Back to top
Publikacja: 14.08.2019
Ojciec dziś
Kultura

https://kurier.plus/sites/default/files/2018/Ojcostwo_zdjecie_tytulowe_0.jpg​​


 

Na łamach tutejszego portalu mierzyłam się już z tematyką macierzyństwa[i], więc czas spojrzeć na to, jak wygląda sytuacja ojców w Polsce Anno Domini 2019.

Wszyscy jesteśmy świadomi tego, że w naszej sferze kulturowej zarówno macierzyństwo, jak i ojcostwo, uległo w ostatnich dziesięcioleciach ogromnym zmianom. Przez długie stulecia bycie ojcem było jedną z podstawowych ról mężczyzny, o ile nie poszedł on za głosem powołania zakonnego lub kapłańskiego.

Dziś nie jest to takie oczywiste. Współczesny Polak, co pokazują badania[ii] zlecone przez Fundację Mamy i Taty, ucieka przed codziennością podróżując i zachwycając się światem, lubi dobre jedzenie, alkohol z klasą i rozrywkę, a realizuje się w pracy. Posiadanie dzieci wiąże się z utratą wygodnego, ukierunkowanego na przyjemności i samorozwój życia i nie każdy jest na to gotów. Niektórym chęć na ojcostwo przychodzi w późniejszym wieku, ale nie wszystkim. Stale wzrasta liczba singli oraz osób, które żyją w związkach nieformalnych.

Dziś nawet zawarcie małżeństwa nie jest równoznaczne z otwarciem się na dzieci. Ogromnie wiele zmieniło się od czasów, gdy spłodzenie potomstwa było powszechnie uznawane za oczywiste zadanie małżeństwa, niekwestionowane dobro i znak Bożego błogosławieństwa. Sama instytucja małżeństwa, kiedyś zawierana „dopóki śmierć nas nie rozłączy”, jest w kryzysie. Jak podaje Główny Urząd Statystyczny[iii] 36 proc. małżeństw kończy się rozwodem, a w miastach ten odsetek dochodzi do 44 proc. Blisko 60 proc. małoletnich dzieci wychowuje się w rozbitych rozwodem rodzinach. Aktualnie w Polsce co czwarte dziecko rodzi się w związku pozamałżeńskim. Sama liczba dzieci (0-14 lat) sukcesywnie spada i dziś wynosi niespełna 15 proc. populacji[iv], a współczynnik dzietności - 1,45. Jest to tendencja cechująca wszystkie kraje Unii Europejskiej. Nasz świat się starzeje, podczas gdy państwa Afryki mogą się pochwalić rosnącymi i bardzo młodymi społeczeństwami – w przodującym pod tym względem Nigrze dzieci w wieku od 0 do 14 lat stanowią blisko 50 proc. społeczeństwa.[v], a współczynnik dzietności wynosi 6,89[vi].

 

Jacy są ci mężczyźni, którzy zaryzykowali utratę wygodnego życia i wolność singla i zostali ojcami? Dlaczego podjęli taką decyzję? Jak postrzegają swoją ojcowską misję i jak ją realizują w dzisiejszych czasach, pomimo przeciwności, a niekiedy braku wzoru w rodzinnym domu?

 

PRAWDZIŁA SIŁA

 

Marek Skalski jest jedynym dzieckiem swoich rodziców. Mama – nauczycielka, pracowała na dwa etaty. Ojciec pił i pożerała go chorobliwa zazdrość o żonę. Nie bił, ale stosował przemoc psychiczną, doszukiwał się dowodów niewierności, wymuszał wyznania zdrad. Matka starała się chronić niewinność synka, ale ten słyszał i widział wiele, chociaż nie umiał tego wówczas zrozumieć. W końcu ojciec opuścił rodzinę i wyprowadził się do swoich rodziców, gdy Marek miał niespełna 5 lat. Od tego czasu nie interesował się synem. Do domu wrócił spokój, chociaż finansowo nadal było krucho.

Marek uczył się w podstawówce w Płocku, w której pracowała jego mama. Codziennie samodzielnie wracał ze szkoły do domu, idąc 2 kilometry polami i uważając na traktory. Był nauczony, jak się rąbie drewno i rozpala w piecu, jak się robi kanapki – musiał sobie radzić do powrotu mamy z pracy. W niedzielę na 7 rano chodził na mszę. To było spokojne życie.

Sielanka skończyła się, kiedy poszedł do liceum. Znalazł się sam w zupełnie nowym środowisku. Tam jego potrzeba bycia zaakceptowanym, silnym i dostrzeżonym przez innych, wynikająca z braku ojca, bardzo mocno dała o sobie znać. Postanowił dołączyć do szkolnej elity – grupy chłopców pasjonujących się piłką nożną. Wyprosił u mamy klubową koszulkę Reeboka z napisem Petrochemia Płock. Zadziałało. Został dostrzeżony. To na przerwach spędzonych w gronie nowych kolegów nauczył się palić i wagarować, a z czasem wyłudzać pieniądze w mroczniejszych dzielnicach miasta. Koszulka zobowiązywała, więc trafił na mecze Petrochemii Płock i stał się „aktywnym” kibicem – brał udział w rozróbach, bijatykach i wyjazdach z dużą ilością alkoholu. To wywarło duży wpływ na jego osobowość, pogłębiło potrzebę bycia silnym. Zawalił rok. Z opóźnieniem i w innej szkole zdawał maturę.

