Back to top
Publikacja: 11.02.2019
Grzechy demokracji liberalnej

 opublikowano 11.02.2019 


 

 

 

 

 

 


 

 

Co z demokracją liberalną?

 

W lipcu 2014 roku Viktor Orban wygłosił w miejscowości Băile Tuşnad w rumuńskim Siedmiogrodzie słynne już przemówienie, w którym wieścił zmierzch demokracji liberalnej i zapowiedział wprowadzenie w jej miejsce „demokracji nieliberalnej”. Ta nowa alternatywa w jego kolejnych wystąpieniach bywa czasem określana jako przede wszystkim „chrześcijańska”, przy innych okazjach węgierski premier podkreśla zaś wymiar „narodowy”. Choć koncepcja ta nigdy nie uległa sprecyzowaniu przez Orbana czy innych polityków, samo pojęcie, po raz pierwszy użyte w 1997 r. przez Fareeda Zakarię na łamach Foreign Affairs, zrobiło po 20 latach zawrotną karierę i służy dzisiaj wielu komentatorom do opisu politycznych zmian nie tylko w Europie, ale również i w innych częściach światach. I tak, o demokracji nieliberalnej mówi się już nie tylko w kontekście rządów partii Fidesz, ale także w odniesieniu do Prezydenta Trumpa w USA, nowowybranego prezydenta Brazylii Jaira Bolsonaro, prezydenta Filipin Rodrigo Duterte, wciąż tylko aspirującej do roli prezydenta Francji Marine Le Pen czy przywódców państw europejskich zacieśniających swoje relacje z Węgrami Orbana: Włoch, Austrii i wreszcie Polski. Trudno wskazać na jeden zestaw idei i systemowych propozycji wspólny dla wszystkich tych polityków. Za to tym co na pewno ich łączy jest krytyka dotychczasowego systemu - owej liberalnej demokracji, której koniec według Orbana jest przesądzony. Nie chcąc w tym miejscu wchodzić w szczegóły tych różnych projektów ani oceniać, czy proponowane przez wskazanych polityków zmiany są pozytywne czy nie, chciałbym zaproponować refleksję nad źródłami kryzysu demokracji liberalnej i rosnącej niechęci wobec tej koncepcji w różnych społeczeństwach na świecie. Jak to się stało, że jeszcze 30 lat temu Francis Fukuyama wieścił koniec historii i ostateczne globalne zwycięstwo demokracji liberalnej, a dziś traci ona sympatyków nawet w samym epicentrum - Stanach Zjednoczonych? Czy ludzie po prostu nie dorośli do demokracji liberalnej? Aby odpowiedzieć na to pytanie zacznijmy od próby charakteryzacji liberalnej demokracji.

 

Dziwny mariaż

 

Liberalna demokracja w formie nam znanej pojawiła się w Europie w XIX wieku. Choć połączenie liberalizmu i demokracji zdaje dzisiaj się oczywiste, gdy spojrzeć na te dwa pojęcia z trochę dalszej perspektywy, wydaje się, że nie ma w ich naturze niczego, co by zmuszało je do koegzystencji. Gdy cofniemy się do starożytnej Grecji zobaczymy, że demokracja całkiem dobrze tam funkcjonowała bez żadnej ochrony dla praw jednostki - dowolny obywatel mógł wręcz, drogą demokratycznego głosowania przeprowadzanego w ramach instytucji ostracyzmu, swojego obywatelstwa zostać pozbawiony i skazany na banicję. Podobnie, gdy zwrócimy się do korzeni liberalizmu zobaczymy, że pierwsi liberałowie nie byli zbyt przychylni idei demokracji. Benjamin Constant kontrastował ze sobą 2 koncepcje wolności - antyczną (demokratyczną) oraz nowoczesną (liberalną), zaś dla Aleksisa de Tocqueville’a kluczowym pytaniem teorii politycznej było „czy i jak wolność może przetrwać w demokratycznym społeczeństwie?”. Obaj widzieli tyle samo zagrożeń ze strony demokratycznych rządów, co ze strony absolutnej władzy monarchów. Tym co ich naprawdę interesowało były rządy prawa oraz gwarancja ochrony ich indywidualnych praw i wolności kluczowych dla rozwijającego się systemu gospodarki wolnorynkowej. Wolność działalności gospodarczej, swoboda umów, ochrona prawa własności były dla liberalnych pionierów kapitalistycznego porządku dużo ważniejsze, niż dopuszczenie szerokich mas do udziale we władzy państwowej.

