Back to top
Publikacja: 24.07.2019
Polak może uratować świat


Polak może uratować świat

 

 

 

Historia jest źródłem siły wtedy, kiedy odczytujemy ją jako opowieść o sensie naszego zbiorowego współistnienia, kiedy czerpiemy z niej dumę – nie z siebie, tylko z osiągnięć naszych przodków, kiedy umiemy w niej dostrzec zobowiązanie, by to nasze zbiorowe współistnienie czynić godnym dziedzictwa, które od poprzednich pokoleń tworzących naszą Ojczyznę otrzymaliśmy i którym chwilowo gospodarujemy. Są tacy, którzy chcą tę siłę historii osłabić, zmniejszyć, próbują ją zniekształcić. Bywają oczywiście różne historie, tak jednostkowe, jak i zbiorowe. W jednych przeważa dobro, odwaga, poświęcenie, mądrość, w innych – bywa – jest więcej zbrodni, wstydliwych czynów. Każdy, dotyczy to również życia osobistego, ma wymieszane, różnorodne bilanse jeśli chodzi o przeszłość. Polska historia – zawsze to powtarzam z wielkim naciskiem i absolutną pewnością, że mam prawo do takiego uogólnienia – w szczególności polska historia ostatnich dwóch stuleci zasługuje na to, byśmy ją przypominali z dumą i zarazem poczuciem zobowiązania. Ofiary rzucone na szale walki o wolność i niepodległość, przeciw istotnie złowrogim imperiom, które Polskę (i nie tylko ją) chciały zniszczyć, a także praca, by odzyskaną wolność dobrze zagospodarować – to wszystko skłania do takiego właśnie, a nie innego uogólnienia.

Polski opór

Naturalnie, dumni możemy być z całego tysiąclecia i jeszcze lat pięćdziesięciu, ale wydarzenia czasów najnowszych, w szczególności XX wieku, stały się i są nadal przedmiotem ostrej rozgrywki politycznej, sporu i manipulacji, która ma przykryć zbrodnie jednych, zasłonić heroizm i ofiarę innych i stworzyć nowy obraz owego dramatycznego wieku, bardzo daleki od rzeczywistości. Im dalej od wydarzeń II wojny zwłaszcza, tym większa pokusa ich zakłamywania i skuteczność w tym działaniu. Mało jest narodów, które w rzeczywistości mogą się poszczycić tak godną odpowiedzią – jak polska – na najgorsze wyzwania dwóch gigantycznych totalitaryzmów, które akurat nasz kontynent, a w jego sercu naszą Ojczyznę, zaatakowały. Zbiorowość polska, wspólnota polska, na oba te wyzwania odpowiedziała w ogólnym bilansie niezwykle odważnie, a także – co nie mniej mocno trzeba podkreślać – skutecznie. Polski opór przyczynił się do zatrzymania, w końcu do obalenia obu tych sił zła w historii Europy XX wieku. Zasypywanie pamięci o tym powoduje, że pozbawiamy się części siły w nas samych, ale także części siły w stosunkach z naszymi sąsiadami, ze społecznością, jak się to dzisiaj mówi, międzynarodową.

Spójrzmy na wypowiedź takiego „autorytetu moralnego”, jak były prezydent USA Bill Clinton (być może autorytetu rzeczywistego w dziedzinie specjalnych stosunków z Moniką Lewinsky oraz specjalnego traktowania przysięgi przed sądem). Ten były polityk jest u nas przyjmowany przez część mediów jako autorytet niekwestionowany. Otóż stwierdził on niedawno, że Polska i Węgry nie chcą kierować się demokracją, że to jest dla nich za trudne, z wyraźną sugestią, że są to kraje nowe na mapie Europy zapewne powstały z łaski Stanów Zjednoczonych dopiero w 1989 roku. No bo przed owym rokiem w tej części kontynentu był tylko komunizm, a dopiero po nim wynurzyły się takie państwa, jak Polska i Węgry, które – co tu dużo mówić, psują prostą harmonię, jaka panowała na tej mentalnej mapie mędrców zachodnich, na której najwygodniej znaleźć w naszej okolicy Rosję i Niemcy, a reszta jest tylko niepotrzebnym zamieszaniem. I teraz okazuje się, że przez tych dwadzieścia kilka lat swego istnienia kraje te nie „dorosły” jeszcze do tego wzoru demokracji, jaki lansuje prezydent-krzywoprzysięzca… Otóż gdybyśmy byli społeczeństwem lepiej wyedukowanym historycznie, to wiedzielibyśmy, jaki wybuch śmiechu powinien towarzyszyć tego rodzaju stwierdzeniu Billa Clintona. Tak się bowiem złożyło, że Węgry już od roku 1222, jako drugi kraj w historii ludzkości, mogą się szczycić dokumentem – deklaracją praw społeczeństwa wobec państwa: Złotą Bullą Andrzeja II. Siedem lat wcześniej podobny dokument (Magna Charta Liberatorum) wywalczyli sobie poddani władcy angielskiego. Polska, podzielona na dzielnice, także praktykowała już wtedy wolność.

Niewątpliwie możemy mówić – nie sobie tylko, ale powinniśmy o tym opowiadać mądrze również współczesnemu światu – o polskich tradycjach samorządności i praworządności praktykowanych nieprzerwanie od średniowiecza do końca XVIII wieku, czyli do końca Pierwszej Rzeczypospolitej. Przypomnijmy w tym miejscu, że Stany Zjednoczone powstały w roku 1776, czyli wtedy, gdy u nas od co najmniej od 300 lat panowały zasady republikańskie, rozwijał się parlamentaryzm, a na terenach, z których swoje mądrości wygłasza Bill Clinton, czy inni przedstawiciele „elit” tak zwanych liberalnych Stanów Zjednoczonych, hasały tylko bizony, przeganiane przez Indian, czyli jak to się dzisiaj mówi językiem politycznie poprawnym, przez „native Americans”. Nie było jeszcze żadnych Stanów Zjednoczonych, a kwitła już od paru wieków polska demokracja, polska tradycja republikańska, bez której – powiem zuchwale – nie byłoby Stanów Zjednoczonych. Tak, m.in. bez polskiej tradycji republikańskiej, bez polskiej praktyki samorządności, dowodzącej od XV wieku, że można skutecznie stworzyć wielką unię różnych podmiotów politycznych i urządzić wielkie państwo, wielkie terytorialnie, na sposób republikański, nie byłoby może tej śmiałości, którą wykazali ojcowie-założyciele Stanów Zjednoczonych. Śmiałości wspartej zresztą konkretnymi ludzkimi siłami pochodzącymi z Rzeczypospolitej, wieloma ochotnikami z Polski, których symbolami najbardziej widocznymi, są twórca kawalerii amerykańskiej – Kazimierz Pułaski i twórca amerykańskiego wojskowego korpusu inżynierów, Tadeusz Kościuszko. Ze stanu swojej inżynierii Amerykanie są do dziś najbardziej dumni, i słusznie zresztą. Ile razy jestem w Stanach Zjednoczonych, to czuję ten duch inżynierski. Amerykanie mówią często: możemy rozwiązać każdy problem techniczny – mamy inżynierów. Pamiętajmy i przypominajmy innym: pierwszym wielkim inżynierem był tam wykształcony w Rzeczypospolitej Tadeusz Kościuszko, twórca West Point.

