Back to top
Publikacja: 25.01.2019
Kamień rzucony na szaniec. Wacław Felczak 1916–1993
Historia

dr Wojciech Frazik 



Wacław Felczak. Człowiek-legenda. A równocześnie człowiek, którego życie w wielu szczegółach nie było znane nawet najbliższym przyjaciołom. Jak mówił profesor Henryk Wereszycki: „Wacuś jak zszedł do konspiracji w 1939 roku, tak tkwi w niej nadal”. Człowiek obdarzony wspaniałym darem opowiadania, który potrafił godzinami snuć fascynujące opowieści... o innych, sam zaś umieszczał się gdzieś daleko, w tle, nawet jeśli to on był w rzeczywistości głównym aktorem i sprawcą różnych wydarzeń. Człowiek, o którym wiedziano w istocie tylko tyle, ile sam powiedział.

Jan Wacław, bo takie imiona nadano mu na chrzcie, urodził się 29 maja 1916 r. we wsi Golbice w pow. łęczyckim jako ósme, najmłodsze dziecko w rodzinie Antoniego i Michaliny z Pałczyńskich, właścicieli kilkudziesięciohektarowego gospodarstwa rolnego (komunistyczny sędzia określi go kiedyś jako syna bogacza wiejskiego). Jego ojciec był znanym i cenionym przez współobywateli lokalnym działaczem społecznym, matka wywodziła się ze zubożałej w wyniku represji popowstaniowych rodziny szlacheckiej – jej przodkowie, za udział w Powstaniach Listopadowym i Styczniowym, zesłani zostali na Syberię. Tę gotowość do pracy dla ogółu i patriotyzm, rodzice z powodzeniem przekazali swoim dzieciom. Wielką w tym rolę odegrała matka. Mimo iż przy tak licznej rodzinie nie było to łatwe, rodzice starali się zapewnić wszystkim dzieciom przynajmniej średnie wykształcenie.

Wacław do szkół uczęszczał w Chorkach, Grabowie, następnie był uczniem Gimnazjum Męskiego im. św. Stanisława Kostki przy Seminarium Diecezjalnym w Płocku. Wyniósł z niego gruntowną znajomość łaciny oraz greki i do ostatnich lat recytował z pamięci autorów starożytnych. Naturę musiał mieć żywą, skoro w wyniku jakiegoś uczniowskiego przewinienia na rok przed maturą znalazł się w Toruniu w Państwowym Gimnazjum im. Mikołaja Kopernika. Tam 22 czerwca 1934 r. uzyskał świadectwo dojrzałości. Już w szkole dały się zauważyć jego zainteresowania przeszłością i dlatego jako przedmiot swoich studiów na Uniwersytecie Poznańskim wybrał historię. Uczęszczał na seminaria profesorów: Kazimierza Chodynickiego, Adama Skałkowskiego i Andrzeja Wojtkowskiego. Pod kierunkiem tego ostatniego napisał pracę magisterską na temat „Działalność Władysława Bentkowskiego w latach 1848–1863” i w dniu 28 czerwca 1938 r. uzyskał stopień magistra filozofii.

W czasie studiów, za namową prof. Chodynickiego, podjął naukę języka węgierskiego i zainteresował się bliżej stosunkami polsko-węgierskimi. Ta decyzja miała zaważyć na całym jego przyszłym życiu. W roku akademickim 1935/36 był współzałożycielem Akademickiego Koła Przyjaciół Węgier przy Uniwersytecie Poznańskim, w którym pełnił funkcję wiceprezesa. W sierpniu 1936 r. po raz pierwszy pojechał na Węgry, by wziąć udział w kursach letnich kultury i języka węgierskiego w Królewskim Uniwersytecie im. Stefana Tiszy w Debreczynie. Ten trudny dla Polaka język opanował tak dobrze, że w maju 1938 r. podczas koncertu w Poznaniu Chóru Uniwersyteckiego z Segedynu, w obecności wielu osobistości (m.in. prymasa A. Hlonda), wygłaszał po węgiersku przemówienie powitalne do przybyłych gości.

