Back to top
Publikacja: 26.09.2019
Gratulujemy – Teresa Worowska uhonorowana Nagrodą im. Balassiego
Kultura

26 września 2019 r. w Budapeszcie w ramach uroczystej gali wręczono Nagrodę im. Balassiego. Inicjatorem oraz fundatorem jest Minister Spraw Zagranicznych Węgier. Jest to pierwsza nagroda państwowa przyznawana dla tłumaczy literatury węgierskiej. W tym roku odebrała ją wybitna tłumaczka Bálinta Balassiego, Sándora Máraiego i Pétera Esterházyego, Teresa Worowska.

Język węgierski należy do trudnych i nie jest zbyt popularny. Polaków swobodnie nim władających, nie ma zbyt wielu. Jak zaczęła się Pani przygoda z językiem węgierskim i dlaczego wybrała Pani taką właśnie drogę?

To było "małżeństwo z rozsądku", że tak powiem. Do matury nauczyłam się przyzwoicie rosyjskiego, bo chodziłam do szkoły z rozszerzonym programem tego języka, i tam po raz pierwszy poczułam, jak to jest, gdy można używać swobodnie języka obcego, gdy się nie tłumaczy w głowie z własnego na obcy, tylko mówi się jakby "z jego wnętrza". Trudno zwerbalizować to uczucie, ale to jest coś bardzo wciągającego. Właściwie wtedy zdecydowałam, że chcę się nauczyć porządnie jeszcze jednego języka, ale możliwie trudnego, znanego przez niewielu. Rozważywszy liczne argumenty zdroworozsądkowe, wybrałam węgierski. A fascynacja tym językiem przyszła z czasem, w miarę coraz głębszego poznawania jego fenomenu. Więc mogę powiedzieć tak: rozsądek nie ma tu już od dawna nic do powiedzenia.

 

Żyje Pani od ponad 30 lat na Węgrzech. Czy mieszkając  tak długo zdążyła Pani zauważyć jakie są największe różnice i podobieństwa w mentalności i „duszach” braci Węgrów. Czy nasi bratankowie naprawdę mają taki sam charakter, jak Polacy?

Cudzoziemiec przebywający w obcym kraju dłuższy czas próbuje na ogół sformułować swoje spostrzeżenia czy doświadczenia dotyczące jego mieszkańców w jakieś wnioski, i ja też oczywiście tego próbowałam. Pierwsza rzecz, na którą zwróciłam uwagę, to melancholijny rys w naturze Węgrów. Ta melancholia jest w nich jakoś zawsze obecna, nawet wówczas, gdy są radośni, bawią się, piją alkohol – jedna chwila, i zaczynają się pogrążać w smutku i beznadziei. Ta moja obserwacja pokrywa się z doświadczeniami innych, więc myślę, że jest prawdziwa. Rozmawiałam o tym kiedyś z pewnym Rosjaninem, który trochę się zamyślił, a potem powiedział: "Skłonność do melancholii jest cechą ludzi inteligetnych." Tak sobie to zapamiętałam. Ale, co ciekawe, wychodzenie z tego stanu łączy się z ważnym dla Węgrów słowem"mégis", które oddałabym jako "a jednak" albo nawet "ale jednak". Chwila, gdy ono się pojawia, rozpoczyna proces wydobywania się z depresji, zbierania się w sobie, "wychodzenia z dołka", mobilizacji sił. To bardzo ciekawy mechanizm. Dalsze moje obserwacje to już jednak coś w rodzaju chwytania mgły, bo tak zwana charakterologia narodowa to dziedzina wrażeń i intuicji, daleka od konkretu, jak sądzę. Jeśli jednak trzeba by coś dodać, to powiedziałabym, że Węgrzy są ambiwalentni. Jest taka bajka ludowa o mądrej córce piekarza, która ma wypełnić trzy niemożliwe do spełnienia warunki – przyjść do króla pieszo i nie pieszo, być ubrana i naga, wreszcie przynieść podarek i nie przynieść go. Otóż ta mądra córka piekarza rozwiązuje te zadania następująco: siada na osła i niby jedzie na nim, ale jedną nogą stąpa po ziemi, ma na sobie tylko spódnicę, która zasłania, to górną, to dolną część ciała, na końcu przynosi podarek  - gołębia, który ulatuje w przestworza w chwili, gdy go wręcza królowi. Kiedy tę bajkę usłyszałam, w jednej chwili zrozumiałam coś, co wcześniej przez długi czas tkwiło we mnie jako jakaś trudna do ujęcia w słowa intuicja: Węgrzy są ambiwalentni, są "za, a nawet przeciw", ale w inny sposób, niż to się w Polsce na ogół odbiera, bardziej skomplikowany. Tę konstatację, jest łatwo opacznie zrozumieć, więc gdybym miała to jakoś dointerpretować,  powiedziałabym cokolwiek patetycznie, że to intuicyjne przeczucie nieskończenie skomplikowanej natury wszystkiego.

 

Co jest największą trudnością w pracy tłumacza? Na jakie „rafy” natrafiła Pani w swojej pracy?

Jedna z największych trudności, jak sądzę, w pracy tłumacza polega na tym, że właściwie nie ma on szans na "przeniesienie" kontekstu, w jakim dany utwór literacki funkcjonuje na ojczystym gruncie. Czyli, mówiąc prościej, że pozycja wyjściowa czytelnika polskiego jest pod względem wiedzy o przedstawianym świecie znacznie słabsza niż czytelnika węgierskiego. Przystępując do przekładu, tłumacz zdaje sobie z tego sprawę i ta świadomość towarzyszy mu w trakcie pracy, wpływa na wybór słów, tworzenie przypisów, pisanie posłowia czy wstępu, żeby te obie pozycje czytelnicze trochę wyrównać, choć to ostatecznie nie jest możliwe. Bo warto pamiętać, że w istocie my nie tłumaczymy słów, zdań czy akapitów, tylko próbujemy pokazać czytelnikowi polskiemu uchwycony w dziele literackim fragment obcego świata. Ale to tylko jedna z trudności, jest ich więcej i są szalenie ciekawe, inspirujące.

 

Jak ocenia Pani stan znajomości literatury węgierskiej wśród Polaków? Czy poza nazwiskiem Sándora Petőfiego  wiemy cokolwiek o twórczości naszych Bratanków?  

Rzeczywiście, przez ponad sto lat bodaj jedynym węgierskim autorem, o którym w Polsce słyszano, był Sándor Petőfi, ale teraz oprócz Sándora Máraiego, który jest chyba najpopularniejszy, mamy świetne książki Györgya Spiró, László Krasznahorkaiego, Pétera Nádasa, Györgya Dragomana, Ádáma Bodora, Imre Kertésza, Andrei Tompy, Krisztiny Tóth i jeszcze innych autorów, o których czytelnicy pytają na spotkaniach, widzę więc, że krąg pisarzy rozpoznawanych powoli się rozszerza. Obecnie sytuacja jest znacznie lepsza niż w latach bezpośrednio po transformacji, kiedy mieliśmy do czynienia ze swojego rodzaju kolapsem na tym terenie. Teraz wartościową literaturę węgierską przekładają między innymi Elżbieta Cygielska, Irena Makarewicz, Elżbieta Sobolewska, coraz liczniejsza jest też grupa młodych tłumaczy, od których będzie zależała pozycja literatury węgierskiej w następnych dziesięcioleciach. Jestem dobrej myśli w tej sprawie.