Ale wróćmy do problemu ignorancji połączonej z arogancją, które złożyły się na szkodliwą mieszankę w postawie elit zachodnich wobec Polski i całego regionu Europy Środkowo-Wschodniej, czyli zespołu narodów pomiędzy Niemcami a Rosją. Taka postawa napotyka w Polsce nader często na naszą postawę kompleksu: „no tak, może mają rację, może my nie dorośliśmy jeszcze do demokracji, nic przed komunizmem dobrego, mądrego nie było, przed premierem Tadeuszem Mazowieckim na tej ziemi nic większego nie wyrosło. Jeżeli coś się zaczyna dobrego w naszej historii, to dopiero 4 czerwca 1989 roku, albo może troszeczkę wcześniej, przy okrągłym stole…” Tego rodzaju skrócenie perspektywy historycznej wywodzi się z czasów oświecenia i połączone zostało z kompleksem niższości: zanim salon francuski nie powie nam, jak żyć, nie będziemy umieli nawet oddychać; zanim pojawili się tutaj reformatorzy, w lot chwytający ostatnie słowo z owego salonu i umiejący je powtórzyć (to cała ich zasługa: funkcja kserokopiarki) – nie było „w tym kraju” nic dobrego, sam sarmatyzm (słowo-obelga) i ciemnota… Ów kompleks małości, niepełnowartościowości, słabości, złej historii, której Polacy powinni się wstydzić, to wszystko było skrupulatnie podlewane, nawożone przez ogrodników z Petersburga, Berlina i częściowo z Wiednia, ale przede wszystkim przez Katarzynę II i Fryderyka II. Bo właśnie naród, który nie zna swojej historii, nie tylko powtarza błędy, które w każdej wspólnocie, także polskiej, na pewno się zdarzają, ale naród taki pozwoli sobie również wmówić, że nie ma żadnej własnej historii, żadnej tożsamości, ale jest „białą (a raczej czarną) kartą”, którą trzeba skutecznie wymazać, żeby napisać na niej dopiero coś sensownego: nową, lepszą, jedynie słuszną treść. Jeżeli coś starą tożsamość w ogóle tworzy – to tylko powody do wstydu. Wtedy właśnie najlepiej można przekonywać, żeby rządził narodem ktoś inny, mądrzejszy, kto ma elitę „właściwą” – taką, która potrafi rozwiązywać problemy współczesności. A my biedni, krzywi – nic nie potrafimy. O to właśnie chodziło zaborcom, o to chodziło ostatnimi laty naszym „elitom”, żebyśmy tak patrzyli na swoją historię (tę sprzed narodzin owej elity), jak na coś okropnego, wstydliwego. Albo zapomnijmy od razu wszystko, albo – bijmy się w piersi do upadłego. Jak już wykonamy ten obrządek skruchy, wtedy ostatecznie także powinniśmy zapomnieć.

W tym skrócie, jakiego pozwoliłem sobie tutaj użyć, widać, że zagadnienia historii w polityce wewnętrznej i zewnętrznej uzupełniają się ze sobą. Jeżeli sami nie zadbamy o to, żeby lepiej znać własną historię, to będziemy zawsze ulegali tego rodzaju absurdalnym sugestiom, podszeptom, które płyną do nas po to, żeby nas upokorzyć i z tego upokorzenia zbudować pewną korzyść, często materialną, dla tych, którzy nadają ów niezmienny komunikat: jesteście tylko wyzwoleńcami z naszej łaski, nic sami nie umiecie zrobić, wasza historia to jedna „plica polonica” (zawszony kołtun polski, któremu specjalne, obszerne, z satysfakcją napisane hasło poświęcili francuscy encyklopedyści). Polska przekonana o swej słabości nie zaprotestuje, pogodzi się z podrzędną rolą. Tak buduje się przekonanie o nieuchronnie „przewodniej roli” owych elit-kserokopiarek aktualnych komunikatów salonowej poprawności z Zachodu. Jest też wymiar zewnętrzny – wciąż są siły polityczne w świecie, także wśród naszych sąsiadów, choćby Rosja Władimira Putina, które są gotowe fałszować naszą historię, żeby nas upokarzać i realizować dzięki temu upokorzeniu swoje tutaj interesy.

Wymieszanie prawdy i kłamstwa

Trudno zapomnieć, jak była rozdmuchana do niebotycznych rozmiarów sprawa Jedwabnego w 2001, w 2002 roku. Sprawa zbrodni dokonanej na ludności żydowskiej w małym miasteczku na wschodzie Polski, którą pokazywano z wielką intensywnością i siłą, jako skrót całych polskich dziejów. Jedwabne miało być symbolem CAŁEJ polskiej historii, wyrażać jej cały sens: przygotowywaliśmy się jako naród przez tysiąc lat do tego tylko, żeby pozabijać naszych żydowskich sąsiadów. Tylko tyle powinniśmy pamiętać, sugerowała nam „Gazeta Wyborcza”, przekonywał TVN, a za nimi (czy przed nimi – nie będę się spierać) media zachodnie. „Nareszcie Polacy pozbywają się tego bezsensownego wspomnienia o swojej historii rzekomo pełnej bohaterów i ofiar, a w istocie zdominowanej przez mordercze prześladowanie Innych” – to komunikat-zachęta do dalszej pracy w tym kierunku, nadawany przez potężnych kreatorów historycznej amnezji. Polacy nie mają prawa do żadnych bohaterów (poza aktualnie żyjącymi i wyznaczanymi do wielbienia przez tychże kreatorów). Polacy mają pamiętać to jedno: zbrodnie, których sami dokonali na sąsiadach. To dramatycznie niesprawiedliwe uogólnienie miało jeszcze jeden cel: wypaczyć całkowicie obraz polskiego udziału w II wojnie światowej.

Skorzystałem z dokonanego ostatnio przeliczenia: w „Gazecie Wyborczej” w ciągu trzech lat ukazało się wtedy ponad dwa tysiące artykułów i notatek na temat Jedwabnego, czyli średnio kilka dziennie. Nie pojawiało się natomiast słowo Westerplatte; nie było innej wzmianki o kapitanie Raginisie – bohaterze spod Wizny – aniżeli sugestia dziennikarza owej gazety, iż to w istocie nieodpowiedzialny pijak; nie było ważniejszego wówczas komunikatu o Powstaniu Warszawskim aniżeli artykuł stwierdzający, że głównym celem powstańców było dobicie ostatnich ukrywających się w gruzach getta Żydów, i tak dalej, i temu podobne… Nie uważam, by nie było miejsca w polskiej historii na Jedwabne, bo jest. I nie wolno nam o nim zapomnieć. Musimy je badać i pamiętać. Ale nie wolno zasłonić Jedwabnem całej polskiej historii albo choćby historii II wojny światowej – bo to jest dramatyczne zafałszowanie.

To zafałszowanie było utrwalane w naszej świadomość na dwa sposoby. Po pierwsze przez zaplanowaną, zorganizowaną politykę rugowania historii jako takiej, w tym ze szkół, ograniczenie nauczania historii, jej obecności w świadomości społecznej. Im bardziej okazuje się ona w takim przekazie, jaki tutaj naszkicowaliśmy, obrzydliwa, paskudna, tym większa szansa, że odwrócimy się od niej, powiemy – no nie, to ja już wolę żyć tylko z dnia na dzień, niż zajmować się podłymi czynami przodków.

4 czerwca 1989 r. dokonano sfałszowania wyborów, bo tak trzeba nazwać decyzję o zmianie sposobu prowadzenia wyborów, zmianę ordynacji w trakcie trwania wyborów (w drugiej turze). Nie uszanowano woli wyborców, którzy skreślili kandydatów generała Jaruzelskiego umieszczonych na tzw. liście krajowej. 5 czerwca ogłoszono nam, że obywatele źle zagłosowali. Muszą zagłosować jeszcze raz… (i teraz to wielkie wyborcze oszustwo, usankcjonowane przez OKP, każe nam się czcić jako święto polskiej demokracji…). Przyjęto wtedy ostatecznie perspektywę, że najważniejszy jest interes jutra, to co było wcześniej, nawet wczoraj – to się nie liczy. Dlaczego? Bo trzeba było ratować działaczy politycznych doby PRL, stworzyć im nowe szanse. W tym celu należało przekonać społeczeństwo, że historia jest obrzydliwa, nieciekawa, paskudna. Późniejszy kandydat na prezydenta Aleksander Kwaśniewski rzucił znamienne hasło: „Wybierzmy przyszłość”. Nie ma przeszłości, ona się nie liczy, cóż ona nam daje? To hasło miało bardzo konkretny sens polityczny, to hasło oznaczało „nie wracajmy”. Nie wracajmy pamięcią do dawnych dni. To było hasło ratunkowe – dla tych, którzy powinni stanąć przed sądem i ponieść karę. Najwięksi zbrodniarze – to byli zbrodniarze okresu stalinowskiego, nie stanu wojennego (chociaż nie wybielam rzecz jasna nikogo z ludzi odpowiedzialnych za zbrodnie z lat 1980.), ale zaraz po wojnie zbrodnię polityczną organizowano w naszym kraju na wielką skalę, dotyczyła ona dziesiątków tysięcy polskich patriotów. Ci, którzy odpowiadali za te zbrodnie, w większości jeszcze żyli i mieli się świetnie w roku 1989, pobierali wspaniałe emerytury. Musiał zatem powstać taki układ polityczny, który by ich chronił. Nowy kształt pamięci – a raczej zbiorowej amnezji – miał ten polityczny układ wzmocnić, był nawet jego fundamentem.