Co więc ostatecznie połączyło obydwie strony - demokratów dążących do przekazania suwerennej władzy w ręce ludu oraz liberałów skupionych na ochronie praw jednostki? Wspominany wyżej sprzeciw wobec absolutnych rządów monarszych. Efektem tego małżeństwa z rozsądku stał się nowoczesny konstytucjonalizm - władza w ręce ludu, ale nieprzekraczalnymi granicami dla tejże władzy muszą być prawa podstawowe jednostki. Choć eksperyment ten nie w pełni przetrwał próbę międzywojenną, kiedy większość demokracji europejskich zaczęła osuwać się w stronę rządów autorytarnych, a nawet totalitarnych, po wojnie skwapliwie powrócono do odbudowy tego systemu w świecie zachodnim. Ze swoim centrum w Stanach Zjednoczonych, miał on stanowić przeciwwagę dla obozu komunistycznego skupionego wokół Związku Sowieckiego. Rywalizację tę w skrócie można było opisać jako: „świat wolności” kontra „świat równości”. I choć w obozie sowieckim wierność zasadzie równości doprowadzono do ekstremum - zapewniając, że wszyscy byli równi w tym, że każdy miał „równe nic”, obóz liberalny dosyć szybko zorientował się, że „czysta wolność” i formalna równość zagwarantowana poprzez dostęp każdego do tej czystej wolności, dla większości społeczeństwa może nie być wystarczająco satysfakcjonujący. Na ratunek liberalizmowi przybył jednak John Rawls.

 

Piękna obietnica liberalnej demokracji

 

W najprawdopodobniej najważniejszym dziele filozofii politycznej XX wieku – wydanej w 1971 roku „Teorii sprawiedliwości” - John Rawls dokonał prawie że kopernikańskiego przewrotu, uspołeczniając liberalizm i dostarczając mu zupełnie nowych, innych niż tylko własność prywatna, fundamentów. Od tej pory gmach liberalizmu i nieodłącznej od niego liberalnej demokracji miał opierać się na tzw. „dwóch zasadach sprawiedliwości”. Są to zasady, które zdaniem Rawlsa wybrane by były przez każdą racjonalną jednostkę znajdującą się za „zasłoną niewiedzy” - w hipotetycznej sytuacji, w której nie wie ona nic o swojej, a także pozostałych, pozycji w społeczeństwie, majątku, historii, przekonaniach, wierzeniach, umiejętnościach, inteligencji, a nawet cechach psychologicznych. W takich okolicznościach zasady, na które mielibyśmy się wspólnie zgodzić, miałyby brzmieć następująco:

 

„1. Każda osoba powinna mieć równe prawo do jak najszerszego całościowego systemu równych podstawowych wolności, dającego się pogodzić z podobnym systemem dla wszystkich.

2. Nierówności społeczne i ekonomiczne mają być tak ułożone aby:

- były z jak największą korzyścią dla najbardziej upośledzonych

- były związane z dostępnością do urzędów i stanowisk dla wszystkich, w warunkach autentycznej równości szans.”

 

Koncepcja ta, mniej lub bardziej otwarcie zaadoptowana w świecie zachodnim, zdaje się doskonale podsumowywać najważniejsze obietnice liberalnej demokracji:

  1. Człowiek osiąga spełnienie na drodze indywidualizmu, a państwo ma to mu umożliwiać poprzez swoją neutralność.
  2. Każdy ma mieć zagwarantowaną równość szans.
  3. Nierówności społeczne i ekonomiczne powinny być kompensowane poprzez wsparcie dla osób na dole drabiny społecznej.

Te trzy obietnice miały zagwarantować masowe poparcie dla liberalnej demokracji. Jak będę jednak argumentował poniżej, niespełnienie ich przerodziło je w trzy największe grzechy liberalnej demokracji, odpowiedzialne za jej dzisiejszy kryzys oraz odwracanie się od tej idei kolejnych społeczeństw na świecie.

 

Grzech nr 1: Indywidualizm i neutralność

 

Choć Rawls zawsze twierdził, że jego koncepcja nie jest „gęsta”, nie stanowi teorii etycznej, która zawierałaby definicję „dobra”, argumenty te nie wydają się zbyt przekonujące. Liberalizm nie jest tylko projektem instytucjonalnym - propozycją takiej organizacji społeczeństwa, która gwarantuje pluralizm i swobodę doboru własnych koncepcji etycznych przez jednostki. Sam w sobie ma wbudowane bardzo mocne założenie etyczne - że człowiek ma naturę indywidualistyczną i że nie potrzebuje innych do osiągnięcia szczęścia. W takim ujęciu wszelkie formy wspólnotowości mogą pełnić wyłącznie funkcje opresyjne - narzucają jednostce sztuczne więzy i ograniczają jej wolność.  Opresyjna jest więc rodzina, wspólnoty religijne i wreszcie najbardziej niebezpieczna wspólnota, wobec której liberałowie odczuwają po doświadczeniach II wojny światowej największą niechęć - Naród. Człowiek powinien dążyć do emancypacji z tych wszystkich wspólnot osiągając pełną wolność, możliwą tylko wtedy, gdy nikt nie ingeruje w jego poglądy i wierzenia, a on sam nie interesuje się poglądami i wierzeniami innych.