Miał 20 lat, kiedy wraz ze swoją paczką wybrał się na pierwszy z cyku festiwali muzyki elektronicznej Astigmatic. „Poszliśmy na jeden z placów i tam dostałem tabletkę. Usłyszałem: Maro, dziś nie pijemy. Dziś pigułeczka i będziemy latać, będziemy się dobrze bawić. Po tej pigułce świetnie się bawiłem, nie było agresji, nie miałem kaca, muzyka wciągnęła mnie totalnie. Tańczyliśmy do rana, wystarczyła mi jedna woda. Ale impreza się skończyła.”

Zaczął szukać podobnych wrażeń i podobnej muzyki. Pod Płockiem była dyskoteka, która to oferowała. Nie była droga, dostał tabletkę i doskonale się bawił. Z grupą znajomych jeździli tam co sobota. Jedna tabletka już nie wystarczała – musiał brać dwie, trzy, pięć. Zaczął z marihuaną, żeby wkrótce przejść na amfetaminę. Imprezował już nie tylko w soboty. Podjął pracę, żeby zarobić na swoje rozrywki. Ale pieniędzy wciąż było za mało, więc podbierał je mamie. W końcu osiągnął swój cel – był kimś: rządził w klubach, sprzedawał narkotyki, budził respekt na mieście. Z drugiej strony osiągnął dno: „Stałem się chodzącym zombie. Nazjeździe”, czyli w momencie, w którym narkotyki przestawały działać, nie myślałem totalnie nic. I tak przez dwa, trzy dni. Działałem intuicyjnie jak zwierzę, ale nie było w mojej głowie ani grama myśli. Przez pół dnia mogłem się patrzeć w jeden punkt na ścianie.” Jego mama była wówczas dyrektorem szkoły i wszyscy wiedzieli, kim jest jej syn: „zero”, „śmieć”, „ćpun”, „łysy dresiarz”. Poza najbliższymi wszyscy postawili na nim kreskę.

Kiedy na jednym z koncertów poznał Anię, był po jedenastu tabletkach, dawce prawie śmiertelnej. Wpadali na siebie od czasu do czasu, a jemu zaczęło na niej szczególnie mocno zależeć: To była dziwna dziewczyna. Była w klasie maturalnej i miała od rodziców pozwolenie na jedno spotkanie tygodniowo. Denerwowało mnie to bardzo. Zanim zaprosiła mnie do siebie do domu i poznałem jej rodzinę, minęło dobre trzy miesiące.

W czasie jednej z pierwszych rozmów spytała, czy jest wierzący, tak jak ona. Żeby nie psuć atmosfery potwierdził, chociaż Pan Bóg i Kościół nie miały dla niego wówczas żadnego znaczenia. Okazało się, że niedzielna eucharystia może być okazją do dodatkowego spotkania: To była dla mnie godzina męczarni. Stałem, pociłem się, było mi słabo, duszno, czasami aż mi się w głowie kręciło. Ale po tych pięćdziesięciu minutach wychodziliśmy z kościoła, szliśmy na spacer i to była dla mnie wystarczająca nagroda.

Dla Ani zapuścił włosy i zmienił styl: Dżinsy, zielona polówka i czarny sweterek. To był taki obciach wyjść w tym na ulicę… Ale dałem się w to ubrać. Zaproponowała mu wspólne wyjście na Wieczór Chwały, organizowany w płockim kościele salezjanów, obiecał ją odebrać. Ludzie tak długo nie wychodzili z kościoła, że zniecierpliwiony tam wszedł. Akurat w momencie, gdy kapłan z Najświętszym Sakramentem przechodził między ławkami błogosławiąc obecnych. Ukląkł z tyłu, między ławkami, żeby go nikt nie rozpoznał. Pech chciał, że kapłan wybrał drogę w moją stronę. Kiedy był w odległości 2-3 metrów ode mnie, to – opisuję to zawsze fizycznie, bo to było fizyczne doświadczenie – zalała mnie miłość, radość i pokój, którego w życiu nie doświadczyłem. To było tak silne, że wybuchnąłem płaczem. Płakałem w rękaw, żeby mnie nikt nie rozpoznał. Przeżywałem jakieś katharsis, łzy lały mi się z oczu tak, że nie mogłem ich otworzyć. Przyszła mi do głowy jedna myśl: „Jezus tutaj jest”. To był moment, w którym zrozumiałem, że mogę już otworzyć oczy i kiedy to zrobiłem, to pierwszą rzeczą, którą ujrzałem, był ksiądz stojący przede mną z Najświętszym Sakramentem.

To był moment, który wywrócił jego życie do góry nogami. Odbył 3-godzinną spowiedź z całego życia, podczas której jak bóbr płakał i on i jego spowiednik. Zaczął odzyskiwać wolność – od papierosów, narkotyków, alkoholu, pornografii i chorobliwej zazdrości, którą odziedziczył po ojcu. Odciął niezdrowe relacje. Skończył studia (co uważa za jeden z cudów w swoim życiu, zważywszy na zniszczenia, jakie poczyniły w jego głowie narkotyki), zaczął normalnie pracować, dziś jest liderem wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym w Płocku.