W tym czasie zaczęła się też ujawniać jego druga pasja – polityka. Poprzez swojego brata – Zygmunta, czołowego działacza Narodowej Partii Robotniczej, a następnie Stronnictwa Pracy i równocześnie prezesa Związku Młodzieży Pracującej „Jedność”, zbliżył się do ruchu chrześcijańsko-społecznego. W połowie 1935 r. uczestniczył w Zjeździe Wojewódzkim ZMP „J” w Poznaniu, reprezentując akademicką grupę Narodowo-Społecznego Ruchu Młodych. Równocześnie zaczął próbować swych sił w publicystyce. W numerze z dnia 13 lipca 1937 r. „Pochodni”, będącej dodatkiem tygodniowym „Obrony Ludu” (organ SP), ukazał się jego artykuł „Z zagadnień młodzieżowych”, w którym jako jeden z głównych celów organizacji demokratycznych widział pracę z młodzieżą wywodzącą się z biedniejszych warstw społecznych. Ta wrażliwość na nędzę i wynikające z niej skutki polityczne towarzyszyła mu stale. Kilka lat później pisał w liście do Tadeusza Chciuka-Celta: „Czyż rozstrzygając problem udostępnienia ludzkości ... tajemnicy bomby atomowej, pomyślano jednocześnie, że głód i nędza, że walka codzienna i beznadziejna o najprymitywniejsze środki do życia wykoślawia całe narody, tworzy społeczeństwa zboczeńców? Nie z winy ludu rosyjskiego mamy z nimi do czynienia na wschodzie [...] Szkoda, że nie znalazł się taki odkrywca, który by ratował [dwie trzecie] ludzkości od nędzy i głodu”.

Kończąc studia, Wacław Felczak myślał przede wszystkim o karierze naukowej. Zaczął publikować wyniki swoich badań historycznych. Ich tematyka wiązała się z Węgrami; pozostał jej wierny przez całe życie. W 1938 r. w „Rocznikach Historycznych” ogłosił „Nastroje Wielkopolski wobec rewolucji węgierskiej w r. 1848–1849”, tam także złożył następny swój artykuł „Działalność publicystyczno-poselska Władysława Bentkowskiego w latach 1848–1863”, który nie zdążył się ukazać przed wybuchem wojny.

Dzięki pomocy dyrektora Instytutu Węgierskiego w Warszawie Adorjána Divéky’ego uzyskał stypendium rządu węgierskiego i w październiku 1938 r. wyjechał na dalsze studia do Budapesztu. Zamieszkał w elitarnym Eötvös Collegium. Pod kierunkiem prof. Imre Lukinicha w Archiwum Krajowym zbierał materiały dotyczące stosunków polsko-węgierskich w okresie Wiosny Ludów i Powstania Styczniowego. Historyczne fatum sprawiło, że przygotowywany doktorat nigdy nie ujrzał światła dziennego, a zgromadzone materiały spłonęły podczas oblężenia Budapesztu w grudniu 1944 r. Dużo trwalsze okazały się więzi przyjaźni, które wówczas powstały. Nawiązał bliską znajomość z lektorem języka i literatury polskiej na Uniwersytecie Budapeszteńskim i dyrektorem tworzonego wówczas Instytutu Polskiego – Zbigniewem Załęskim. Poznał wielu studentów węgierskich, szczególnie pochodzenia słowiańskiego, m.in. poetę Emila Baleckiego (Baleczky’ego) – Rusina Zakarpackiego, z którym się głęboko zaprzyjaźnił; pięć lat później ta znajomość uratowała mu życie.

Za namową brata Zygmunta wykorzystywał swój pobyt na Węgrzech także do przybliżenia problemów tego kraju czytelnikom prasy chadeckiej. Od grudnia 1938 do sierpnia 1939 r. w „Dzienniku Bydgoskim”, „Kurierze Poznańskim” i „Zwrocie” zamieszczał korespondencje polityczne z Węgier, które podpisywał pseudonimem Peregrinus lub inicjałami W.F. Podobnie jak i w późniejszej swojej publicystyce i dziełach naukowych, ostro krytykował węgierską politykę narodowościową, zarówno w przeszłości, jak i w chwili ówczesnej, rachuby na odbudowę potęgi Korony św. Stefana w oparciu o hitlerowskie Niemcy. Przestrzegał opinię polską przed bezmyślnym powtarzaniem hasła „Polak Węgier dwa bratanki”, które miało pewne pokrycie w sympatiach i zachowaniach zwykłych Węgrów, ale nie pociągało za sobą wyraźnych działań polityków, którzy gdzie indziej widzieli madziarski interes polityczny.