To jednostronne spojrzenie na naturę człowieka, ignorujące jej społeczny wymiar i zupełnie porzucające arystotelejskie przekonanie o tym, że człowiek jest „zwierzęciem politycznym” stało się przedmiotem jednego z pierwszych nurtów krytyki Rawlsowskiego liberalizmu z pozycji tzw. „komunitaryzmu”. Autorzy tacy jak Alasdair MacIntyre, Michael Sandel, Michael Walzer czy Charles Taylor akcentowali ogromne znaczenie dla konstrukcji jednostki norm społecznych i kulturowych, w których wzrastamy. Ich zdaniem człowiek nie jest tylko „wolnym atomem” - jego tożsamość jest mocno zakorzeniona w różnych wspólnotach, z których się wywodzi. Jeśli nie jest to prawdziwe dla wszystkich ludzi, to przynajmniej sprawdza się w wielu przypadkach. Zdaniem brytyjskiego dziennikarza, Davida Goodharta jednym z dowodów (częściowej) prawdziwości komunitarystycznego dictum są wyniki referendum ws. Brexitu. Według niego główna linia podziału pomiędzy tymi głosującymi za Brexitem i tymi przeciwko polega na tym, że pierwsi są ludźmi „skądś” (from Somewhere), drudzy zaś „znikąd” lub wręcz „zewsząd” (from Anywhere). Pierwsi, nie tak dobrze wykształceni i bez takich sukcesów zawodowych jak ci drudzy, poszukują wartości dla swojego życia w różnych bardziej tradycyjnych wspólnotach. Bardziej religijni i konserwatywni, dumni z historii swojego państwa, budują swoją tożsamość na byciu częścią „czegoś większego”. Podobnie jak ich „bracia” z „Miastka” Macieja Gduli chcą silnego, efektywnego i suwerennego państwa, bo to z jego godności czerpią swoją godność. Nie chcą państwa neutralnego, lecz państwa z jasno i mocno określonymi wartościami, które będzie ich jednoczyć i wytyczać wspólny szlak.

Drudzy (from Anywhere), świetnie wykształceni, majętni, podróżujący po świecie i spełnieni zawodowo nie potrzebują tych wspólnotowych tożsamości. Wartość ich życia opiera się na tym, kim są i co osiągnęli. Nie chcą by państwo im coś narzucało czy mieszało się w ich życie. Bliżej im do ich odpowiedników z innych dużych miast na świecie niż do rodaków z prowincji, z którymi nie mają już praktycznie żadnych więzów. To oni „prawdziwie” korzystają z wolności i dobrodziejstw liberalnej demokracji. Problem polega na tym, że są raczej w mniejszości, czasem nawet minimalnej jak pokazały wyniki referendum brexitowego, czasem znacznie poważniejszej, jak zdają się sugerować wyniki kolejnych wyborów na Węgrzech.

Pierwszym grzechem liberalnej demokracji jest więc niespełniona obietnica indywidualizmu i neutralności. Być może jej niespełnienie wynika z tego, że nie wszyscy do niej dorośli, nie wszyscy mieli tyle ambicji i samozaparcia i szczęścia, żeby z niej skorzystać. Gdyby mieli, dostrzegli by jej korzyści. Faktem jest jednak, że system opierający się na zasadzie, która nie ma uniwersalnego zastosowania staje się bardzo niestabilny.