W najgorętszy dzień lipca 2010 roku wzięli z Anią ślub. Na początku stycznia 2014 roku, wkrótce po Bożym Narodzeniu, kiedy usłyszeli niejedne życzenia, żeby wreszcie doczekali się dziecka, Marek poszedł na mszę. Akurat czytano perykopę z I Księgi Samuela o Annie, wyśmiewanej z powodu swojej bezpłodności. Uderzyła go zbieżność imion z jego żoną i ucieszył się, że nie ma jej z nim, bo byłoby jej przykro słysząc to czytanie. Kiedy następnego dnia usłyszał dalszą część opowieści, w której Anna otrzymuje błogosławieństwo i obietnicę, że urodzi syna, miał odczucie, że te słowa są skierowane do nich. Pomyślał, że to niemożliwe, ale wracając do domu kupił dwa testy ciążowe. Oba wyszły pozytywnie. Trzeci, kupiony rano, też. Policzyli, że ich syn Tymoteusz począł się 25 grudnia, w Boże Narodzenie. Na świat przyszedł 19 września 2014. Dokładnie trzy lata później – 19 września 2017 roku - urodził się ich drugi syn Miłosz. Mówią, że to przypadek, a ja mówię, że „przypadek to świeckie imię Ducha Świętego.”

 

https://kurier.plus/sites/default/files/2018/Marek%20Skalski%20z%20rodzina.jpg​​

Marek Skalski z rodziną 

 

 

Takim samym „przypadkiem” wpadł na ulicy na swojego ojca i po latach na powrót nawiązał relację z nim oraz dziadkami. Miał szansę powiedzieć „Wybaczam”. Dzięki temu spotkaniu ojciec po latach pojednał się z Bogiem. Życie tak się potoczyło, że wkrótce zmarł dziadek, potem babcia, a w końcu Marek pochował i ojca.

Teraz w zasadzie każdy dzień jest nową formacją, bo dopóki nie odwiozę syna do przedszkola, mam za sobą mediacje, negocjacje, trzy sytuacje konfliktowe i trudne pytania. Muszę dostosowywać wszystkie moje role do tego, żeby na pierwszym miejscu był Pan Bóg, na drugim rodzina. To jest szalenie trudne i chyba nigdy na 100 procent temu nie podołam. Wiem, że Pan Bóg da mi i siły i umiejętności, które będą potrzebne. Mam na to całe życie. To jest moja historia.

 

PRAWO OJCA

 

O Mikołaju Urbanowskim zrobiło się głośno, kiedy w 2010 roku przedostały się do prasy informacje, że kierowany przez niego zespół archeologów z Uniwersytetu Szczecińskiego znalazł pierwsze w Polsce szczątki neandertalczyka. W 2012 Mikołaj, dzielący życie między Szczecinem, gdzie pracował, a Warszawą, gdzie przez większość tygodnia mieszkał wraz z żoną i trójką dzieci, rozpoczął pracę nad habilitacją. Więcej czasu spędzał teraz w Szczecinie, ale żona nie czyniła mu z tego powodu wyrzutów. To od dzieci dowiedział się, że do mamy przychodzi jakiś pan i zostaje na noc. Okazało się, że żona poznała przyjaciela sąsiadów i zakochała się w nim. Mikołaj był wstrząśnięty, ale gotów walczyć o ratowanie małżeństwa, tym bardziej że dzieci były małe – synowie liczyli sobie 7 i 5 lat, a córeczka zaledwie 3.

W pierwszych rozmowach żona zadeklarowała wolę zerwania z kochankiem, ale przy najbliższej okazji, gdy mąż wyjechał do Szczecina, wyniosła z domu całą dokumentację – akty własności, umowy, dokumenty prowadzonej wspólnie firmy informatycznej. Żona powiedziała mu później w chwili szczerości, że planowała doprowadzić do tego, że wyprowadzi się z ich mieszkania, w którym ona będzie mieszkała wraz z dziećmi i nowym partnerem życiowym. Ale on nie chciał opuścić mieszkania, które wniósł do ich małżeństwa, ani nie chciał opuścić własnych dzieci. Wtedy żona sprowadziła do mieszkania swoją matkę. Obie kobiety dbały, żeby czuł się we własnym domu jak intruz. Nigdy nie dał się sprowokować do rękoczynów, ale żona założyła mu niebieską kartę. W końcu po 7 miesiącach chodzenia po urzędach doprowadził, że mu ją zdjęto. W ich mieszkaniu wielokrotnie gościła policja, nachodziła go rodzina żony. To było jak koszmar i z bólem patrzył, jak ciężko dzieci przeżywają tę wojnę domową.