Latem 1939 r. Wacław Felczak wrócił na wakacje do Golbic, zamierzając kontynuować od jesieni studia w Budapeszcie. Los jednak chciał inaczej. Wydarzenia historyczne zapoczątkowane atakiem Niemiec na Polskę sprawiły, że jego kariera naukowa została przerwana na niemal dwadzieścia lat.

Wacław Felczak nie odbył przed wojną przeszkolenia wojskowego, więc w czasie kampanii wrześniowej nie został zmobilizowany i nie wziął w niej udziału, choć jak wielu młodych mężczyzn, tułał się po Polsce w nadziei uzyskania przydziału. Tymczasem Golbice znalazły się na ziemiach włączonych do Rzeszy, rodzina wiosną 1940 r. została wysiedlona przez Niemców. Zygmunt – jako znany działacz polityczny na Pomorzu – był poszukiwany przez gestapo, ale mimo to natychmiast włączył się do działalności konspiracyjnej. Razem z nim Wacław w połowie kwietnia 1940 r. przybył do Warszawy, gdzie zetknął się z przywódcą SP w konspiracji Franciszkiem Kwiecińskim oraz Ryszardem Świętochowskim, przyjacielem gen. Władysława Sikorskiego i organizatorem Centralnego Komitetu Organizacji Niepodległościowych (w intencji twórców, CKON miał być przeciwwagą dla „sanacyjnego” Związku Walki Zbrojnej i Politycznego Komitetu Porozumiewawczego, który chciał odgrywać samodzielną rolę wobec rządu). W kwietniu 1940 r. działacze ci zaproponowali Wacławowi Felczakowi zorganizowanie w Budapeszcie placówki łączności między rządem Sikorskiego a Krajem, twierdząc, że niechętny generałowi personel tamtejszego poselstwa polskiego cenzuruje pocztę rządową. Po latach Profesor Felczak stwierdził, że było w tym dużo przesady, ale wówczas podjął się tego zadania z całym zaangażowaniem. Wiosną 1940 r. Wacław Felczak wchodził na kurierski szlak, który miał prowadzić przez osiem krajów i wiele granic, w większości pokonywanych „na zielono” lub na fałszywe papiery. Szlak, na którym służba, zamiast kilku miesięcy, trwała szesnaście lat.

Na początku maja w towarzystwie Jerzego Prackiego wyjechał z Warszawy do Nowego Sącza, skąd po dwóch tygodniach z Janem Freislerem udali się w kierunku Szczawnicy, w okolicy której przekroczyli granicę słowacką. Przy pomocy zaufanego taksówkarza Ottona Ludwigha przejechali przez Słowację i w lesie koszyckim pokonali „na zielono” drugą granicę. Cała droga była jedną wielką improwizacją, w której zapał i dobre chęci zastępowały precyzyjny plan i doświadczenie, wypracowane dopiero po wielu miesiącach służby. Niewiele brakowało, by jego wędrówka zakończyła się tak, jak wielu innych, którzy złapani na trasie i wydani Niemcom, zostali rozstrzelani w podkarpackich więzieniach lub wysłani do KL Auschwitz. Podczas nocnego błądzenia w lesie koszyckim Wacław Felczak wpadł w ręce słowackiej straży granicznej, jednak dzięki życzliwości oficera zbiegł. Zatrzymany przez Węgrów na przedmieściach Koszyc, następnej nocy odstawiony został na granicę. Po całonocnej tułaczce w puszczy między strażami węgierskimi i słowackimi, tym razem szczęśliwie dotarł do Koszyc, gdzie odnalazł swoich towarzyszy w placówce PCK, w której roiło się od podobnych im „turystów”, po czym pociągiem dojechali do Budapesztu. Po dziewięciomiesięcznej przerwie Wacław Felczak powrócił na Węgry, ale na pewno nie były to okoliczności, o jakich marzył. Z badacza dziejów przedzierzgnął się w ich współtwórcę, z naukowca stał się żołnierzem, bo służba w łączności traktowana była jak służba frontowa.