O tym, jak można pozmieniać sensy historii, fałszować ją, by wybielić zbrodnie, przekonuje np. quasi dokumentalny film „Operacja Pontifex. Tajne akta Watykanu”, wyprodukowany przez niemiecko-francuską stację Arte, nie wiadomo dlaczego zakupiony i puszczony 16 maja br. w telewizji publicznej – i to bez słowa komentarza. To mną wstrząsnęło, gdy zobaczyłem film o zamachu na papieża, gdzie główną osobą prowadzącą cały film, dostojnym narratorem, był szczególnie zasłużony dla KGB szpieg, donosiciel, pułkownik SB, Tomasz Turowski. I od razu w pierwszych słowach zadeklarował bezczelnie, że od lat 1970. do 2005 on właśnie służył u boku papieża. Występuje jako główny, można powiedzieć pozytywny bohater, który tłumaczy, że musiał walczyć z największym wywiadem świata, czyli z Watykanem, który posługuje się wszystkimi księżmi w każdym kraju w celu zbierania informacji. Biedny pułkownik Turowski miał bardzo trudne zadanie… Czyli – bohater właściwie. Na dodatek występuje w narracji owego filmu na równi z porządnymi ludźmi, którzy na pewno nie mieli pojęcia, kto będzie głównym narratorem i niechcący go uwiarygadniają. W konkluzji oczywiście nie ma mowy, że SB nie było organizacją patriotyczno-niepodległościową, tylko pododdziałem KGB, ani o tym, że owo KGB choćby maczało palce w zamachu na Ojca Świętego 13 maja 1981 r. No bo papieża chronił pułkownik Tomasz Turowski, wtedy jeszcze chyba sierżant. Zamach to dzieło pewnie związanej z Watykanem mafii.

To jest w istocie ilustracja bardzo ponurego zjawiska zafałszowania historii poprzez wymieszanie prawdy i kłamstwa, zła i dobra. To jest bardzo groźne zjawisko, będące niestety jednym z podstawowych naszych doświadczeń w III RP. Zbigniew Herbert nazwał to zjawisko zapaścią semantyczną, kiedy słowa przestają znaczyć to, co zawsze znaczyły. Zbrodniarze stali się bohaterami, generał Jaruzelski i generał Kiszczak – ludźmi honoru, a państwo polskie zaświadcza to, fundując tym „bohaterom” uroczyste pogrzeby. Symbolem tej zapaści, świadomie tworzonej, dla celów jawnie politycznych, może być instrukcja pierwszego, nominowanego w 1989 r. przez Tadeusza Mazowieckiego, szefa Radiokomitetu, nakazująca w rocznicę stanu wojennego, po raz pierwszy w „wolnej” telewizji, obchodzić w taki sposób, żeby racje rozkładać po równo (wszak powinien panować pluralizm!) między tych, którzy wtedy, w grudniu 1981 r., strzelali – i tych, do których strzelano. Krótko mówiąc świadome zaniedbania w dziedzinie pamięci o historii, zwłaszcza historii najnowszej (a może raczej należałoby powiedzieć: swoista troska w ograniczaniu i zakłamywaniu tej pamięci), stworzyły potężny problem społeczny. Zanim państwo dzięki wyborom w 2015 r., zaczęło zajmować się zapaścią semantyczną i jej skutkami, samo społeczeństwo postanowiło się bronić.

Owszem, niewątpliwie ważnym instrumentem, bez którego trudno sobie wyobrazić regenerację pamięci historycznej w ostatnich kilkunastu latach, jest Instytut Pamięci Narodowej, niezależnie od tego, jakie ktoś może mieć pretensje do kogokolwiek w tej instytucji. To IPN wykonuje i wykonał już bardzo dużą pracę edukacyjną oraz dokumentacyjną. Jest przykładem jednego z nielicznych dokonań w dziedzinie odpowiedzialnej polityki pamięci, które wynikło z decyzji władz III RP przed 2005 r. Jednak większość pracy w obronie polskiej pamięci wykonało samo społeczeństwo – w proteście przeciw ciągłemu opluwaniu naszej historii. Przecież nie może tak być – rozumowały tysiące naszych współobywateli – żebyśmy byli synami i córkami samych łajdaków, żebyśmy byli tylko dziećmi morderców Żydów, że taka tylko jest nasza historia. Reakcja na politykę wstydu przyszła z najbardziej niespodziewanej strony, niespodziewanej dla tych, którzy chcieli tę polską pamięć uciąć, zniszczyć ją. To była reakcja młodych i bardzo młodych ludzi. Jest taki instynkt prawdy, instynkt honoru wśród młodzieży, który trudniej zniszczyć niż u ludzi nieco starszych, uwikłanych już w swoje kariery i życiowe kompromisy. Młodzi ludzie wyczuwają kłamstwo, odrzucają konformizm, nie wszyscy rzecz jasna, ale niemała część młodych nie zamierza wstydzić się swojej historii.

Odzwierciedleniem tej przemiany w świadomości młodzieżowej jest, myślę że przez nikogo w tej skali nieoczekiwany, sukces pamięci żołnierzy niezłomnych. Wiadomo, jak mocno wspierał sprawę żołnierzy niezłomnych Janusz Kurtyka jako prezes IPN-u. Na pewno bardzo pomogła krótka, jednoroczna zaledwie prezesura Bronisława Wildsteina w Telewizji Polskiej, w czasie której wyprodukowano kilka widowisk teatru dokumentu o ogromnej sile nośności. To na przykład, że zostało zrealizowane i wyemitowane widowisko na temat „Inki”, miało kapitalne znaczenie dla zainicjowania pracy na rzecz tej pamięci u młodzieży. Nastąpiła prawdziwa zmiana pokoleniowa, młodzież, a w każdym razie jej aktywna publicznie część, wypowiedziała się jednoznacznie przeciwko utrwalaniu tego systemu amnezji i zafałszowania polskiej historii. I to jak sądzę była jedna z głównych przesłanek zmiany politycznej w roku 2015.