Któregoś dnia, po powrocie ze Szczecina, zastał puste mieszkanie, ogołocone ze wszystkiego, poza jego rzeczami i tym, czego nie dało się wymontować. Zniknął samochód. Nie wiedział też, gdzie są dzieci. Rozpoczął poszukiwania. Okazało się, że wraz z matką i jej nowym partnerem mieszkają zupełnie niedaleko, w wynajętym mieszkaniu. Kupił to, co było niezbędne dla funkcjonowania domu i zaczął brać do siebie dzieci, mimo niezadowolenia żony. Zawsze miał z nimi bardzo dobry kontakt, a teraz tym bardziej dbał o umacnianie więzi, więc zabieranie ich w odwiedziny nie stanowiło problemu, bo same do niego lgnęły. De facto funkcjonowali w systemie opieki naprzemiennej, tyle że bez orzeczenia sądowego. Wtedy żona założyła sprawę o ustalenie miejsca zamieszkania dzieci. Mikołaj zachował się tak jak każdy ojciec, który po raz pierwszy jest w sądzie. Wydawało mu się, że jeśli będzie rozsądnie argumentował, to zostanie wysłuchany: „Po co ustalać miejsce zamieszkania dzieci, Wysoki Sądzie? Po pierwsze ciągle nie jesteśmy rozwiedzeni. W moim mieszkaniu jest ośrodek życiowy dzieci, żona próbowała je stamtąd zabrać, ale to nie jest działanie dla ich dobra. Jeżeli żona zechce się rozwieść, to będziemy ustalać miejsce zamieszkania”. Kiedy usłyszał wyrok, poczuł jakby dostał obuchem w głowę: „Miejsce zamieszkania dzieci każdorazowo w miejscu zamieszkania matki.” Żona dostała dokładnie to, czego chciała.

Ale to było zaledwie pierwsze z długiej listy żądań i powiązanych z nimi sądowych rozpraw – batalii, która, o czym nie widział, miała się toczyć długich 5 lat.

Szybko zorientował się, że żona ma fachową pomoc i silne wsparcie - zaprzyjaźniona z jej nowym partnerem sąsiadka, jak się okazało, pracowała w sądzie.

Za sprawą o ustalenie miejsca zamieszkania przyszła sprawa o alimenty. Jako archeolog Mikołaj zarabiał wówczas 2800 złotych na rękę. Od razu zasądzono mu alimenty w wysokości 1800 złotych. Utrzymanie mieszkania kosztowało go 1000 złotych, a kredyt frankowy kolejne 700, ale sądu nie obchodził stan faktyczny.

Z dnia na dzień znalazł się w rozpaczliwej sytuacji finansowej. Musiał natychmiast zrezygnować z pracy w Szczecinie. Same dojazdy i zakwaterowanie stanowiły koszt, na który nie mógł już sobie pozwolić. Odchodził z Uniwersytetu z pełną świadomością, jak nikłe są szanse, że kiedykolwiek uda mu się powrócić do pracy naukowej. Nie mógł znaleźć stałej pracy w Warszawie i zaczął chałturzyć jako informatyk. Nie był w stanie ani płacić alimentów, ani nawet dawać żonie na dzieci takiej kwoty, jak dotychczas.

Sprawa goniła sprawę. Dzieci nadal spędzały z ojcem połowę czasu. Chłopcy wręcz uciekali do niego, wbrew zakazom matki. Wtedy kobieta wystąpiła do sądu o ustalenie kontaktów. Podczas rozprawy Mikołaj próbował wytłumaczyć, że nie chce być dla własnych dzieci kontaktem, tylko ojcem, ale sędzia nie chciała go wysłuchać. Ponownie żona dostała wszystko, czego chciała. Mikołaj miał zajmować się dziećmi kilka godzin w tygodniu oraz w co drugi weekend. Na odchodnym sędzia pouczyła żonę, że powinna zażądać wyższych alimentów z racji na to, że jest zmuszona wynajmować mieszkanie.

Chłopcy nadal uciekali do ojca. Ich matka założyła więc sprawę o zagrożenie karą z powodu nierealizowania przez niego kontaktów. Został ukarany finansowo za to, że spędzał z dziećmi więcej czasu, niż zasądzono. Miał już zajęte konto za niepłacone alimenty i ledwie wiązał koniec z końcem.

Jego życie w ciągu kilku miesięcy zmieniło się drastycznie. Z niedowierzaniem patrzył, jak przegrywa sprawę za sprawą. Tak działo się do momentu, dopóki - jak sam mówi - „trochę nie zmądrzał”. Na własną rękę zaczął studiować kodeksy prawa, orzecznictwo oraz opracowania, raporty i wyniki międzynarodowych badań, które jednoznacznie wskazywały na to, że jeśli już dochodzi do takiego nieszczęścia, jakim jest rozpad rodziny, to dla dziecka najkorzystniejsza jest opieka naprzemienna. Zaczął dobrze przygotowywać się do rozpraw, kontrolował swoje emocje.

 

https://kurier.plus/sites/default/files/2018/Mikolaj%20Urbanowski%20na%20wykopaliskach%20(002).jpg​​

Mikołaj Urbanowski 

 

Ważna zmiana nastąpiła wówczas, kiedy powołał na świadka swoją pracującą w sądzie sąsiadkę, która była takim wsparciem dla jego żony. Wokół sprawy zaczęło się coś dziać, z jej prowadzenia zrezygnowały kolejno dwie panie sędzie. Sprawę objęła trzecia, która bardzo wnikliwie się jej przyjrzała i długo rozmawiała z obojgiem rodziców. To jej decyzją w listopadzie 2017 roku jako zabezpieczenie na czas prowadzonej równolegle rozprawy rozwodowej Mikołajowi i jego żonie przyznano opiekę naprzemienną nad dziećmi. Mikołaj próbował dogadać się z żoną w sprawie długu alimentacyjnego, który urósł do 50 tysięcy złotych. Ale żona nie była skłonna do żadnych ustępstw.