Dnia 29 maja 1940 r. Freisler skontaktował Felczaka z Pawłem Janczukowiczem vel Pawłem Zaleskim, który przybył na Węgry kilka tygodni wcześniej i miał to samo zadanie organizowania łączności, posiadał też w tej sprawie instrukcje od ministra Stanisława Kota. (Razem z Zaleskim na Węgry, a później dalej na Zachód, chciał się przedostać R. Świętochowski, by osobiście skontaktować się z gen. Sikorskim. Został jednak aresztowany przez Słowaków i wydany Niemcom. CKON stracił znaczenie, a najważniejsze ugrupowanie wchodzące w jego skład – SP, przeszło do PKP.) W tym samym czasie do Budapesztu przybył z Francji Edmund Fietz (nazwisko paszportowe Fietowicz) „Kordian” ze Stronnictwa Ludowego, wydelegowany do tworzenia placówki łączności przez rząd. W myśl instrukcji rządu Placówka „W” miała mieć charakter kolegialny, oparty na działaczach czterech stronnictw rządowych i obok Fietowicza jako kierownika weszli do niej jako członkowie płk Józef Słyś „Sęp” ze Stronnictwa Pracy, mjr Stanisław Bardzik „Bednarski”, „Lubelski” ze Stronnictwa Narodowego i Stanisław Loewenstein „Opoka” z Polskiej Partii Socjalistycznej. Zaleski i Felczak podporządkowali się Fietowiczowi, przekazując Placówce zorganizowane już przez siebie drogi przez Koszyce lub Sátoraljaújhely do Piwnicznej lub Szczawnicy i dalej do Nowego Sącza. Felczak, przyjmując pseudonim „Lech”, wszedł do aparatu Placówki „W” jako zastępca Zaleskiego – szefa organizacyjnego. Głównym jego zadaniem było wówczas szyfrowanie i odszyfrowywanie depesz.

Równocześnie pracował w Instytucie Polskim, gdzie nieoficjalnie był zastępcą dyrektora Załęskiego. Prowadził też działalność wśród akademickiej młodzieży słowiańskiej, starając się pozyskać ją dla sprawy polskiej. W ten sposób trafił do aparatu Placówki jeden z najbardziej ofiarnych jej kurierów Słowak Vojto Caha. Przez cały czas wojny Felczak nie przestawał też zajmować się publicystyką, brał udział w redagowaniu i pisał artykuły do „Naszej Świetlicy – Materiałów Obozowych”, pisma wydawanego w Budapeszcie przez Komitet Obywatelski dla internowanej ludności polskiej. Jego korespondencje dotyczące sytuacji politycznej na Węgrzech, w Słowacji i Jugosławii, zamieszczało konspiracyjne krajowe pismo „Zryw”. Tak jak przed wojną, starał się przybliżyć czytelnikowi polskiemu problemy Europy Środkowej, i to nie tylko omawiając bieżące wydarzenia, lecz również zapoznając go z zagadnieniami kultury, filozofii politycznej i komentując pojawiające się koncepcje powojennego urządzenia tego regionu. Wielokrotnie wskazywał, że przyszłością Europy Środkowej jest federacja, która byłaby zdolna przeciwstawić się zarówno Niemcom, jak i Rosji. Warunkami do jej powstania musiałaby być jednak rezygnacja Czechów z chęci zdominowania Słowacji, porzucenie przez nich polityki prorosyjskiej i zarazem antypolskiej, a przede wszystkim zmiana przez Węgrów nastawienia do narodów słowiańskich. Powołując się na głosy węgierskie stwierdzał, że dziejowa rola Węgrów słabnie, że muszą oni zrzec się czołowej roli w basenie naddunajskim na rzecz narodów słowiańskich, zerwać z pozostałościami feudalizmu w życiu społecznym i politycznym, a spełniwszy te warunki znajdą należne im prawo do życia i rozwoju w federacji środkowoeuropejskiej.

