyn z trzecich miejsc w swoich grupach. Ten pierwszy warunek został spełniony. Horror w Stuttgarcie zakończył się zwycięskim golem Kevina Csobotha i Węgrzy przez 3 dni czuli się prolongowani do następnej rundy. Sensacja turnieju, czyli Gruzja wygrała jednak z Portugalią i to ona zagra w fazie 1/8 z Hiszpanią. Dla Czerwono-Biało-Zielonych oznaczało to powrót do domu. Nad Dunajem jednak nie panuje nastrój klęski ani żądza zwolnienia selekcjonera. Jak podkreśla budapeszteński dziennik Nemzeti Sport, Marco Rossi być może popełnił błędy podczas przygotowań i podczas Mistrzostw Europy, ale największym błędem byłoby, gdyby zrezygnował z pracy z tego powodu. Kręgosłup tej drużyny jest zbudowany a kluczowi zawodnicy będą dostępni również na następnym turnieju, nie ma więc potrzeby większej transformacji.
Włoskiego selekcjonera zatrudnia również od dwóch lat Slovenský Futbalový Zväz, czyli Słowacki Związek Piłki Nożnej. Jest nim Francesco Calzona, współpracujący wcześniej we Włoszech z klubem Napoli. W pierwszym meczu Słowacy sprawili sensację, wygrywając ze starzejącymi się Belgami 1:0 po trafieniu Ivana Schranza ze Slavii Praga. Wprawdzie dwa gole w drugiej połowie dla Belgów nie zostały uznane (powtórki wykazały, że słusznie) ale triumf Słowaków nie był przypadkiem. Pokazali ogromną waleczność, zaangażowanie i świetną organizację gry (czyli to, czego tak często brakuje reprezentacji Polski). Nie zaszkodziła im nawet porażka z 1:2 z Ukrainą. Remis w ostatnim meczu z Rumunią 1:1 prolongował obie drużyny. Nasi południowi sąsiedzi są zatem jedynymi z krajów Grupy Wyszehradzkiej, którzy grają dalej. Co ciekawe, licznie pojawiają się na boiskach polskiej Ekstraklasy. W jej historii stanowią drugą grupę narodowościową z obcego zaciągu (131), więcej od nich było tylko Brazylijczyków – 138. Jeden z najlepszych bramkarzy nad Wisłą - Dušan Kuciak (Legia Warszawa, Lechia Gdańsk a od nowego sezonu Raków Częstochowa) był za słaby, aby załapać się do słowackiej kadry na Euro 2024, co tylko świadczy o jej sile. Trudno wskazać wśród Słowaków gwiazdę nr 1, bohatera jakiegoś głośnego, wielomilionowego transferu. Stanowią raczej jednolitą, świetnie zgraną pakę. Słowacki dziennik Hospodárske Noviny zwraca uwagę, że przed meczem 1/8 finału „Sokoły” mają przewagę psychiczną nad Anglikami. Nad Tamizą wejście do strefy medalowej uważa się za oczywistość a Słowację nie wszyscy tam nawet odróżniają od Słowenii. To może się zemścić w meczu w Gelsenkirchen z grającymi już bez żadnej presji Słowakami.
Nijako zaprezentowali się Czesi, grając z w dość słabej grupie F. W ich pierwszym meczu, portugalski obrońca Pepe stał się najstarszym, grającym zawodnikiem w historii Mistrzostw Europy (41 lat i 113 dni). Pobił tym samym poprzedni rekord ustanowiony przez ówczesnego bramkarza reprezentacji Węgier Gábora Ferenca Kiraly'a, mającego 40 lat i 86 dni, gdy zagrał w 1/8 finału przeciwko Belgii na Euro 2016. Drużyna czeska nie ma w tej chwili w swoim składzie gwiazd Karel Poborský czy Pavel Nedvěd. Dwaj napastnicy - Adam Hložek i Patrik Schick są zawodnikami świeżo upieczonego mistrza Niemiec – Bayeru Leverkusen, ale ich gra nie rzuca na kolana. Pozostali reprezentanci grają w większości w Slavii bądź Sparcie Praga a na turnieju musieli sobie radzić, wykorzystując swój jedyny chyba atut – grę w powietrzu. Wystarczyło to tylko do remisu z Gruzją. Na Portugalię i Turcję to już było za mało. Podobnie jak Węgrzy, Czesi wrócili do domu.
Wreszcie ostatnia z drużyn krajów V4, czyli Polska. Ostatnia zakwalifikowała się do turnieju i pierwsza odpadła. Najzupełniej zasłużenie. Zawodnicy potwierdzający na co dzień swoją klasę w znakomitych klubach zachodnioeuropejskich, po założeniu koszulki z białym orłem zapominają, jak się gra w piłkę nożną. Do tego typowy dla polskich piłkarzy brak ambicji, waleczności oraz gry do końca. W efekcie jeden punkt, zdobyty z grającą na pół gwizdka Francją i powrót na lotnisko Okęcie.
Trzeba się cieszyć, że w finałach mistrzostw oglądaliśmy tyle drużyn z naszego regionu Europy i kibicować grającym wciąż Słowakom. Możemy porównać poziom naszych światków piłkarskich a także zestawić je z futbolową rzeczywistością Europy Zachodniej. Widać, że w pojedynkach z najlepszymi zespołami Starego Kontynentu, opartymi na naturalizowanych piłkarzach z całego świata, drużyny z Europy Środkowej nie mają większych szans. Tymczasem w takich krajach jak Litwa, Białoruś i Ukraina jest przecież wiele piłkarskich talentów, mających polskich (lub madziarskich) przodków, co dawałoby podstawę do przyznania im obywatelstwa Rzeczpospolitej (lub Węgier) i gry w koszulce z białym orłem (lub koroną św. Stefana). Może to jest droga do zbudowania silnych reprezentacji?
Artur Kolęda