Sytuacja zmieniła się rok później. W procesie rozwodowym kobieta usiłowała udowodnić, że Mikołaj ponosi całą winę za rozpad ich małżeństwa. On z kolei dążył do uzyskania rozwodu z orzeczeniem o winie żony. Podczas rozprawy, gdy żona zorientowała się, że świadkowie nie przemawiają na jej korzyść, zaproponowała mężowi rozwód bez orzekania o winie w zamian za rezygnację z komorniczej egzekucji długu. Mikołaj na to przystał.

Dziś w życie okaleczonej rodziny Mikołaja powoli wraca normalność – dzieci są spokojniejsze i szczęśliwsze, bo w ich życiu panuje porządek, a rodzice okazują sobie szacunek. Mikołaj powrócił w pewnym stopniu do ukochanej archeologii i w miesiącach letnich prowadzi wykopaliska, chociaż ścieżka kariery naukowej w tej dziedzinie wydaje się być dla niego zamknięta. Wraz z grupą innych ojców założył Stowarzyszenie „Prawo Dziecka”, którego podstawową misją jest zmiana prawa prowadząca do polepszenia sytuacji dzieci, których rodzice się rozstali, a pośrednio także do wzmocnienia ojcostwa. Środkiem do osiągnięcia celu ma być wprowadzenie opieki naprzemiennej jako systemu preferencyjnego. Stowarzyszenie pracuje z parlamentarzystami nad zmianą prawa, wspiera rodziców w staraniach o kontakt z dziećmi, jako strona społeczna uczestniczy w postępowaniach sądowych.

Życie nas czasem zaskakuje. Ja nigdy nie wyobrażałem sobie, że będę w takiej sytuacji. Myślałem, że będę miał jedno małżeństwo do końca życia. Ale cóż, los zrządził inaczej.

Prosiłem, żebyśmy rozstali się kulturalnie. Chciałem, żeby opieka nad dziećmi była dzielona. Ja to wszystko dostałem, ale po 5 latach totalnego syfu. Chciałbym wiedzieć, po co, ale nie bardzo mam kogo zapytać. Może z tego wyniknie coś dobrego w postaci zmiany prawa w Polsce? Tak się trochę pocieszam, bo dobrze jest racjonalizować różne rzeczy, które nas spotykają.

 

 

Z TEGO, CO MIAŁEM, STWORZYŁEM PRZYGODĘ

 

Konrad Grzybowski poznał swoją przyszłą żonę Igę gdy oboje formowali się w Ruchu Czystych Serc. To w ramach tej wspólnoty zaczęli dawać pierwsze krótkie świadectwa, potem prowadzić rekolekcje. Po latach ich umiejętność przemawiania publicznego oraz poparte doświadczeniem przekonanie o wartości życia rodzinnego i odpowiedzialnego przeżywania miłości zaowocowało powstaniem Fundacji Ster na Miłość. Prowadzili prelekcje w szkołach i parafiach, mówili do młodzieży, narzeczonych i małżeństw. Spływały coraz liczniejsze zaproszenia. Ich działalność rozwijała się. Z czasem Konrad – z zawodu inżynier produkcji – zrezygnował z pracy w dużej fabryce kosmetycznej, by razem z żoną na 100 procent zająć się pracą w Sterze.

Praca w fundacji to nie to samo, co praca na etat w fabryce. Konrad przyznaje, że oddanie spraw finansowych Panu Bogu było dla niego trudne, bo mężczyzna powinienem zadbać o dom, o bezpieczeństwo finansowe rodziny.

Fundacja ruszyła pełną parą w 2016 roku, a w październiku tego roku dostali miażdżącą diagnozę Józia – swojego półtorarocznego synka. Chłopiec chorował na rdzeniowy zanik mięśni – ciężką, postępującą, nieuleczalną chorobę, uwarunkowaną genetycznie. Nie było na nią lekarstwa, tliła się jedynie nikła nadzieja, bo trwały badania kliniczne nad lekiem. Każde następne dziecko było nią zagrożone, a Isia spodziewała się wówczas drugiego dziecka.

Zaproponowano im aborcję. Odmówili, ale diagnoza Józia i perspektywa choroby u kolejnego dziecka zwaliła ich z nóg. Ciężko mi sobie przypomnieć co wtedy czułem i myślałem. Pamiętam tylko, że moja żona płakała, więc ja nie mogłem sobie pozwolić na załamanie. Miałem moment kryzysu. Przeczytałem dziesiątki książek o byciu ojcem, byciu mężczyzną. Czytałem Jacka Pulikowskiego, Josha McDowella, Johna Eldridga, Szymona Grzelaka, więc wiedziałem, jakim będę ojcem – zabiorę mojego syna na wyprawę w góry i to będzie dla niego inicjacja w męskość, nauczę go jeździć na rowerze, będziemy grać w piłkę. A tu nagle okazuje się, że ani nie nauczę mojego syna jeździć na rowerze, bo nie może, ani grać w piłkę, bo nie chodzi, nie dam mu medalu za zakładanie i wiązanie butów, bo być może nie będzie mógł tego zrobić… Nie tak sobie wyobrażałem ojcostwo. Miałem wszystko poukładane, miałem swoją wizję. To był dla mnie trudny moment, pojawiły się łzy, nie jestem człowiekiem z żelaza. Musiałem poprzestawiać swoje wyobrażenia. Już nie ja dopasowywałem syna do mojej wizji ojcostwa, tylko ojcostwo dopasowywałem do mojego syna. Pomyślałem sobie, że może nie będziemy jeździć razem na rowerze, ale będziemy grać w szachy. Choroba Józia nauczyła go miłości, rezygnowania z siebie, poświęcenia. Lekarstwa nie było, więc pozostała im rehabilitacja, żeby jak najbardziej spowolnić chorobę i albo przeczekać kilka lat do wynalezienia leku, albo jak najdłużej utrzymać sprawność dziecka. Był czas, że Konrad wrócił do pracy zawodowej. Do południa był w pracy, a potem wracał do domu rehabilitować syna. Koledzy pytali: Dlaczego tak szybko wychodzisz z pracy?, a on odpowiadał, że ma drugi, ważniejszy etat w domu. Moja relacja z synem jest bardzo głęboka. Wiele ze sobą przeżyliśmy. Wiele wyjazdów, szpitali, trudnych momentów. Mój syn kończy obecnie 5 lat. Całe jego życie powinno być zabawą. A ja muszę nauczyć samego siebie, jak mam go zachęcić do rehabilitacji, żeby nie poczuł się stratny, że inne dzieci biegają po dworze, a on musi tu siedzieć i ćwiczyć. Z tego, co miałem, stworzyłem swoją przygodę. Musiałem tak zrobić, żeby mój syn był szczęśliwy, żeby polubił rehabilitację. Kiedyś powiedział mi takie mocne słowa: „Tato, ty jesteś moim przyjacielem. Dziękuje ci za to, że tak ze mną ćwiczysz”. 4-letni chłopiec. Jak tu się nie rozkleić? Nie wyobrażałem sobie, że coś takiego od niego usłyszę.

