Back to top
Publikacja: 03.04.2019
Więcej US Army w Polsce – wywiad ze Sławomirem Dębskim

 


MARCIN MAKOWSKI: Powinniśmy zacząć się szykować do wojny z Rosją?

SŁAWOMIR DĘBSKI: Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy najpierw zrozumieć, jaki jest punkt wyjścia. Przynajmniej od 10 lat Rosja jednostronnie wykorzystuje wojnę jako instrument polityki zagranicznej, wymuszającej na sąsiadach i innych partnerach porządku międzynarodowego nową umowę polityczną. Na czym ona polega? W przypadku Gruzji i Ukrainy chodziło o wygaszenie aspiracji odnośnie do przystąpienia do NATO i Unii Europejskiej oraz wywarcie presji na Zachód, aby ten nie przyciągał Kijowa i Tbilisi do swojej „strefy wpływów”. Przynajmniej od 1993 r. Rosja chce tak przemodelować status quo, aby pomiędzy nią a państwami sojuszu w Europie Środkowej istniało coś w rodzaju szarej strefy bezpieczeństwa. Choćby z tego punktu widzenia musimy być przygotowani, że Rosja może użyć w przyszłości siły wobec państw wschodniej flanki. Ten scenariusz może się okazać prawdopodobny, jeśli w tym samym czasie siły amerykańskie będą zaangażowane w konflikt w innym regionie świata. W momencie odwróconej uwagi mediów i paraliżu decyzyjnego sojuszu Rosja mogłaby się zdecydować na powtórzenie wariantu krymskiego. Amerykański think tank Center for Strategic and Budgetary Assessments (CSBA) w swoim opublikowanym niedawno raporcie uwzględnia właśnie taki obrót spraw. NATO nie jest w stanie skutecznie skontrować lokalnej agresji Rosji, więc ta zajmuje część terytoriów państw członkowskich, oczekując negocjacji sankcjonujących agresję jako fakt dokonany. Analitycy ostrzegają, że w ten sposób mogłoby dojść do osłabienia autorytetu US Army w innych regionach, np. na Pacyfiku, co uruchomiłoby trudny do przewidzenia efekt domina. Ten i wiele innych podobnych raportów pokazuje, że Amerykanie coraz intensywniej zaczynają myśleć o swojej strategii wojskowej jako powiązanej całości, opartej na komponencie globalnym. W czasie zimnej wojny odstraszanie miało charakter jednowymiarowy – w naszym regionie zmierzało do zatrzymania eksportu komunizmu na resztę Europy. Dzisiaj świat się zmienił i z dwubiegunowego (NATO kontra Układ Warszawski) przerodził się w wielobiegunowy. W Stanach coraz otwarciej mówi się o konflikcie z Chinami, stąd odstraszanie również musi mieć wymiar globalny. Dlatego – tak jak pan wspomniał- jeśli US Army utraci zaufanie na odcinku europejskim, to Pekin może to uznać za słabość i zachętę do bardziej agresywnej polityki na Dalekim Wschodzie. Właśnie w tym kontekście należy czytać ruchy, takie jak wycofanie się Ameryki z układu o nierozprzestrzenianiu broni rakietowej średniego zasięgu (INF). Argumenty, które stały za tą decyzją, nie dotyczyły tylko Rosji. Owszem, Waszyngton stwierdził, że Moskwa sama nie przestrzega podpisanych w 1987 r. porozumień, rozwijając swoje uzbrojenie mimo zakazu, ale drugi argument obecny w debacie dotyczył Państwa Środka.

Które, nie będąc związane układem, wyprzedzało konkurencję.

Tak jest. Bez „hamulca” traktatowego Chiny rozwijały swoje uzbrojenie rakietowe, stanowiąc bezpośrednie zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych. Gdyby w przyszłości doszło do tego typu konfrontacji, w oczywisty sposób druga strona uzyskałaby na starcie przewagę.

Myśli pan, że my tę lekcję z postrzegania Polski w szerszym kontekście geopolitycznym odrobiliśmy?