Ziarno rzucone przez JPII

Warto też w tym punkcie naszej refleksji zatrzymać się nad pytaniem: czy z nauczania Jana Pawła II adresowanego do Polaków naprawdę nic nie wynikło? Tyle razy to słyszeliśmy z mainstreamowych mediów…

Otóż wydaje mi się, że jesteśmy niecierpliwi, chcielibyśmy zaraz cudu. Swego rodzaju cud mieliśmy, owszem, w 1980 r., z posiewu papieża w 1979 r., ale nie byłoby tego cudu, gdyby nie było kilkadziesiąt lat wcześniejszej cierpliwej pracy Kościoła, której symbolem był kard. Stefan Wyszyński, gdyby nie ogłoszona przez niego Nowenna Milenijna, i gdyby nie było wcześniej całego tysiąca lat pracy na naszych ziemiach Kościoła, gdyby nie było Chrztu Polski w 966 r. Słowo proroka nie wschodzi natychmiast, tak i słowa rzucane do nas przez św. Jana Pawła II po 1989 r. nie wydawały społecznego, historycznego owocu od razu, ale wzeszły w tym pokoleniu ludzi, którzy urodzili się może nawet jeszcze pod koniec życia Jana Pawła II, lecz osobiście go nie poznali, nie przeżyli spotkań z nim – dzisiejsze nastolatki czy dwudziestoparolatki. Oni wiedzą, że był taki prorok i wiedzą, że on reprezentował tę najdumniejszą Polskę, że nie był kimś, komu można byłoby powiedzieć: twoja historia jest koślawa, byłeś mordercą Żydów, powinieneś się polskości tylko wstydzić. Karol Wojtyła był i jest najpiękniejszym symbolem polskości w świecie. Oddziaływanie jego przykładu jest oczywiście jego osobistym zwycięstwem, ale jest także triumfem polskiej kultury, którą on świadomie i z dumą właśnie niósł w sobie i która przygotowała go do przyjęcia najbardziej odpowiedzialnej, największej możliwej roli w tym świecie: do roli sternika Piotrowej łodzi. Mógł powiedzieć: tak, mogę przewodzić Kościołowi powszechnemu! – do tego przygotowała mnie szkoła wielkich polskich królów-duchów, romantyków: Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Wyspiańskiego. To oni mu podpowiadali, że Polak może uratować świat. Że do tego przygotowuje nasza historia. Św. Jan Paweł II to rozumiał i z przekonaniem, własnym przykładem, nie tylko słowami, to głosił.

Trudno nie widzieć, jakie miejsce zajmuje w historii XX w., jak jest rozpoznawany w świecie… Ktoś, kto wyjedzie „na zmywak”, gdzieś tam do Anglii, czy na budowę, czy do korporacji do Stanów Zjednoczonych lub do Niemiec, wie, że wszędzie może się przyznać do Jana Pawła II, do Siostry Faustyny, że gdzieś tam obok oni są, jako wielcy święci, ale i jako symbole polskości. I wtedy może się zastanawiać: no, to czy ja jestem znikąd, z kraju-nigdzie, z kraju-wstydu? Nie, jestem z kraju ludzi wielkich! A to z kolei zobowiązuje do tego, żeby bronić tę historię, żeby własną pracą powalczyć o miejsce godne wśród innych narodów dla siebie i dla swojej Ojczyzny. Czy Anglicy wstydzą się angielskości? Czy jakiś Pakistańczyk, z którym pracuję obok, wstydzi się swojego kraju? Najczęściej nie. Też kultywuje swoje tradycje. A nasze tradycje są jakoś gorsze? Nie, są równie warte uwagi i szacunku. Na dodatek mamy takiego wielkiego, wspaniałego, wyjątkowego, jakim niewiele narodów może się poszczycić, reprezentanta, jak św. Jan Paweł II. Myślę, że ta myśl i to uczucie rosły stopniowo, w cichości wschodziło ziarno rzucone przez Jana Pawła II. Jest on przykładem niewątpliwej wielkości duchowej, która jednoznacznie wyrasta z polskości, nie skądinąd, tylko z polskości.

Koniec polityki wstydu

Tu wchodzimy w zagadnienie dumy narodowej – jej rola w polityce historycznej jest olbrzymia. Oczywiście nie chodzi o wyrażanie jakiejś pyszałkowatości czy pychy po prostu. Różnica między dumą a pyszałkowatością jest bardzo prosta, łatwa do wytłumaczenia. Najlepiej na przykładzie, może na personalnym. Weźmy kogoś takiego, jak Radek Sikorski, który chce wszędzie prezentować, eksponować siebie; z tym poglądem zgadzają się wszyscy, jego zwolennicy i przeciwnicy. To jest przykład człowieka, który w każdym ruchu, w każdym miejscu, chce pokazać tylko swoje EGO. Jestem tylko JA. Wszyscy inni są mali. Byłem świadkiem niebywałego wystąpienia ministra Sikorskiego, który pewnego razu, na początku swej funkcji ministra spraw zagranicznych, wystąpił w Fundacji Batorego ze swoistym exposé, wyrażającym istotę jego rozumienia polskiej dyplomacji. Poszedłem z ciekawością – wyszedłem z niesmakiem, razem ze świętej pamięci ministrem Kochanowskim, rzecznikiem praw obywatelskich. Nie mogliśmy niestety wytrzymać tego, jak minister Sikorski z podeptaniem wszelkich zasad godności urzędnika państwowego, poświęcił blisko godzinę swojego wystąpienia na opluwanie swoich poprzedników, nie tylko pani minister Fotygi i prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale także – ze szczególną wręcz furią – ministra Józefa Becka i w ogóle całej tradycji II Rzeczypospolitej. Beck to najbardziej znany w historii polski minister spraw zagranicznych, czy tego chcemy, czy nie. A tymczasem – tu przecież jest sam wielki Radosław Sikorski! Tam jakiś Beck, ohydna kreatura, jeszcze śmie mnie zasłaniać… Na sali słuchali tego przedstawiciele innych państw, w tym Rosji, Niemiec – nie wiem czy bardziej z satysfakcją, czy jednak zażenowaniem… Wtedy przypomniałem sobie zachowanie rosyjskiego ministra spraw zagranicznych, Iwanowa: w roku 2002 przyjechał z prywatną wizytą do Polski, wyłącznie po to, żeby w miasteczku Sieniawa złożyć kwiaty na grobie drugiego w historii ministra spraw zagranicznych imperium rosyjskiego, polskiego księcia Adama Jerzego Czartoryskiego (1770–1861); jeszcze zostawił parę tysięcy dolarów księdzu proboszczowi na odnowienie krypty grobowej Czartoryskich. Nie odwiedzał Warszawy, nie odwiedzał też polskiego ministra spraw zagranicznych. Wiedział też doskonale, że książę Adam Jerzy Czartoryski w dalszych kolejach swego życia stał się jednym z największych wrogów, jakiego w całej swej historii miało imperium rosyjskie, że po krótkim epizodzie kierowania ministerstwem spraw zagranicznych Rosji, po kilkunastu latach działalności w Królestwie Polskim, stanął na czele powstańczego rządu, a potem stworzył najbardziej antyimperialny ośrodek propagandy i dyplomacji w paryskim Hotel Lambert. Car Mikołaj skazał go zaocznie na śmierć poprzez ścięcie toporem. Ale cóż, był kiedyś przez cztery lata ministrem spraw zagranicznych imperium, więc trzeba mu złożyć hołd, nie można go „obsmarowywać”, opluwać, tylko przeciwnie – kwiaty trzeba położyć na grobie jednego ze swoich poprzedników. Tego wymaga etos urzędnika państwowego, funkcjonariusza wysokiej rangi. To właśnie obrazuje różnicę między dumą a pyszałkowatością lub pychą. Duma z instytucji, a raczej z dorobku stworzonego przez łańcuch pokoleń, którego jesteśmy tylko kolejnym ogniwem.

Minister Sikorski mówił i mówił; słuchano go z coraz większym zażenowaniem. Nikt się nie odzywał, bo mówił tylko minister, to było tokowanie ministra. Dosłownie pojawiła się piana w kącikach jego ust, gdy mówił z nienawiścią o II Rzeczypospolitej i o Becku. Ten sąd o II Rzeczypospolitej powtórzył zresztą publicznie, w artykule w „Gazecie Wyborczej” napisanym na przywitanie premiera Putina na polskiej ziemi, 31 sierpnia 2009 r. Wówczas powiedział o Polsce prawie jak Mołotow we wrześniu 1939 r.: „pokraczny bękart traktatu wersalskiego”. W ustach ministra Sikorskiego był to „kłębek sprzeczności”, skazany na nieuchronną klęskę historyczną. Jeżeli uważamy, że od nas się wszystko zaczyna, że nie było naszych przodków, że nie mamy żadnego zobowiązania wobec tych, którzy byli przed nami, że nic nikomu nie zawdzięczamy, tylko sami jesteśmy ważni – to to jest właśnie pycha.