Młodsza siostra Józia – Terenia pojawiła się na świecie w lutym 2017 roku. Od razu z całą cechującą ją wielką energią. Poród był tak nagły, nie było mowy o dowiezieniu Igi do szpitala, rodziła w domu, a poród przyjął Konrad. To było dla niego mocne doświadczenie. Kiedy Isia była jeszcze w ciąży, doszły do nich informacje, że badania nad lekiem bardzo przyspieszyły i do testów klinicznych we Włoszech poszukiwane są niemowlęta, u których nie wystąpiły jeszcze objawy choroby.

Dzięki życzliwości polskich lekarzy córeczkę zdiagnozowali bardzo szybko – niestety była chora tak jak brat. Zadzwonili do profesora z Rzymu, żeby usłyszeć: Bardzo mi przykro. Ostatnie, dwudzieste piąte, niemowlę do programu przyjąłem tydzień temu. Nie mogę państwu pomóc. Oni na kolana. Koniec końców Terenia dostała się na leczenie, bo profesor znalazł sposób, żeby umieścić ją w innym programie badawczym. Wylądowali w Rzymie z synkiem na wózku i 2-miesięczną córeczką nie wiedząc, jak długo przyjdzie im mieszkać w Wiecznym Mieście. Ugościły ich i nadal przyjmują u siebie siostry pallotynki. Konrad podkreśla, że Pan Bóg otoczył ich rodzinę opieką w tych trudnych momentach: Gdyby nie choroba Tereni, to włoscy lekarze nie dowiedzieliby się o Józiu. Dzięki temu, że był z nami, i on po roku dostał lek. Dużo szybciej, niż mogło to mieć miejsce w Polsce. To był już ostatni moment, bo był tak słaby, że lał się przez ręce. Ciężko było patrzeć, jak chce raczkować po podłodze i nie może. Terenia uratowała swojego brata, a on uratował ją, nawzajem sobie pomogli. Kiedy ludzie nam mówią: ”Matko, macie dwójkę chorych dzieci!”, to odpowiadam, że to był plan Pana Boga. Często jest tak, że coś się dzieje w życiu – jakaś tragedia, choroba, nieszczęście – a Bóg ma na to swój plan. Może nie od razu, ale z czasem się okaże, że to miało swój sens.

 

https://kurier.plus/sites/default/files/2018/Konrad%20Grzybowski%20z%20rodzina.jpg​​

Konrad Grzybowski z rodziną 

 

 

Terenia, dotąd leczona w szpitalu Bambino Gesù, niedługo przejdzie pod opiekę międzyleskiego Centrum Zdrowia Dziecka. Z czasem i Józio przestanie korzystać z gościnności kliniki Gemelli i lek będzie przyjmował w Polsce. Powoli uaktywnia się też działalność Fundacji Ster na Miłość, która wygasła, kiedy Iga i Konrad w nie dających się przewidzieć terminach jeździli z dziećmi do Włoch. Kiedyś myśleliśmy, że Ster to taka niezastąpiona działalność dla Boga, ale okazało się, że Pan Bóg bez Steru sobie świetnie poradził. Było bardzo duże zainteresowanie i czuliśmy, że robimy coś dobrego, ale dwa lata Ster nie działał, a świat się nie zawalił. To dla nas taka mocna lekcja. Z powrotem zaczęły się odzywać telefony, a my zaczęliśmy jeździć. Mamy zupełnie inne doświadczenie i spojrzenie na życie. Kiedyś mówiono nam, że kiedy wszystko układa się idealnie, tak jak u nas, to każdy by tak chciał. Teraz, po 2 latach zmagań z chorobą, kiedy przechodzimy z tej „cukierkowej” części naszego świadectwa do tej trudnej, to wszyscy mówią: „Aha, to jednak nie jest tak super, a mimo wszystko są państwo zadowoleni, uśmiechnięci. Jak to robicie?” Mogę powiedzieć, że bez Pana Boga nie dałbym rady, bez mojej żony nie dałbym rady. Nasze małżeństwo jest dla mnie przestrzenią, w której mogę odpocząć, mogę się naładować. Modlę się tylko do Pana Boga, żeby nie zabrał mi szybko mojej żony, bo ja mogę sobie wyobrazić wszystko, ale z moją żoną. To jest wielka frajda mieć super żonę.