Rzeczą oczywistą jest, że ani nie prowadzimy polityki globalnej w takim zakresie jak Stany, ani nie musimy ich przekonywać do zmiany optyki. Natomiast realne wyzwanie dla Polski stanowi nieustanne przekonywanie sojusznika, że globalny wymiar bezpieczeństwa Europy Środkowo- -Wschodniej jest istotny. Że niesłuszną rzeczą byłoby go zmarginalizować kosztem innych teatrów działań. W tej chwili tylko „odwrócenie wzroku” od Polski i państw bałtyckich dałoby Rosji przewagę, której ta nie posiada wobec całych sił sojuszu. Oczywiście Moskwa ma swoje mocne strony w innych aspektach, np. ma krótki łańcuch decyzyjny, jako państwo autorytarne może szybko zmobilizować siły zbrojne oraz działać z zaskoczenia, nie licząc się z kosztami politycznymi. Jednak przy wojnie z pełnym potencjałem paktu północnoatlantyckiego, im dłużej by ona trwała, tym Rosja byłaby słabsza.

Skupmy się na chwilę na tym, jak ów czarny scenariusz mógłby wyglądać w szczegółach CSBA zwraca uwagę, że w wymiarze regionalnym Rosja z powodzeniem może zastosować tzw. strategię antydostępową, korzystając z przewagi w powietrzu, wojskach rakietowych, artylerii lufowej oraz komunikacji, aby jednym skoordynowanym uderzeniem zająć kluczowy teren, odcinając posiłki wroga. Taki los może spotkać przesmyk suwalski.

Strategia odstraszania NATO w Europie Wschodniej stoi na dwóch filarach: niezbyt licznej, ale wyraźnej rotacyjnej obecności sił zbrojnych oraz – w wypadku konfliktu – na przysłaniu w region istotnych wzmocnień militarnych. I tutaj zaczyna się problem, bo analitycy zauważają, że Rosja może utrudnić albo uniemożliwić skuteczne przerzucenie wsparcia, korzystając właśnie ze wspomnianych systemów rakietowych i przeciwlotniczych. Ten antydostępowy parasol uniemożliwiłby wykorzystanie przez NATO swojego pełnego potencjału w kluczowym aspekcie – czasu. Ten, ze względów geograficznych oraz mobilizacyjnych, gra na korzyść Kremla. W związku z tym, aby skrócić okres przewagi przeciwnika, konieczne jest wzmocnienie amerykańskiej obecności w regionie. Zmagazynowanie większej ilości sprzętu już na terytorium państw wschodniej flanki.

Tego celu nie da się osiągnąć bez pełnego dowództwa dywizji w Polsce, wzmocnienia artylerii rakietowej i obrony powietrznej, zwiększenia potencjału jednostek wsparcia oraz formowania w Europie pełnej brygady pancernej – twierdzą Amerykanie. To dla Polski plan maksimum z perspektywy potrzeb obronnych?

Z naszego punktu widzenia warto zwrócić uwagę, że to realne oczekiwania i realny plan. Moim zdaniem mamy bowiem do czynienia z procesem przyzwyczajania się elit amerykańskich i środowisk zajmujących się bezpieczeństwem do idei, że zwiększona obecność sił US Army leży również w interesie Stanów Zjednoczonych, a nie tylko ich europejskich sojuszników. Oceniając to, co dzieje się dzisiaj, pamiętajmy jednak, w jakiej sytuacji znajdowaliśmy się jeszcze w latach 2013–2014 r., kiedy państwa flanki wschodniej walczyły o jakąkolwiek obecność Amerykanów. Niemcy uważały przecież, że to nierozsądne drażnienie Putina oraz naruszanie porozumienia NATO-Rosja z 1997 r., które przecież Rosjanie sami wielokrotnie wcześniej złamali. Przełom intelektualny dokonał się podczas szczytu NATO w Warszawie w2016 r., kiedy zadecydowano o stałej rotacyjnej obecności. Teraz jest szansa – a właściwie raport, o którym rozmawiamy, sugeruje, że to się już dzieje – na dokonanie kolejnego przełomu. Jeśli byli księgowi Pentagonu – a to oni zakładali CSBA – mówią o rentowności utworzenia stałego dowództwa dywizji, to dobry prognostyk.