Natomiast jeżeli uważam, że dostałem coś cennego w spadku od moich rodziców, dziadków, że pracą pokoleń stworzyli oni coś, dzięki czemu ja jestem kimś, bo mam język, mam kulturę, mam dom, albo przynajmniej mam pomysł, jak ten dom zbudować, pomysł który nawiązuje do pewnej tradycji – to jest duma. Muszę ten dom odnawiać, upiększać, czy poszerzać, żeby on jeszcze lepiej wyglądał, żebym mógł go przekazać następnemu pokoleniu w jak najlepszym stanie. Jeżeli ktoś przyjdzie i powie, że mój dom jest ohydny, że moi rodzice byli bękartami, to wtedy mam powody, by unieść się dumą właśnie, nie pychą, muszę to potraktować jako niebezpieczny atak na moją godność. Na godność, która nie opiera się na moich zasługach, tylko na odpowiedzialności mojej wobec czegoś większego niż ja sam. Na tym polega duma. Odpowiedzialność wobec czegoś, co jest większe ode mnie i co ma również sens moralny, bo to dziedzictwo uzyskane po przodkach ma sens moralnego zobowiązania właśnie. Dlatego każdy naród ma prawo do obrony swojej dumy, choć może nie każdy ma tyle powodów do słusznej dumy, ile naród polski w swojej historii.

Nauczać z sensem

Powinniśmy przede wszystkim przywrócić godne miejsce historii w systemie edukacji powszechnej. Bo pierwszym krokiem do zafałszowania historii było zmniejszenie godzin nauczania; im mniej wiemy, tym łatwiej nam wmówić cokolwiek. Trzeba zatem odbudować rangę historii w wychowaniu dobrego obywatela, a więc dokonać zmian w podręcznikach szkolnych, a przede wszystkim w programie nauczania, żeby historia nie była „michałkiem”, żeby historia wróciła do ostatnich klas szkół nauczania powszechnego, skąd została wyprowadzona przez poprzedni rząd. Z najdojrzalszymi wiekowo uczniami trzeba rozmawiać o sprawach ważnych dla naszej wspólnoty, sprawach dotyczących zwłaszcza najnowszej historii, a nie oferować im zamiast przedmiotu historia – ersatz w postaci bloku przypadkowych tematów. W przekazywanym przez szkołę obrazie naszych dziejów nie może zabraknąć miejsca na pytania krytyczne. Jeżeli ktoś z historyków chce skupić swoje badania wokół kwestii Jedwabnego, proszę bardzo, pod warunkiem, że nie wykorzystuje jej do celów propagandowych, by zatrzymać te badania w punkcie, który jest wygodny dla jego z góry założonej tezy. Wtedy to nie jest dobra historia, taką historię trzeba nauczyć młodych ludzi rozpoznawać jako złą historię. Temu także powinny służyć lekcje owego tak ważnego przedmiotu: rozpoznawaniu fałszu.

Przekaz historyczny w szkole, zwłaszcza w podstawowej lub średniej, powinien być klarowny. Na pewnym etapie nauczania trzeba przede wszystkim przekazać fundamenty, podstawy orientacji: skąd jestem, gdzie jestem, do czego się odwołuję. Ale mówiąc o całym nauczaniu szkolnym, myślę że szkoła powinna nauczyć jak najbardziej krytycznego myślenia. Jednakże krytyczne myślenie w pierwszym rzędzie powinno poddać swojemu testowi samych krytyków. Taki jest uczciwy sprawdzian krytycyzmu: jeżeli ja mówię, że jestem rewizjonistą – krytycznie myślącym historykiem, to pierwszą rzeczą, którą powinienem zrobić, jest poddanie mojej własnej tezy, mojego własnego punktu widzenia krytyce. Niestety, to postawa bardzo rzadka wśród tzw. rewizjonistów czy historyków krytycznych, którzy wolą traktować swoje tezy jako absolutne objawienie, które według nich powinno być jeszcze prawem chronione, a kto zakwestionuje takie tezy, ten pójdzie siedzieć… To jest niebezpieczna groteska, którą właśnie szkoła w całości, nie tylko historia, powinna uczyć rozpoznawać – jako groteskę. Konieczna jest nauka prawdziwego logicznego myślenia i przekaz rzetelnej wiedzy. Nie wszystko polega na tym, żeby ktoś nauczył się tylko klikać na komputerze – może wtedy palce robią się bardziej sprawne, ale głowa może pozostać pusta. Nie mogę posługiwać się tylko „pamięcią zewnętrzną”, muszę sam mieć coś w głowie, w moim osobistym „twardym dysku”, żeby ktoś inny nie podłączył mnie do swojej „pamięci zewnętrznej”, której zawartość będzie po prostu fałszywa.

Trzeba zerwać z nawykiem ugruntowywanym w szkole w ostatnich kilkunastu latach, że wiedza jest zbędna, potrzebne są tylko umiejętności. To powtarzano w programach szkolnych systematycznie: wiedza na drugim planie, ważne są umiejętności włączenia, obsługi komputera itd. A prawda jest taka, że jeśli nie mamy wiedzy, to z niczym nie możemy skonfrontować tego, co nam dostarcza komputer czy jakiś pseudoautorytet. Będziemy zdobywać wiedzę za pośrednictwem telewizora czy portalu internetowego? Warto by zrobić badania w środowisku dziennikarskim, wtedy przekonalibyśmy się, jak niewielu ludzi myśli w nim niezależnie. Stopień ludzi myślących niezależnie w mass mediach jest wielokrotnie mniejszy niż choćby na wsi – tam akurat może być największy, jak przypuszczam. Tam bowiem, to jest na wsi, ludzie sami borykają się ze swoimi sprawami, sami są za nie odpowiedzialni, więc muszą być bardziej niezależni. W większości mediów natomiast to „boss”, „menager”, „redaktor naczelny”, a przede wszystkim sam właściciel medium decyduje nie tylko o indywidualnej karierze swoich podwładnych, ale codziennie decyduje o tym, co jest prawdą, a co kłamstwem. Dlatego musimy zacząć uczyć w szkole wychwytywania fałszu. A do tego musimy wprowadzić najpierw do chłonnych młodych głów jakieś wiadomości, prawdziwe, sprawdzalne – oraz umiejętność ich krytycznego weryfikowania.

Nie można ufać anonimowym autorytetom albo celebrytom. Ufać trzeba raczej swoim rodzicom, komuś, kogo się dobrze zna – na co dzień, osobiście. Nie ufajmy bezkrytycznie wiedzy zapośredniczonej. W telewizji pojawi się na ekranie aktorka czy aktor i powie nam jak żyć? To zapytajmy go, ile miał żon czy kochanek, jak radzi sobie z alimentami, jak ludzie, z którymi żyje na co dzień, zapatrują się na jego poglądy? Nie poznamy człowieka naprawdę przez szklany ekran, nie z iPhone’a. Otóż właśnie szkoła powinna ćwiczyć umiejętności odróżniania kłamstwa od prawdy w przekazie publicznym – im więcej mamy wiedzy, tym to łatwiejsze.

Istotą dobrego wychowania obywatelskiego jest przygotowanie młodego człowieka do życia, za które sam weźmie odpowiedzialność – ze świadomością, że broni dobra wspólnego. Do tego potrzebne jest i przekonanie i zrozumienie, że to dobro wspólne istnieje, że ma sens.