Iga i Konrad oczekują narodzin trzeciego dziecka, ma przyjść na świat na początku 2020 roku.

 

OJCOSTWO DOJRZEWA Z WIEKIEM

 

Andrzej Kwasowiec jest matematykiem i pracuje w dużej firmie ubezpieczeniowej. Z Marią poznali się podczas pielgrzymki na Jasną Górę. Od 16 lat są małżeństwem. Kiedy myśleli o kształcie swojej rodziny, mieli w planach dwoje, może troje dzieci. Dziś są rodzicami sześciorga: Gosi (15 l), Wojtka (12 l), Asi (9 l), Kasi (7 l), Karola (3,5 roku) i rocznej Klary. Rodzice Andrzeja, którzy pochodzą z Podlasia, są bardzo dumni z wnuków. Dziadek chwali się nimi przed swoimi znajomymi, tym bardziej, że są to wnuki, które lubią odwiedzać dziadków i spędzać z nimi czas, czy to w ich warszawskim mieszkaniu, gdzie wielką atrakcją jest nocowanie ze spaniem na podłodze, czy w domu na Podlasiu, gdzie przyjeżdżają w wakacje.

W korporacji, gdzie pracuje Andrzej, zatrudnionych jest 700 osób. Wielodzietność nie jest tu standardem czy normą. Oprócz niego w firmie pracuje jeden ojciec siódemki dzieci i jeden, który ma ich pięcioro, a przynajmniej o tylu wielodzietnych Andrzej wie. Pozostali pracownicy mają najwyżej troje dzieci.

W firmie powszechnie wiadomo, że Andrzej ma liczną rodzinę. Kiedy wprowadzane są nowe produkty, adresowane do rodzin lub dzieci, jest pytany o opinię. Umie mówić to, co myśli i czasem się zastanawia, czy nie jest w tej firmie po coś. Kiedyś, wprowadzając nowy projekt, ustalono harmonogram nie przewidujący w wakacje urlopów. Nie byłem na tym spotkaniu i na następnym powiedziałem wprost, że mam 26 dni urlopu, zbliżają się wakacje i muszę gdzieś zabrać swoje dzieci. Nastąpiła konsternacja. Potem się okazało, że nie tylko ja musiałem zapewnić dzieciom wakacje. Ostatecznie wszyscy, którzy potrzebowali, wzięli urlopy. Praca tak została zorganizowana, że to było możliwe. To zdarzenie miało miejsce parę lat temu, kiedy ludzie bardziej bali się o pracę. Być może gdybym wtedy nie powiedział, co uważam, to nikt inny by się nie odważył i nie wziął urlopu.

Andrzej zauważa, że podejście do obowiązków rodzicielskich, do ojcostwa, zmienia się. Jego firma wprowadziła niedawno dodatkowe płatne 2 tygodnie urlopu ojcowskiego, oprócz tego, który gwarantują przepisy prawa pracy. Podkreśla, że jego szefowa rozumie, że rodzice mający dzieci są bardziej stabilnymi pracownikami, bo są mniej skłonni do składania wymówienia niż ludzie, którzy są singlami lub nie mają nikogo na utrzymaniu. Ale wie, że nie w każdej firmie tak jest.

 

https://kurier.plus/sites/default/files/2018/Andrzej%20Kwasowiec%20z%20rodzina.jpg​​

Rodzina Kwasowców

 

Od początku małżeństwa myśleli z Marią o mieszkaniu poza miastem. Kupili ziemię, wybudowali dom blisko Warszawy. Ich życie jest nadal związane z miastem, gdzie dzieci uczęszczają do szkół i przedszkoli, gdzie pracuje Andrzej. Maria, która jest pielęgniarką, nie pracuje zawodowo, tylko zajmuje się domem i dziećmi. Andrzej jest zaangażowany w wychowanie dzieci, ale podkreśla, że żona poświęca im znacznie więcej czasu niż on. Każdy człowiek dysponuje jakąś ilością wolnego czasu. Jeden czyta książki, inny biega lub jeździ na rowerze, podróżuje po świecie, albo spotyka się z kolegami przy piwie. My, mając tyle dzieci, poświęcamy ten czas im. Człowiek zawsze ma wybór. Można mieć sześcioro dzieci i nie zajmować się nimi, albo poświęcić im cały czas. Trzeba rozważnie dzielić czas – dla dzieci, żony, siebie, na pracę. Andrzej podkreśla, że wielodzietność wymusza lepszą organizację czasu całej rodziny oraz większą samodzielność dzieci. Samodzielność naszych dzieci pomaga nam. Pamiętam takie scenki z przedszkola: przychodzi dwójka rodziców z dzieckiem – tata zdejmuje buty, a mama kurtkę. Ja nie czułem, że mam pomagać mojemu dziecku w przebieraniu się, a ponieważ to długo trwało, to czytałem coś na komórce. Kiedy żona odbierała dziecko z przedszkola, nasłuchała się, jaki to jestem nieczuły, bo bawię się komórką, a ono musi się samo przebierać. Na pewno byłoby szybciej, gdybym je przebrał, ale patrząc długoterminowo lepiej jest dać mu ten czas na naukę. Zresztą same dzieci, rosnąc, domagają się samodzielności. Starsze dzieci wracają ze szkoły do domu autobusem, a podwózki samochodem zdarzają się sporadycznie. Maria zabiera tylko ze szkoły ich ciężkie plecaki.