Tylko czy on się nie kłóci z coraz częściej artykułowanym postulatem Paryża i Berlina, aby zamiast polegać na Ameryce, budować „europejską armię”? Polska ma w tym wymiarze inne cele od największych państw Unii?

Powiedzmy sobie jasno: zwiększenie europejskiego potencjału obronnego leży zarówno w interesie Stanów, jak i Europy. Przecież Pentagon zdaje sobie sprawę z tego, że na dłuższą metę – pomimo rozwoju swojej obecności na flance wschodniej – będzie musiał w coraz większym stopniu polegać na aktywności armii z tego regionu. To pokłosie filozofii Trumpa, czyli „płaćcie za swoją obronę”, a ten głos jest powtarzany w opiniotwórczych kręgach za oceanem. Niestety niemiecka postawa w zakresie usamodzielniania się obronnego jest niepokojąca, ponieważ o „europejskiej armii” mówi się w kontekście politycznym, a nie zbrojnym. Politycy niemieccy zachowują się przy tym nieodpowiedzialnie, jak dzieci w piaskownicy, które mimo że nadchodzi burza, kontynuują zabawę.

Dlaczego, pomimo postulatów dotyczących realnego zwiększenia liczebności armii amerykańskiej w Polsce, amerykańskie think tanki nie mówią wprost o koncepcji Fort Trump? Musimy się pogodzić z tym, że jednej wielkiej bazy nie będzie?

Moim zdaniem nikt nie definiował Fortu Trump jako fortu, który znamy z westernu.

Wiadomo przecież, o co chodzi. W Warszawie marzy się budowa nowej bazy Rammstein.

Tyle że my w tej chwili nie musimy o niczym marzyć, bo kolejne jednostki i wojska są do Polski krok po kroku przenoszone, budowana jest infrastruktura. Oczywiście nie da się tego osiągnąć bez nakładów z naszej strony, dlatego musimy się przygotować, że nikt nie przyleci i altruistycznie niczego Warszawie na złotej tacy nie zaoferuje. Wracam do początku rozmowy – zarówno Amerykanie, jak i Polacy muszą umieć negocjować oraz oceniać, co realnie przynosi wzrost bezpieczeństwa oraz jakie środki są na ten cel w stanie przeznaczyć.

Mówi pan teraz jak George Friedman, który uwielbia powtarzać, że gdyby we wrześniu 1939 r. zadano Polsce pytanie, jaka cena byłaby rozsądna za uniknięcie wojny, nie byłoby zbyt wysokiej. Tylko czy my dzisiaj dostajemy to, na co realnie chcemy łożyć pieniądze? Prezydent Duda mówiąc w Waszyngtonie o Fort Trump, sugerował coś więcej niż rozproszoną obecność i stałą rotację.

Mam wrażenie, że w tej sprawie zderzyły się dwa paradygmaty: myślenia politycznego oraz militarnego. Ten pierwszy miał na celu stworzyć dobry PR wokół koncepcji stałej obecności wojsk oraz podłechtać ego Donalda Trumpa, ten drugi w ostatecznym rozrachunku zwiększyć bezpieczeństwo Polski. Wydaje się, że oceniając tylko wojskowo, co podkreślają analitycy CSBA, skuteczniejsze jest rozproszenie stałej obecności Amerykanów, zamiast budowy jednej centralnej bazy, stanowiącej priorytetowy i stosunkowo łatwy cel ataku Rosjan. Stany Zjednoczone budowały tego typu obiekty po II wojnie światowej i generalnie odchodzą od podobnych koncepcji, stawiając na elastyczność swojego potencjału obronnego. To podkreśla również doktryna przyjęta przez byłego sekretarza obrony gen. Jamesa Mattisa.

Który był ponoć osobiście negatywnie nastawiony wobec koncepcji Fortu Trump.