Tylko trzeba pokazać, jak na przykład giętki, fenomenalny język i rymy Słowackiego mają się do naszego osobistego języka – bo może warto by było podciągnąć troszkę nasz język codzienny, prawda? Trochę lepiej mówić w tym polskim „narzeczu”, choćby po to, by lepiej, mądrzej wyrazić to, co nas nurtuje, by także podciągnąć się w górę, ku większym celom. Wszak te niby oderwane od rzeczywistości wizje, wersy poezji, mają swoje konsekwencje w historii. One inspirowały wielkich ludzi do wielkich czynów, do wielkiego działania, jak np. poezja Słowackiego inspirowała Józefa Piłsudskiego. Ktoś może nie będzie drugim Piłsudskim, może nie będzie drugim Słowackim, ale ich życie i dzieło są dowodem, że literatura ma sens, że literatura z historią ma sens.

I to jest kolejna uwaga generalna związana z nową polityką historyczną, którą muszę powtórzyć: Trzeba w szkole przywrócić bezpośredni, chronologiczny związek między nauczaniem historii a nauczaniem literatury. Rozdzielenie tych dwóch ścieżek edukacji – historii i literatury, jest największą zbrodnią dokonaną na programie obywatelskim w polskiej szkole po 1990 r. Nie sądzę, aby to rozdzielenie był dziełem przypadku.

Przypomnijmy, że nawet w PRL-u ścieżki nauczania historii i literatury nie przebiegały osobno. Tu ćwiczyliśmy historię Zygmunta Starego, a zaraz na następnej lekcji, tym razem polskiego – dzieła Jana Kochanowskiego. W tym samym czasie. Na polskim idzie Kochanowski, Mikołaj Rej, a na historii Złoty Wiek. W toku „reform” podejmowanych w szkole III RP nie tylko całkowicie rozerwano jakikolwiek związek chronologiczny i merytoryczny między historią a językiem polskim, ale w dodatku zakłócono wszelką chronologiczną sensowność nauczania w przedmiocie literatura polska. I tak Gombrowicza naucza się przed Sienkiewiczem (jeżeli w ogóle Sienkiewicz się pojawia), co jest kompletnym bezsensem, ponieważ Gombrowicz nie jest w pełni zrozumiały bez znajomości twórczości autora Trylogii. Sienkiewicz jak najbardziej bez Gombrowicza daje sobie radę, ale Gombrowicz świadomie żeruje na Sienkiewiczu, atakuje Sienkiewicza, porównuje się z nim, nieraz drwi. Naprawdę nie da się go zrozumieć bez Sienkiewicza. Ale u nas wszystko może być na odwrót, prawda? Może być najpierw Szymborska, a potem Bogurodzica. Niech będzie Szymborska, dobrze, tylko że najpierw musi być Bogurodzica, musi być pokazany rozwój tej poezji, która ku zwięzłości Szymborskiej także może prowadzić. Rozwój połączony z rozwojem naszej historii, naszej wspólnoty – wtedy widzimy sens tych wierszy, tej twórczości. Bo dzieła te nie powstały w próżni, tylko, zwłaszcza polska literatura, w odpowiedzi na konkretne wyzwania polityczne i społeczne rozmaitych epok. Trzeba przywrócić spójny obraz, sensowny, polskich dziejów w każdym ich wymiarze.

Bardzo pięknie ujął to najwybitniejszy żyjący historyk idei, Nowozelandczyk J.G.A. Pocock, który powiedział, że istotą powołania historyka we wspólnocie politycznej jest to, że łączy on dwie funkcje: jest historykiem, który rządzi się w swej pracy prawami swego akademickiego fachu, ale jest jednocześnie także obywatelem. W świecie akademickim można go krytykować, jeżeli przewini wobec zasad rządzących tym światem, ale jednocześnie musi on odpowiedzialnie brać udział w kształtowaniu tej opowieści, bez której wspólnota nie ma sensu. Jest zadaniem historyka przedłużanie tej opowieści, która zawsze jest do pewnego stopnia przypuszczeniem, przybliżeniem. Zawsze to przypuszczenie podważyć może kolejny historyk i opowiedzieć na nowo tę opowieść o wspólnej historii, zobaczyć ją z troszkę innego punktu, pokazać, gdzie został zrobiony błąd. Jednak tylko wspólnota, która jest w stanie opowiedzieć sama sobie swoją historię, żyje i zachowuje niepodległość. Jeżeli inni przyjdą i powiedzą nam, na czym polega nasza historia, a my już tego nie potrafimy sami zrobić, wtedy tracimy suwerenność, przestajemy być wspólnotą polityczną. Żeby taką sensowną opowieść o swojej historii budować, musimy połączyć na nowo kulturę z historią polityczną, język polski z historią. I oczywiście musimy to czynić także na poziomie kultury masowej.

Edukację trzeba zaczynać od młodzieży, młodzież nie jest stracona. Problemem jest jednak średnie pokolenie. Jak to pokolenie, uformowane w dużym stopniu przez szkołę amnezji i ogłupiającej reklamy, choćby częściowo odzyskać? – oto jest pytanie. Żadna metoda nie zadziała w pełni skutecznie, jeżeli nie nasączymy kultury masowej wieloma, bardzo wieloma symbolami i wytworami pracy artystycznej, które tworzą świadomość historyczną, społeczną.

Dlaczego nie mamy na przykład trzech nowych ekranizacji „Krzyżaków”, dlaczego mamy zadowalać się tym, co zrobił Ford w 1960 r., nawet jeśli uznamy, że było to udane przeniesienie dzieła Sienkiewicza na ekran? Jeżeli będziemy mieli, tak jak np. Anglicy, co 5–6 lat nową narrację fabularną o najważniejszych postaciach swoich dziejów oraz systematyczne ekranizacje dzieł klasyki polskiej, z nowymi aktorami, z nowym pomysłem reżyserskim, nie z szyderczym i groteskowym, wtedy będziemy mogli mówić o prawdziwym budowaniu obywatelskiej wspólnoty pokoleń, wspólnoty kulturowej pamięci i odpowiedzialności. Biedny pan Hoffman nakręcił skrajnie nieudane dzieło o 1920 r. – i co? Powiemy, że to już jest wyczerpany temat? Ta wojna, która miała fundamentalne znaczenie dla polskiego narodu, zasługuje na dużo więcej niż jedna kiczowata narracja. Jeżeli stworzymy kilkadziesiąt takich produkcji filmowych, rzetelnych i różnych, to wtedy ożywi się dalsza dyskusja historyczna. Interpretacje mogą i powinny być różne. Ale nie możemy zrezygnować z pobudzania naszej pamięci historycznej, z odżywiania naszej zbiorowej tożsamości konkretnymi dziełami, które wchodzą w kulturę masową. To samo odnosi się do seriali historycznych.

Zgodnie z Konstytucją

Oczywiście różne interpretacje historii i klasyki muszą mieć swoje granice; konkretne fakty i postaci z naszych dziejów lub konkretne działa klasyki nie mogą służyć tylko za pretekst do różnych eksperymentów pseudoartystycznych, jak to wciąż jeszcze ma miejsce. Tu przywołam preambułę do konstytucji z 1997 r.:

„W trosce o byt i przyszłość naszej Ojczyzny, odzyskawszy w 1989 roku możliwość suwerennego i demokratycznego stanowienia o Jej losie, my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, […] równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego – Polski, wdzięczni naszym przodkom za ich pracę, za walkę o niepodległość okupioną ogromnymi ofiarami, za kulturę zakorzenioną w chrześcijańskim dziedzictwie Narodu i ogólnoludzkich wartościach, nawiązując do najlepszych tradycji Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej, zobowiązani, by przekazać przyszłym pokoleniom wszystko, co cenne z ponad tysiącletniego dorobku, złączeni więzami wspólnoty z naszymi rodakami rozsianymi po świecie, świadomi potrzeby współpracy ze wszystkimi krajami dla dobra Rodziny Ludzkiej, pomni gorzkich doświadczeń z czasów, gdy podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej Ojczyźnie łamane, […] ustanawiamy Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej”.