Przy większej liczbie dzieci ma się większą tolerancję na to, że nie wszystko jest idealne. W zeszłym roku na wakacyjne szkolne rekolekcje pojechałem sam z piątką dzieci. Marysia była już na ostatnim etapie ciąży i została w domu. Wszyscy się dziwili, że przyjechałem sam, ale 14-letnia wówczas Gosia sama potrafiła o siebie zadbać, 11-letni Wojtek też nie potrzebował mojej opieki, bo umie wszystko sam wokół siebie zrobić, 8-letnia Asia nie potrzebowała wiele, 6-letnia Kasia umiała się już sama ubierać, tylko 2,5-letni Karol wymagał najwięcej uwagi. Kasia pierwszego dnia, była to niedziela, wybrała sobie najładniejszą sukienkę. W poniedziałek też chciała ładnie wyglądać, więc założyła tę samą najładniejszą sukienkę. Skończyło się tak, że przez tydzień chodziła w tej samej sukience, co pewnie nie miałoby miejsca, gdyby była z nami żona, ale ja nie miałem z tym problemu. Z mojego punktu widzenia nic się nie stało.

 

Na pytanie, czy Polska jest krajem prorodzinnym, Andrzej odpowiada, że wsparcie ze strony państwa dla rodzin jest niemałe. Jego rodzina ma wystarczająco duże dochody, ale wie o wielu, które dzięki „500+” pospłacały kredyty. Sami korzystają ze zwolnień podatkowych, które przy ich licznej rodzinie dają w skali roku całkiem sporą kwotę. Korzystamy też z Karty Dużej Rodziny, chociaż to są drobiazgi, ale miłe. Na przykład w Tatrzańskim Parku Narodowym pokazujemy Kartę i wchodzimy nie stojąc w kolejce, bo nie płacimy za wejście.

Z podejściem społecznym bywa różnie. Są ludzie, którzy z niechęcią mówią o „500+”, że to patologia. To są niemiłe rozmowy. Ale więcej doświadczają dobra. Andrzej mówi, że niejednokrotnie słyszał od współpracowników, że go podziwiają. Prywatny dentysta, do którego chodzą, daje im zniżki na usługi, chociaż nigdy o to nie prosili. A kiedy jadą na wakacje do Włoch, to bonusów z posiadania licznego potomstwa jest cała masa: zdarzyło im się dostawać podwójne porcje lodów za cenę pojedynczych i zniżki w restauracjach. W Asyżu mieszkaliśmy w jednym z katolickich ośrodków. Przy posiłkach siedzieliśmy przy stole razem z grupą starszych osób, które przyglądały nam się z zainteresowaniem i uśmiechały. To było bardzo miłe, ale trochę czuliśmy się jak w zoo. Na koniec pobytu opiekujący się tą grupą zakonnik zapytał nas, czy może dać naszym dzieciom słodycze w podziękowaniu za miłe towarzystwo przy stole. Włochy są bardzo przyjazne rodzinom z dziećmi.

W USA mówi się wprost, że jak ktoś jest wielodzietny, to na pewno katolik, amisz albo mormon. Lub muzułmanin. Generalnie dla ludzi wierzących wielodzietność jest błogosławieństwem. Moje podejście do ojcostwa rosło razem z dziećmi. Na początku podchodziłem zadaniowo i wkurzałem się, że się nie wyrabiamy. A teraz bardziej doceniam chwile spędzone z dziećmi. To raczej zmiana związana z wiekiem, a nie liczbą dzieci. Z czasem zacząłem też słuchać różnych konferencji (ojca Szustaka, księdza Pawlukiewicza), co ma wpływ na moje postrzeganie męskości i ojcostwa. Czasu nie mam za wiele, więc słucham jadąc metrem. Najważniejszą rolą ojca jest dawanie przykładu. Nie zawsze mi to wychodzi, ale staram się. Różne rzeczy dzieciom tłumaczę i zachęcam je do aktywności związanych z wiarą. Wychowanie dzieci we współczesnym świecie jest trudne, szczególnie w dużym mieście. Trzeba czuwać i modlić się.

 

 

Marta Dzbeńska - Karpińska 

 

Zdjęcia: Marta Dzbeńska-Karpińska oraz archiwa prywatne rodzin: Skalskich, Grzybowskich i Kwasowców

 

 


[i] https://kurier.plus/node/628

[ii] http://www.mamaitata.org.pl/raporty/ojcowie-2017

[iii] https://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/roczniki-statystyczne/roczniki-s…

[iv] https://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/ludnosc/ludnosc/podstawowe-dane-…

[v] https://www.populationpyramid.net/hnp/population-growth/2015/

[vi] https://pl.wikipedia.org/wiki/Lista_państw_świata_według_współczynnika_…

 

 

Autorka jest z wykształcenia politologiem i fotografem, redaktorką portalu wrodzinie.pl