 

Grzech nr 2: Brak równości szans

 

Drugi grzech liberalnej demokracji polega na niespełnieniu obietnicy „autentycznej równości szans”. W systemie tym każdy miał mieć zagwarantowane (autentyczne równe) szansy, aby osiągnąć takie życie, jakiego zapragnie. Każdy miał być panem swojego życia - „to kim będziesz, zależy wyłącznie od ciebie”, głosiła ta obietnica. Zlikwidowane miały więc zostać nie tylko bariery stanowe i arystokratyczne przywileje, ale obiecano również, że ci z uboższych rodzin, mniejszych miejscowości i mniej rozwiniętych regionów będą mieli takie same szanse zostać politykami, biznesmenami, artystami. Tymczasem okazało się, że mobilność społeczna jest dużo mniejsza niż obiecywano. W Stanach Zjednoczonych, państwie w którym wciąż funkcjonuje mit „od pucybuta do milionera”, przyszłość jednostki zależy prawie wyłącznie od dwóch czynników: zarobków rodziców i ich wykształcenia[1]. Liberalna demokracja, która miała ostatecznie przezwyciężyć elitę arystokracji, stworzyła nową elitę „merytokracji”, coraz mocniej odcinającą się od reszty społeczeństwa. Bieg historii odwrócił się od przejściowego niwelowania różnic społecznych i znów zmierza do ugruntowania podziału społeczeństwa na dwie klasy. Nowa „arystokracja talentu” okazała się, jak słusznie przewidywał jeszcze w latach 50-tych ub. wieku Michael Young[2], jeszcze skuteczniejsza od poprzedniczki w ochronie swoich przywilejów i zwalczaniu opozycji ze strony klasy pracującej. Ta nowa elita, klasa wyższa, żyje na zamkniętych osiedlach, posyła dzieci do prywatnych szkół, nie używa komunikacji miejskiej, jeździ na wakacje za granicą do minimum ograniczając kontakty z przedstawicielami drugiej klasy. Jej przedstawiciele legitymizują swoją pozycję powołując się na nieliczne historie awansu z jednej klasy do drugiej i utrwalając mit o równych szansach. W ten sposób też sami siebie umacniają w przekonaniu, że wszystko osiągnęli dzięki swojej ciężkiej pracy, co zwalnia ich z jakiejkolwiek solidarności czy zobowiązań względem tych, którym po prostu takiej ciężkiej pracy nie chciało się podejmować. Kontrolując politykę, media i kulturę, „merytokracja” pozostawia miejsce na tylko jeden rodzaj przekazu. Opiera się on na wyznawanych przez nią postępowych wartościach, które nie są tylko „nadbudową” ich klasy, ale zespołem przekonań wynikającym z wyższego wykształcenia, które przecież dla wszystkich jest otwarte i do którego wszyscy powinni dążyć.

Autentyczna równość szans w liberalnej demokracji okazała się więc mitem nie dużo bardziej prawdziwym niż za czasów ancien regime’u. Także i dzisiaj pozycja społeczna stała się czymś dziedzicznym, choć może tylko w nieco bardziej zawoalowany sposób. Choć przez lata udawało się skutecznie zarządzać frustracją wynikającą z braku mobilności społecznej, kiedyś musiała ona wybuchnąć. Instrumentem, który umożliwił ten wybuch, jest moim zdaniem Internet. To Internet przełamał dominację „arystokracji talentu” w przestrzeni publicznej, dopuszczając do głosu tych wszystkich, którzy do tej pory musieli satysfakcjonować się przekazem klasy wyższej, z którym wcale się nie utożsamiali. Internet uwydatnił konsekwencje braku równości szans i potęgującej się przepaści pomiędzy dwoma klasami, żyjącymi jakby w dwóch odrębnych światach. Skupił i dał siłę tym, których poglądy były dotąd marginalizowane. Jako że polityka nie znosi pustki, szybko zostało to wykorzystane przez część polityków, którzy dostrzegając ten nowy trend ogłosili, że są jedynymi „prawdziwymi” przedstawicielami dotąd niesłuchanego ludu. Nazwano ich „populistami”, a księgarnie zaroiły się od książek analizujących ten nowy, „niebezpieczny” trend. Nie jest to miejsce na analizę, czy jest on bezpieczny czy niebezpieczny – chodziło o to, żeby pokazać skąd się wziął.

 

Grzech nr 3: Brak kompensacji

 