Moim zdaniem ta preambuła jest wystarczającą podstawą, nie tylko prawną, do zrozumienia tego, czego nie wolno przekraczać także w eksperymentach, np. scenicznych. Ona w sposób jasny i nie budzący wątpliwości nakazuje szacunek dla dorobku tysiącletniej Rzeczypospolitej, dla dziedzictwa chrześcijańskiego, dla wielowiekowej walki o niepodległość. Myślę, że naprawdę warto sięgnąć raz i drugi do tej preambuły, aby się przekonać, że mamy zagwarantowany nawet prawnie pewien zespół wartości, w których nie możemy się różnić. Możemy się różnić na temat, która droga do niepodległości jest lepsza, ktoś może powiedzieć – powstanie, a ktoś inny – praca organiczna. To jest dopuszczalna różnica oraz dopuszczalna interpretacja. Ktoś może powiedzieć: bardziej Dmowski miał rację, ktoś inny – nie, to Piłsudski miał bardziej rację, a ktoś może jeszcze dodać, że to Daszyński czy Witos są najbardziej zasłużeni dla powstania II Rzeczypospolitej. Ale jak ktoś powie, że to bolszewicy i komuniści polscy idący z nimi w 1920 r. na Warszawę mieli rację, to przekracza dozwolone granice, bo oni de facto zmierzali do zniszczenia Polski. Nie do niepodległości. Wyraźnie zakreślony jest ten obszar, w którym musimy pozostawać, jeśli chcemy tworzyć kulturę polską, a nie ją niszczyć.

Polityka wstydu doprowadziła do powstania negatywnych stereotypów na temat polskiej historii także za granicą. Najkrótszym ich symbolem jest pojęcie „polskie obozy zagłady” czy „polskie obozy koncentracyjne”. W rozważaniach nad sposobami zwalczania tej plagi, bo tak to trzeba już nazwać, wysuwane są różne pomysły. Doraźnie na pewno trzeba natychmiast ścigać, piętnować za każdym razem każdy przykład używania tego zwrotu w media zachodnich. Niestety, ustanowieni za poprzednich rządów dyplomaci najczęściej nie wykazują należytej czujności i energii w zwalczaniu „polskich obozów”. Państwo polskie i jego agendy, powinny mieć dość siły i determinacji, żeby opłacić najdroższe nawet, ale zarazem najskuteczniejsze kancelarie prawne, które będą ścigać za te oszczerstwa tam, gdzie miały one miejsce. Żeby doprowadzić do katastrofy finansowej tego, który tego rodzaju brednie powiela. Taką widzę drogę doraźnego działania. Aby na trwałe zmienić ów stereotyp, trzeba jednak zmienić sam sposób myślenia elit zachodnich o Polsce, a „głębię” jego ignorancji i arogancji poznajemy wciąż na nowo, jeśli idzie o cały nasz region.

Ze strony wschodniej, rosyjskiej, głównym fałszywym przekazem są też polskie obozy śmierci, tylko oczywiście te z 1920 r., w których umierali sowieccy jeńcy – rzekomo w analogiczny sposób do późniejszej zbrodni katyńskiej, na mocy ludobójczego rozkazu Piłsudskiego… To się bardzo dobrze razem komponuje: Polacy jako twórcy obozów. Ale zatrzymam się jeszcze na chwilę przy zachodnich kreatorach stereotypów na temat Polski. Dlaczego przy zachodnich? Oni są bowiem ważniejsi, bo to Zachód wciąż tworzy dyskurs globalny o historii, o świecie. Rosja próbuje na niego wpływać, ale mocniej może oddziaływać tylko na nasz region. Z jej strony generalnie najbardziej niebezpieczne jest zagrożenie fizyczne, materialne. Obrona przed tym zagrożeniem jest niezbędna, a jej wzmocnienia potrzebujemy z Zachodu. Aby jednak sojusz obronny Polski w strukturach zachodnich działał, musimy zmienić stereotypy myślenia zachodnich elit na temat całego naszego regionu w taki sposób, żeby zaczęto traktować Polskę jako część jednej wspólnoty, a nie przedpokój zamieszkany przez barbarzyńców, przez ludzi którzy nie należą do wspólnoty zachodniej, tylko przez jakichś innych, obcych niższej kategorii. Istotą tego stereotypu jest myślenie, że na wschód od Niemiec mieszkają ludy dzikie, o których niewiele wiadomo, bo i nie ma potrzeby coś więcej o nich wiedzieć. Dopiero następna wspólnota, jeszcze dalej na wschód, z którą trzeba się liczyć, to są Rosjanie.

Obaj nasi silni sąsiedzi są postrzegani jako jedyne realne, liczące się byty na tej części mapy Europy. Są tu tylko Niemcy i Rosja, a reszta jest przypadkowa. Niemcy to ważny kraj, należący do Zachodu, o wielkiej kulturze i wielkiej nauce – o tym się uczy w każdym college’u. Z punktu widzenia elit zachodnich Niemcy wydają się, owszem, niekiedy niebezpieczni, wiadomo, wywołali dwie wojny światowe, ale Niemcy to przecież jest także naród Bacha, Goethego, jak również dziesiątek laureatów nagród Nobla w dziedzinach ścisłych… Rosjanie zaś, dzicy co prawda, ale jednak stworzyli także wielką kulturę, każdy wykształcony człowiek na Zachodzie wie, że był Czajkowski, Puszkin, Dostojewski, Tołstoj, a więc Rosja jako kraj jest jednak godny szacunku, nie tylko ze względu na swoją potęgę imperialną, ale i na swój wkład w kulturę światową.

W reakcji na przyjęcie krajów naszego regionu do Unii Europejskiej, pewien lewicowy amerykański historyk napisał w brytyjskim, opiniotwórczym periodyku „London Review of Books”, że takie kraje jak Polska, Czechy, Węgry nie przyniosły nic kulturze europejskiej, więc po co je przyjmować do Unii? Ale Rosja owszem, tyle wniosła do dorobku naszego kontynentu, że to ją raczej należy przyciągnąć do Europy, nawet jeśli dla tego celu trzeba by odepchnąć te mniej ważne „narodki”. Oczywiście – to dowód dramatycznej ignorancji kogoś, kto tak pisze i kogoś, kto to publikuje, ale ta ignorancja jest kulturowym i politycznym faktem. Tak się utrwalają negatywne stereotypy m.in. na temat Polski i są one niestety przejmowane u nas przez tzw. elity jako własne poglądy. Przyjmowanie i kolportowanie takich bezsensownych i krzywdzących opinii na temat własnego kraju jest wyrazem albo głębokich kompleksów, albo zdrady, albo jednego i drugiego.

Przekonanie, że między Rosją a Niemcami nie ma nic wartościowego, zarówno w sferze gospodarczej, jak i kulturowej, od kilku lat zdominowało polski mainstream i polskie najwyższe władze. Okazało się jednak, że większość Polaków jest oburzona takim podejściem do własnego kraju i dała temu wyraz w ostatnich wyborach prezydenckich i parlamentarnych.

Skoro jednak w Polsce publicznie ogłaszano, w tym m.in. były minister spraw zagranicznych, że potrzebujemy hegemona z Berlina (wcześniej szukał go w Moskwie), bo inaczej nie damy sobie rady, to czy należy się dziwić, że przyjęło się ostatnio w mediach zachodnich i ich lustrzanym odbiciu nad Wisłą nawet takie określenie, jak „ohydna twarz Europy Wschodniej”? Odniosło się ono wyłącznie do krajów na zachód od Rosji a na wschód od Niemiec, czyli od Estonii i Łotwy po Rumunię i Bułgarię, z uwypukloną pośrodku Polską. Szczególnie „ohydną twarz” mają Polska i Węgry, te dwie są najgorsze. To określenie nie tylko mocno uderza w naszą godność i w prawdę historyczną, ale jest dla nas także bardzo niebezpieczne.

