Back to top
Publikacja: 20.11.2019
Gdzie jest Zachód? Czym jest Zachód? Szkic o wyklętej tożsamości cz I
Kultura


Ostatnimi czasy coraz częściej słyszy się o kryzysie Zachodu, jego chorobie, zmierzchu czy wręcz kresie. Mówią o tym niektórzy politycy (chętnie wykorzystując przy tym retorykę zbliżającej się katastrofy dla bieżących celów politycznych), publicyści, artyści i nauczyciele, także wielu politologów, kulturoznawców czy filozofów. Organizuje się konferencje, debaty i sympozja, mające wychwytywać objawy i diagnozować przyczyny letalnego już ponoć niedomagania. Zachód, jako pewien określony typ formacji kulturowo-cywilizacyjnej, jako zespół wypracowanych dziejowo, charakterystycznych praktyk duchowych, moralnych, wytwórczych i społeczno-politycznych (mających nieco inny zasięg niż geograficzna Europa, zawierająca wszak także obszary bizantyjskie), miałby – na naszych oczach - nieuchronnie i ostatecznie wyczerpywać swe konstytutywne moce kreacji i samozachowania, a równocześnie ulegać różnorakim zagrożeniom zewnętrznym, przede wszystkim demograficznemu naciskowi ludów Południa oraz ekonomicznemu parciu potężnych gospodarek Azji i Dalekiego Wschodu. Przeto Zachód – powiada się - upada jak niegdyś geopolitycznie i demograficznie wyczerpane, duchowo zobojętniałe oraz militarnie i społecznie wyeksploatowane Cesarstwo Rzymskie runęło pod ciosami dzikich, lecz witalnych i żądnych dominacji Wandalów, Alemanów i Longobardów. Ktoś powie, iż tego typu przewidywania i proroctwa nie są niczym nowym, że od stu co najmniej lat stanowią niezmienny refren wszelkiej niemal refleksji nad Europą: wszak już w 1917 roku Oswald Spengler publikuje swój słynny Zmierz Zachodu. A nawet i on nie był przecież pierwszy, bo głęboki kryzys kultury europejskiej i właściwych jej narracji drobiazgowo, a zarazem bezlitośnie opisywał jeszcze w drugiej połowie XIX wieku Fryderyk Nietzsche. Na swój sposób wskazywali na niego także pozostali „mistrzowie podejrzeń” – Karol Marks i Zygmunt Freud. Wszyscy ci myśliciele – oraz niezliczona liczba ich mniej lub bardziej sprawnych epigonów – niestrudzenie przekonywali, iż z człowiekiem Zachodu i stworzonym przezeń światem stało się coś przełomowego: utracił wiarę w siebie, w swe założycielskie mity i naczelne wartości, co oznacza, iż wyczerpał – przynajmniej w dotychczasowym kształcie - swą żywotność, swą moc stanowienia oraz narzucania sensów i znaczeń, czyniących go dotąd rozumnym, odważnym, twórczym, ekspansywnym i pewnym siebie. Niektórzy konstatowali ową prawdę z nieskrywaną satysfakcją – upatrując w formacji Zachodu źródeł wszelkiego zła albo przynajmniej miernoty - inni nie bez żalu czy głębokich obaw dotyczących przeszłości. Czy nam się to podoba czy nie - wszyscy stwierdzali jednak zgodnie - czas Zachodu przemija. Formacje kulturowo-cywilizacyjne są żywymi organizmami, nauczał wszak Spengler, a to oznacza, że mają ograniczony czas życia. Rodzą się w bólach i walkach, rozwijają czas jakiś, osiągają maksimum swych sił żywotnych i twórczych, a następnie, zależnie od wielu okoliczności, szybciej lub wolniej, starzeją się, słabną i umierają. Cywilizacja Międzyrzecza, starożytny Egipt, potężna Asyria, Grecja, Rzym – wszystkie te niegdyś tak potężne i, zdawałoby się, niezwyciężone, wiecznotrwałe światy, zamieniły się w popiół i piasek pustyni. Nie widać powodu, dla którego z Zachodem miałoby być inaczej. Tym bardziej, że jest on już stary i zmęczony, rozleniwiony, wygodnicki i ospały. Okres heroicznych czynów ducha i oręża ma on już za sobą, może co najwyżej – jak proponował swego czasu Richard Rorty – przy szklaneczce dobrej whiskey wspominać dawne glorie, epickie kampanie, spektakularne podboje oraz heroiczne czyny – nie opuszczając jednak przy tym własnego, przytulnego tarasu. Zaczyna on bowiem bać się o siebie, zaczyna kalkulować, wycofywać się, „odpuszczać” realizację swych żywotnych celów nawet wtedy, gdy nadal jeszcze posiada przewagę i mógłby je bez większego trudu osiągać, utrzymując wciąż swój stan duchowego i materialnego posiadania. Zachód zwątpił jednak w swego Boga, który jest koniecznym fundamentem i filozoficzną podporą wszelkich wartości, mocy, sztuki, praw i zwyczajów, a również wiedzy, nauki, ładu politycznego i społecznych osiągnięć. Zwątpił w Boga, który jest koniecznym źródłem woli, czynu i wiary w sens koniecznych do działania, tak w skali jednostkowej, jak i społecznej. Natomiast chwiejność kulturowych podstaw, w skutek ich ciągłego relatywizowania i zajadłej, destrukcyjnej samokrytyki to już dla danej formacji objawy terminalne. Żadna bowiem kultura, która nie wierzy w siebie i w swoją dziejową misję nie może się ostać. Organizm, który zwraca się przeciw samemu sobie, który siebie nienawidzi, który nie chce żyć - musi umrzeć.