Trzecim największym grzechem liberalnej demokracji jest brak obiecanej kompensacji dla osób „najbardziej upośledzonych” – tych, którym się nie powiodło, tych, które z racji braku czy to naturalnych zdolności, czy niesprzyjającego otoczenia społecznego, nie były w stanie osiągnąć takiego sukcesu jak inni. Rawls uzasadniał solidarność pomiędzy osobami na różnych szczeblach drabiny społecznej tym, że tak naprawdę trudno jest nam wskazać, jaka była nasza własna zasługa w osiągnięciu pozycji, którą dzisiaj mamy. W liberalnej demokracji jedyną uzasadnioną podstawą nierówności społecznych i ekonomicznych powinna być nasza własna praca i wysiłek, który w teorii każdy na równi może podjąć. Tymczasem nasza pozycja społeczna w większości przypadków jest efektem nie tylko naszej pracy, ale również naszych naturalnych talentów, czy otoczenia społecznego, w którym wyrośliśmy. Te ostatnie są tak samo przypadkowe i niezasłużone, jak to, czy urodziliśmy się w arystokratycznej rodzinie - i dlatego nie powinny być podstawą nierówności w liberalnym społeczeństwie. Co więcej, jak przekonywał Rawls, nawet nasza skłonność do ciężkiej pracy i wysiłku jest czymś nie w pełni zależnym od nas, wynikającym np. z wychowania i naturalnych cech. W efekcie wszelkie nierówności okazują się czymś arbitralnym. Rozwiązaniem proponowanym przez Rawlsa nie był krok tak radykalny, jak w komunizmie – likwidacja wszelkich nierówności – a jedynie zobowiązanie tych mających więcej szczęścia przy rozdziale naturalnych i społecznych „aktywów”, do kompensacji mniejszej ilości szczęścia pozostałym. Jednym zdaniem liberalizm w swojej nowej wersji z II połowy XX wieku obiecywał brak gigantycznych nierówności pamiętanych jeszcze z końca XIX wieku. I korzyści ze wzrostu gospodarczego dla wszystkich. I ta obietnica nie została spełniona.

Powracając znowu do przykładu Stanów Zjednoczonych, jako państwa będącego sercem nowoczesnej liberalnej demokracji, pomiędzy końcem lat 70-tych a rokiem 2012 różnica w dochodach absolwentów college’ów i osób bez wyższego wykształcenia wzrosła dwukrotnie[3]. Wynika to z tego, że mniej więcej w tym samym czasie realne płace osób, które ukończyły studia magisterskie wzrosły dwukrotnie, podczas gdy realne płace osób z niepełnym średnim wykształceniem spadły.

Te różnice można oczywiście tłumaczyć różnicą w produktywności osób wykształconych i osób bez wykształcenia. Jednak dokonując przeglądu nierówności w różnych państwach rozwiniętych ewidentnym jest, że nie wszędzie są one takie same. Poziom tych nierówności wynika równie mocno z różnicy w produktywności, co z różnicy instytucjonalnych rozwiązań obecnych w poszczególnych państwach. Tam gdzie członkowie merytokracji – powołujący się na wielkie korzyści czekające na tych, którym swoją ciężką pracą uda się zajść na górę – zdołali rozmontować takie instytucje państwa dobrobytu, jak związki zawodowe, płaca minimalna czy przepisy ochronne prawa pracy, korzyści ze wzrostu przestały być równomiernie rozdzielane, a nierówności wystrzeliły. Tak upadła trzecia obietnica liberalnej demokracji – że wszyscy będziemy z niej korzystać.


Szanse reformy

 

Celem powyższego tekstu nie była ocena działań polityków kojarzonych z demokracją nieliberalną. Część z tych działań nie odpowiada nawet na wskazane powyżej problemy. Poparcie dla nich wynika z czystego niezadowolenia społeczeństwa demokracją liberalną – „chcemy (jakiejkolwiek) zmiany tego systemu”. Autor więc woli pozostawić ocenę tych działań każdemu samodzielnemu i myślącemu czytelnikowi.  W artykule tym chodziło tylko o prześledzenie źródeł dzisiejszego kryzysu demokracji liberalnej i rosnącego odpływu poparcia dla niej. Jak argumentowałem, źródła tego kryzysu leżą w trzech głównych grzechach demokracji liberalnej, która nie spełniła swoich trzech głównych obietnic. Czy ten kryzys oznacza ostateczne pogrążenie demokracji liberalnej? Trudno dziś wyrokować, ale wydaje się, że szansa reformy i odbudowy zaufania dla demokracji liberalnej istnieje, o ile osoby śpieszące jej na ratunek dogłębnie przemyślą wyżej wskazane „grzechy”. Jeśli jednak intelektualiści występujący w jej obronie będą twierdzić, że główne źródło problemu leży „w mocy jednostek odpowiednio zdeterminowanych, by przerobić społeczeństwa na swoją modłę”,szanse te będą zdecydowanie malały.

 

[1] D. Autor, Skills, education, and the rise of earning inequality among the „other 99 percent” w: „Science” 344 (6186), s. 848.

[2] M. Young, The Rise of Meritocracy, 1870-2033, Londyn 1958.

[3]  D. Autor, Skills, education…, s. 844.

 

 

Michał Dorociak

 

Tekst ukazał się w kwartalniku Fronda Lux nr 88/89