Przypomnę, że tego rodzaju utrwalony stereotyp pogardy i poczucia wyższości nawet moralnej, nie tylko cywilizacyjnej, jaki reprezentują wobec nas elity zachodnie, był konstruowany, rozbudzany i rozdmuchiwany już dużo wcześniej. Oczywiście w określonym celu; po to, żeby uzasadnić oddanie naszego regionu w ręce tych, którzy zapanują nad żyjącymi tu dzikimi antysemitami. Przypomnę, sposób rozpropagowania pogromu kieleckiego (4 lipca 1946 r.), kiedy posłużono się tym tragicznym wydarzeniem właśnie po to, by przekonać społeczność zachodnią, anglosaską zwłaszcza, że ci Polacy, którzy przecież jeszcze nie tak dawno byli pierwszym sojusznikiem, bohaterskim obrońcą przed dwoma totalitaryzmami, to są w gruncie rzeczy tylko mordercy Żydów. W Jałcie coś się im tam naobiecywało, jakieś wolne wybory; na razie wciąż ich nie ma, ale po co się martwić o wolne wybory dla takich łajdaków, szumowin, co mordują powojenne niedobitki Żydów. Otóż jeżeli pozwolimy na utrwalanie takich stereotypów, to pamiętajmy, że one mają swoje poważne konsekwencje polityczne, służą usprawiedliwieniu polityki siły zastosowanej wobec nas. Jeśli ktoś zechce zapanować nad naszym obszarem – czy to będą Niemcy, czy Rosja, czy Turcja – to zawsze będzie mógł się odwołać do takich historyczno-moralnych „argumentów” w opinii elit zachodnich: a co tam, zostawmy tę paskudną „zwischenEuropę” jakiemuś silnemu zarządcy. Te „narodki” na nic więcej nie zasługują…

Polityka i technika appeasementu, czyli zaspokajania imperiów kosztem mniejszych krajów, nie została zaniechana, ona drzemie w zachodnich stolicach. A nie spierajmy się o te obszary – rozumuje wielu polityków – na których mieszkają jacyś podludzie, jacyś Polacy, jacyś urodzeni niewolnicy, zostawmy ich Putinowi. Rosja pewnie się nimi zaspokoi, Putin nie pójdzie dalej na zachód, jakiś spokój i pokój będzie. Tak się usprawiedliwia ustępstwa przed polityką siły, jak w 1938, jak w 1945 r.…

Pierwszym krokiem zaradczym powinno być podjęcie wysiłku na rzecz skupienia pracy całego regionu, bo polityka appeasementu dotyczy całego regionu, nie tylko Polaków, ale – powtórzmy – od Estonii aż po Bułgarię i Chorwację. To w naszym, ale nie tylko w naszym interesie leży szerokie upowszechnianie prawdy historycznej o dorobku kulturowym i doświadczeniu dziejowym tego regionu. Konieczne jest zdecydowane przypomnienie naszym przyjaciołom z tzw. starej Unii Europejskiej, że jeżeli dzisiaj w imię rozliczania się z win za kolonializm, wzywa się Polskę, Węgry, Rumunię, Bułgarię do przyjmowania islamskich uchodźców, to dokonuje się dramatycznego zafałszowania historii. Bo jako żywo Rumunia, Bułgaria, Polska, Węgry nigdy nie kolonizowały krajów islamskich, przeciwnie, Rumunia, Bułgaria i Węgry same były kolonizowane przez imperium islamskie, i to przez kilka wieków, bardzo brutalnie.

Jeżeli w Europie Zachodniej tak mocno rozwija się polityczna poprawność oparta na gruncie kompleksu winy kolonialnej, to nie może odbywać się to naszym kosztem. Nie w nasze piersi trzeba się bić, lecz we własne. Widzi się zbrodnie dokonane przez narody zachodniej Europy gdzieś w Afryce czy Azji, ale żeby jakiś Niemiec zobaczył, iż jego przodek traktował brutalnie w sposób kolonialny swoich bezpośrednich sąsiadów z Warthegau, z Pommern czy ze Schlesien… No, to się obecnie naprawdę bardzo rzadko zdarza. A przecież jeszcze na początku XX w. było inaczej; jak czytam ówczesne przemówienia w Reichstagu posłów socjalistycznych czy posłów partii katolickiej, to widzę, że byli w stanie wprost porównać zachowanie pruskiej administracji w Poznańskiem do kolonializmu brytyjskiego w południowej Afryce, otwarcie o tym mówiąc na forum parlamentarnym. Dzisiaj żaden Niemiec tego nie skojarzy.

Jak gospodarz, a nie sługa

Nieprawdą jest stwierdzenie, że nie ma narodowych polityk historycznych w krajach demokratycznych, współczesnych, w krajach nowoczesnego Zachodu. Jest to totalna bzdura. Niemcy prowadzą bardzo kunsztowną, bardzo energiczną i pochłaniającą gigantyczne środki politykę historyczną, podobnie Francja, podobnie Wielka Brytania. Kompletnie fałszywa jest teza, że jeśli Polska będzie chciała uprawiać politykę historyczną, to idzie śladami Putina. Powtórzę: to jest bzdura lansowana przez agentów wpływu lub pożytecznych idiotów. Polska, które nie uprawia polityki historycznej, idzie właśnie drogą wskazaną przez Putina i przez niemieckich polityków, to znaczy taką, która ma nas przekonać, że nie mamy żadnej pozytywnej historii, nie mamy prawa do polityki historycznej, co innego Berlin, Waszyngton, Londyn czy Paryż.

Najpierw musimy przekonać naszych partnerów w Europie Środkowej do solidarnego działania. Mamy wspólne zadanie do wykonania: przełamać bariery ignorancji i arogancji naszych partnerów z zachodniej Europy. Krótko mówiąc: musimy przekonać naszych partnerów na zachodzie Europy czy w Waszyngtonie, że czegoś ważnego nie wiedzą na nasz temat. Musimy także pokazać dorobek kulturowy i historyczny tego regionu, jego wkład w rozwój kontynentu i świata. Dlatego na przykład projekt wielkiego serialu o Jagiellonach uważam za bardzo trafny, bo Jagiellonowie – o ile scenariusz zostanie mądrze napisany – mogą nas łączyć, cały region, pokazać jaka to była niezwykła epoka rozkwitu i pełnego zrównania kulturowego z Europą Zachodnią; nie tylko stanęliśmy na równi, ale pod wieloma względami dominowaliśmy kulturą polityczną nad tym, co działo się wtedy gdzieś w Niemczech czy na zachodzie Europy.

Te wzory nakazują nam patrzeć z większą pewnością siebie na naszych rozmówców, czy są oni w Paryżu i Waszyngtonie, czy gdziekolwiek indziej. To nie znaczy z pychą, nie znaczy z przekonaniem, że jesteśmy silniejsi militarnie od Stanów Zjednoczonych, czy gospodarczo od Niemiec, bo tak nie jest. Ale to, że nie jesteśmy silniejsi militarnie czy gospodarczo, nie znaczy, że jesteśmy nikim, albo że jesteśmy gorsi. Tylko znaczy, że musimy nauczyć się lepiej współpracować, by nikt już Polski i całego regionu nie wykorzystywał, nie antagonizował wewnętrznie, nie wmawiał nam, że jesteśmy urodzonymi niewolnikami. Musimy wyjść z tego samoupokorzenia. I historia jest do tego doskonałą drogą.

Skoro znaleźliśmy się w Unii Europejskiej, to nie po to, by tkwić w niej biernie; zmieniajmy ją, poczujmy się w niej jak gospodarze, a nie jak lokaje. Do tego namawiał nas św. Jan Paweł II, który mówił, wstępujcie do Unii, owszem, ale wnieście tam coś swojego, swoją kulturę, wiarę. Trzeba zachowywać się z dumą, a nie chodzić ze schylonym karkiem, jak sługa, jak wyzwoleniec.

 

prof. Andrzej Nowak 

 

Tekst pochodzi z książki "Repolonizacja Polski" wydawnictwa Biały Kruk, wydanej w 2019 roku