Z dzisiejszej perspektywy może się wydawać, iż spostrzeżenia owych krytyków były przedwczesne i przesadne. Wszak druga połowa XIX wieku jawi się nam z dzisiejszej perspektywy jako niemal moment kulminacyjny rozwoju świata Zachodu: nauka, technika, rozwój demograficzny, urbanizacja, industrializacja, władza nad światami pozaeuropejskimi – to wszystko zdaje się świadczyć o kulminacji jego potęgi, zresztą ze wszystkimi tego konsekwencjami, również negatywnymi, jakimi były koszmary dwóch wojen światowych. A jednak już wtedy dostrzegano głębokie rysy i pęknięcia, które miały doprowadzić Zachód do stanu terminalnego. Wojny światowe, choć potwierdziły technologiczny, gospodarczy i militarny potencjał świata zachodniego, ukazały równocześnie jego duchowy i aksjologiczny kryzys, jego skłonność ku zbiorowemu szaleństwu dziwacznych, utopijnych ideologii. Po zakończeniu II wojny światowej stało się jasne, że Europa stała się nie tylko materialnym, ale także duchowym pogorzeliskiem, rozpościerającym się pomiędzy biegunami paranoicznej manii wielkości, a całkowitej obojętnością czy wręcz nienawiści siebie. Chyba tylko w tym szarym i jałowym krajobrazie atrakcyjnymi mogły się wydać wydumane, urągające elementarnym faktom społecznym propozycje komunistów. Fascynacja intelektualnych elit świata zachodniego Europy różnymi wariantami komunizmu, socjalizmu, pozytywistycznego naturalizmu i ateizmu jest bodaj najjaskrawszym dowodem na duchowe spustoszenie zachodniej mentalności – świat Zachodu począł pożywiać się strąkami (Łk 15,16). Doprawdy, jak nisko bowiem trzeba upaść, by czcić jako bohaterów Lenina, Stalina, Mao czy Pol Pota? A jednak wyznawców takich nie brakuje także i dziś.

Czy jednak rzeczywiście sytuacja jest tak zła? Czy świat Zachodu, faktycznie umiera wśród wzmagającego się szelestu emancypacyjnych flag i tupotu niezliczonych marszy, ogłaszających jego sprawiedliwy i wcale nie przedwczesny zgon? A może to tylko zwyczajowe lamenty zapatrzonych w przeszłość tradycjonalistów i nostalgicznych humanistów, którym zawsze wydaje się, iż po nich to już tylko barbaria, świat ludzi bez właściwości (jakby powiedział Musil) i bez torsów (jak ująłby to C.S. Lewis)?   

By odpowiedzieć sobie na te pytania należy najpierw zastanowić się czym w istocie swej Zachód był i być może nadal w pewien sposób jeszcze jest, a więc jakie są elementy konstytutywne zachodnioeuropejskiej formacji kulturowo-cywilizacyjnej. Wówczas dopiero będziemy się mogli przekonać czy istotnie ów świat umiera czy po prostu ulega zwyczajnym, nieuchronnym przemianom społeczno-kulturowym, niepotrzebnie rozdmuchiwanym przez pesymistów, katastrofistów i samozwańczych apokaliptyków.

Tradycyjne i słuszne w moim przekonaniu rozumienie określa pojęcie „Zachodu” poprzez odniesienie do trzech podstawowych kategorii historyczno-kulturowych. Mówi się wręcz o trzech „filarach” świata zachodniego: filozofii greckiej, religii chrześcijańskiej i prawie rzymskim. Jest to oczywiście ujęcie szkolne w swojej skrótowości i hasłowości. Zdaję sobie sprawę z ogromnego uproszczenia, jakie zostało tu z konieczności zastosowane. Wszak w tyglu Zachodu stapiały się również elementy celtyckie, germańskie, bliskowschodnie, afrykańskie, a w końcu też słowiańskie i węgierskie. Wszystkie te ludy wnosiły do obszaru europejskiego – na którym zakwitnąć miała potem formacja Zachodu – własną tożsamość, mentalność i wiele elementów kulturowego uposażenia. Jednocześnie historyczną i duchową prawdą pozostaje, iż wspomniane wyżej trzy filary stały się właściwym fundamentem, a zarazem wewnętrznym rusztowaniem świata zachodniego. Od tego historycznego faktu zatem wyjdziemy, by sprawdzić prawdziwość przekonania, iż bez nich o Zachodzie mówić po prostu niepodobna.