Trzeba pamiętać, że gen. Mattis wywodził się z piechoty morskiej marines, która nieustannie rotuje na świecie i jest w stałej gotowości. Jego zdaniem właśnie taka powinna być amerykańska obecność na flance wschodniej NATO, bo ona bardziej odpowiada współczesnemu polu walki. Nie pełni on jednak już dzisiaj swojej funkcji, a z perspektywy Warszawy kluczowe jest odnalezienie rozwiązania pośredniego, które być może bez Rammstein 2.0 wiązałoby Amerykanów logistyczne z Polską. Dzisiaj po obu stronach Atlantyku przeważa opcja logowania sprzętu ciężkiego oraz magazynów amunicji na flance wschodniej, właśnie po to, aby uniknąć sytuacji, w której wszystkie te elementy uzbrojenia, również z ich załogą, trzeba przemieszczać równocześnie. Rosjanie niczego nie oczekiwaliby bardziej niż możliwości destabilizacji tak rozciągniętego łańcucha dostaw, dlatego stała obecność w Polsce realnie go skraca.

Mam wrażenie, że w tym kontekście na usta ciśnie się oczywiste pytanie: Czy polski rząd nie odrobił tej lekcji, wprowadzając do debaty medialnej ideę bazy centralnej?

Myślę, że to za daleko idąca konkluzja. Po prostu stałą amerykańską obecność należało jakoś nazwać, a Amerykanie chętnie posługują się symbolami i akronimami jako rodzajem skrótów intelektualnych. Ten okazał się na tyle nośny, że wprowadził do debaty temat, który dzisiaj możemy strukturyzować, urealniać i zastanawiać się nad operacjonalizacją z punktu widzenia wojskowego. Tyle że nikt z perspektywy państwa polskiego nie był na tyle naiwny, żeby nie rozumieć, iż będziemy się musieli dostosować do możliwości strategicznych Amerykanów, argumentując jednak za możliwie najszerszym zaangażowaniem w terenie i sprzęcie. To normalna w dyplomacji praktyka szukania środka, jedynym minusem Fortu Trump było jednak zbyt wyraźne oparcie go na osobie prezydenta. który przecież pomimo dużej władzy, nie pociąga za wszystkie sznurki.

O budżecie Pentagonu ostatecznie decyduje przecież Kongres.

Otóż to! I jeśli administracja danego prezydenta nie ma w nim większości, a ta została utrzymana w Senacie, ale stracona w Izbie Reprezentantów, projekty mocno kojarzone politycznie, mogą być napotkać problemy, zwłaszcza że Trump zaangażował się w ostry spór w Kongresie w sprawie budowy muru na granicy z Meksykiem. Na razie jednak niepokojących sygnałów z USA nie ma.

Obecność amerykańska w Polsce może ucierpieć przez wewnętrzne gry polityczne w USA?

To jest oczywiście gra między administracją a Kongresem, ale warto zdawać sobie z tego sprawę, że wzmocnienie flanki wschodniej jest popularnym tematem na Kapitolu. I, co kluczowe, cieszy się ona poparciem zarówno u republikanów, jak i demokratów.

Jaka rzecz w tych negocjacjach jest w takim razie kluczowa z perspektywy polskiej racji stanu?

Powinniśmy działać skutecznie, ale umiarkowanie i zniknąć z partyjnego radaru. Nie możemy wejść w środek tego konfliktu wewnątrzamerykańskiego, ale jednocześnie musimy robić wszystko, aby wojsk przybywało, rozmawiając o bazach w kontekście technicznym, odwołując się do korzyści, które płyną dla całej Ameryki, a nie tylko konkretnego gabinetu i konkretnego polityka. Wydaje się, że dzięki takim raportom, które powtarzają koncepcje, m.in. CEPA czy Atlantic Council, jesteśmy na dobrej drodze. W Waszyngtonie decydenci nie zastanawiają się już bowiem nad tym, „czy”, ale „jak” i „o ile” zwiększyć zaangażowanie na wschodniej flance NATO. Jeśli dodatkowo polska armia będzie umiała się rozwijać, profesjonalizując lotnictwo, wojska rakietowe oraz komunikację, być może uda nam się uniknąć czarnego scenariusza. Amerykańskie strategie wojskowe zakładają okres ok. 10–15 lat pokoju. Czytajmy je uważnie i wyciągajmy wnioski, bo to czas, w którym żaden miesiąc nie może pójść na marne.

 

 

 

Sławomir Dębski – historyk, politolog, analityk. Dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

 

Tekst opublikowany w Do Rzeczy nr 14/317