Po pierwsze więc – filozofia, z pochodzenia grecka. Cóż ona dziś – jeśli w ogóle jeszcze cokolwiek - dla nas oznacza, skoro powiada się, że prawdziwa metafizyka, która wszak jest sercem każdej filozofii, skończyła się wraz z Heglem? Jakiej jest dziś jej znaczenie dla duchowego świata Zachodu? Jaką wieść nam przekazuje niemal trzydzieści wieków jej trwania? W jaki sposób może jeszcze ona „mocować” i podtrzymywać „płynną” rzeczywistość XXI wieku? Po pierwsze zatem, bez względu na to jak, z perspektywy niemal trzech tysięcy lat, oceniamy dzieje filozofii europejskiej i jej obecną kondycję, uznać trzeba, że jej pojawienie się to zarazem „narodziny” rozumu ścisłego i logicznego, a z biegiem czasu także naukowego i technicznego. Ale nie tylko i może nie przede wszystkim o czystą logikę oraz naukę w znaczeniu nowożytnym chodzi. Narodziny rozumu to bowiem coś bardziej źródłowego, to cudowne odkrycie, że istnieje Prawda i człowiek nie tylko może, ale i powinien ową Prawdę odkryć, a przynajmniej dążyć do tego na miarę swych sił. O tyle bowiem realizuje swoje człowieczeństwo, o ile do niej się zbliża i ją kontempluje w akcie theoria. Człowiek jest istotą poznającą, animal rationale, jak będą później mówić łacinnicy, musi zatem poznawać rzeczywistość i tym poznaniem duchowo żyć. To jest jego mentalny pokarm, bez którego degraduje się on i wewnętrznie obumiera. Arystotelesowską Metafizykę otwierają sławne słowa: „Wszystkim ludziom wrodzone jest pragnienie poznania. Znakiem zaś tego jest przyjemność z wrażeń zmysłowych. Niezależnie bowiem od korzyści, jakie z nich wynikają, pragnie się ich dla ich samych”[1]. Sposoby poznawania mogą, a pewnie nawet muszą, się dziejowo przekształcać – przynajmniej do pewnego stopnia. Nie zmienia to jednak faktu, iż istnieje Prawda, a więc istnieje trwały i wieczny fundament rzeczywistości oraz całego jej porządku – ład ten jest nieprzypadkowy, inteligentny, co więcej, wpisane są weń obiektywne wartości moralne i estetyczne: rzeczy nie tylko wydają się dobre lub piękne, one rzeczywiście, same w sobie, takie są. Podobnie jak niekiedy bywają szpetne i złe. Istnieje Prawda, czyli świat jest realny, prawdziwie istniejący, nie jest on ani marą ani snem, ani przywidzeniem bądź wytworem schorzałego umysłu – a przeto zasługuje na poważne, sprawiedliwe, pełne szacunku traktowanie. Bo „czy można być sprawiedliwym – zapytuje Thomas Traherne – nie okazując rzeczom należnego szacunku? Wszystkie rzeczy zostały stworzone dla ciebie, a ty zostałeś stworzony, aby oceniać je zgodnie z ich wartością”[2]. Istnieje Prawda i możemy – i powinniśmy - ją poznawać, co oznacza, że pomiędzy Prawdą a człowiekiem istnieje nie tylko epistemiczna, ale też ontologiczna, niezbywalna więź: w człowieku jest coś z Prawdy. Logosowi kosmicznemu, „który wszystkim rządzi, wszystko przenikając”[3] odpowiada logos duszy człowieka. Grecy mówią nam przeto, że poznanie – choć nie tylko ono – w jakiś sposób czyni nas lepszymi, dojrzalszymi, pełniejszymi. Chodzi przy tym o poznanie jasne i wyraźne, oparte na przejrzystych, ogólnie dostępnych regułach, nie zaś o sekciarską, ezoteryczną gnozę. Omawiając myśl Arystotelesa Voegelin następująco streszcza główne elementy owego dojrzałego już ideału poznawczego, będącego urzeczywistnieniem natury ludzkiej:

„Szczęście polegające na aktywności teoretycznej jest najwyższe, ponieważ kontemplacja jest najwyższą funkcją człowieka, ze względu na to, że jest funkcją najwyższej części duszy człowieka, to znaczy intelektu (nous). […]. Sens ‘najwyższego’ czy ‘doskonałego’ jest dodatkowo wyjaśniony przez określenie nous jako najbardziej boskiej części (to theiotaton) człowieka. Aktywność najbardziej boskiej części staje się zatem najbardziej boską aktywnością, a przyjemność jej towarzyszącą najbardziej boską przyjemnością, prawdziwą eudajmonią. […]. Działanie nous (1) rozciąga się na najlepsze znane rzeczy, w szczególności rzeczy boskie; (2) jest aktywnością, którą można kultywować bez ustanku w większym stopniu, aniżeli jakąkolwiek inną ludzką aktywność; (3) towarzyszy jej specyficzna przyjemność cudownej czystości i trwałości, w przeciwieństwie do aktywności w życiu praktycznym; (4) jest mniej zależna od zewnętrznych instrumentów i pomocy innych ludzi, posiadając najwyższy stopień samowystarczalności (autarkeia); (5) życie teoretyczne nie ma żadnego celu poza samym sobą, a aktywność ta została ukochana dla niej samej, podczas gdy inne rodzaje aktywności wykonujemy, by osiągnąć określone rezultaty; (6) życie teoretyczne jest życiem w czasie wolnym (schole), życie scholastyczne, bez pośpiechu jest celem, ku któremu kierujemy działania naszego życia praktycznego. [..] Zatem musimy powstrzymać się od podążania za radą tych, którzy zalecaliby nam myślenie wyłącznie o rzeczach ludzkich, z uwagi na to, że jesteśmy ludźmi oraz śmiertelnych, ponieważ jesteśmy śmiertelni. Naszym obowiązkiem – o ile to możliwe w życiu – jest uczynić siebie nieśmiertelnymi przez kultywowanie aktywności naszej najdoskonalszej części, która można określić mianem naszego lepszego czy prawdziwego ja”[4].    

Pozwoliłem sobie na przytoczenie owego dłuższego cytatu albowiem doskonale uchwytuje i określa istotę poznawczego nastawienia Greków, tego, którego przez wieki byliśmy wiernymi strażnikami i dziedzicami. Oto bowiem ów ideał: wznosimy się w swym poznaniu od rzeczy zmysłowych do idealnych, od fizyki i matematyki do metafizyki, od skutków do przyczyn, a ostatecznie od tego, co uwarunkowane i nietrwałe do tego, co absolutne, wieczne, niezmienne i doskonałe. Rozumiemy i z podziwem kontemplujemy świat, który nas otacza, w jego zmysłowych i ponadzmysłowych formach. Ta kontemplacja podnosi i udoskonala ułomną ludzką kondycję, pozwala jej sięgnąć do Boskiego dziedzin niezmienności i pełnego istnienia. I choć nowożytność częściowo przekształciła, a nawet odrzuciła ideał kontemplatywny na rzecz coraz bardziej dogłębnego oraz „inwazyjnego” działania w świecie poprzez technologię i przemysł, to przecież wzorzec ów tkwi w nas nadal głęboko, także w instytucjach naszej wiedzy – uniwersytetach. I póki na uniwersytetach on będzie trwał, a więc dopóki pozostaną one świątyniami wiedzy, zdobywanej dla niej samej i dla duchowego pożytku z niej płynącego - nie zaś wyższymi szkołami zawodowymi – idea wyzwalającego, kontemplatywnego poznania nie zaniknie i nadal współtworzyć będzie europejską tożsamość. Nawet eksperymenty, przekształcanie rzeczywistości podług naszych potrzeb, nowożytna idea manipulowania w strukturze bytu, które wydają się tak odległe od spokojnego, kontemplatywnego poznania dawnych Greków z niego przecież wyrosły. I jeśli poznanie coraz częściej wprzęgnięte dziś zostaje w służbę ekonomii, różnorakich ideologii politycznych czy realizacji bieżących ludzkich potrzeb bądź po prostu płochych zachcianek to przecież wciąż gdzieś mamy świadomość, iż bez realizacji wielkiego ideału racjonalnego, dogłębnego i bezinteresownego poznania kultura Zachodu przestanie być sobą.

Bartosz Jastrzębski 

 

[1] Arystoteles, Metafizyka, przeł. T. Żeleźnik, Lublin 2017, s. 122.

[2] Th. Traherne, Centuries of Meditations, I, 12. Cyt za: C.S. Lewis, Koniec człowieczeństwa, przeł. M. Sobolewska, Kraków 2013, s. 23.

[3] G. Reale, Myśl starożytna, przeł. E.I. Zieliński, Lublin 2012, s. 39.

[4] E. Voegelin, Arystoteles, przeł. M. J. Czarnecki, Warszawa 2011, s. 72-73.