Nie stronił od toczącej się w latach wojny walki politycznej o „rząd dusz”. Niezmiernie krytyczny wobec „sanacji”, a równocześnie gorący zwolennik gen. Sikorskiego, starał się w tym duchu oddziaływać na polskich uchodźców. W 1942 r., gdy na Węgrzech przebywał powracający do Centrali emisariusz rządu Tadeusz Chciuk – Marek Celt, razem powielali pisemka, w których przeciwstawiali się propagandzie antyrządowej.

Najważniejszym działem jego pracy pozostawało jednak utrzymywanie łączności z Krajem. Nie tylko organizował i nadzorował pracę kurierów, ale i sam, gdy wymagała tego sytuacja, wielokrotnie udawał się do Kraju, kontaktując się z Delegatem Rządu, przywódcami stronnictw, przenosząc pocztę i pieniądze. Wiadomo, że przekraczał zielone granice kilkadziesiąt razy, nieraz w brawurowym stylu, świetnie radząc sobie na górskich trasach, mimo iż urodził i wychował się na nizinach. Szczególnie odpowiadała mu droga przez Rożniawę (Rozsnyo) – Tatry – Zakopane, którą pokonywał w towarzystwie znakomitego tatrzańskiego przewodnika Józefa Krzeptowskiego. Zrodzona wówczas miłość do Tatr i ich ludu pozostała mu do końca życia. Górale również uznali go za swego i odpowiedzieli taką samą miłością.

Sprzyjająca początkowo Polakom atmosfera, w miarę sukcesów niemieckich zaczęła zmieniać się na niekorzyść. Wzrastał nacisk Niemców na władze węgierskie, by ograniczyły działalność placówek i organizacji polskich. W styczniu 1941 r. zlikwidowane zostało poselstwo polskie w Budapeszcie, przez które dotychczas utrzymywano łączność radiową z rządem. Po samobójstwie premiera Pála Telekiego w kwietniu 1941 r. nowy premier László Bárdossy zaczął prowadzić zdecydowanie proniemiecką politykę. Wzrastała penetracja gestapo na Węgrzech. W takiej sytuacji, we wrześniu 1941 r. został aresztowany przybyły ze Stambułu do Budapesztu kurier rządu Kazimierz Koźniewski „Weber”, który spowodował z kolei aresztowanie kierownika Placówki „W”. 24 września 1941 r. w związku z tą sprawą policja węgierska aresztowała Wacława Felczaka, gdy z mieszkania Fietowicza starał się wydobyć książkę szyfrową. Osadzony został w więzieniu kontrwywiadu w koszarach Hadika (Hadikláktanya), ale na szczęście władze węgierskie nie były zbyt dociekliwe, a dzięki interwencji wpływowych osobistości z węgierskiego świata nauki uzyskał przekonywujące alibi i po 40 godzinach został zwolniony. Natomiast jego szef pozostał w więzieniu do czerwca 1942 r.

W tym czasie rola Wacława Felczaka w pracy Placówki „W” znacznie wzrosła – faktycznie współkierował jej działalnością, natomiast jej mianowani z politycznego klucza członkowie (internowani okresowo przez Węgrów) nie zawsze mogli sprawować swoje obowiązki, bądź po prostu do nich nie dorastali. Po aresztowaniu Zaleskiego w połowie maja 1942 r. „Lech” przejął całą techniczną stronę funkcjonowania Placówki „W”; szefem kurierów pozostał również po zwolnieniu Zaleskiego z więzienia 9 grudnia 1942 r., gdyż ten do 1 marca 1943 r. przebywał na urlopie zdrowotnym, a następnie został usunięty z Placówki w wyniku konfliktu z Fietowiczem.

Na przełomie 1941 i 1942 r. Wacław Felczak zainicjował utworzenie sztafety łącznościowej, która aż do wiosny 1944 r. umożliwiała regularne przerzuty poczty raz w miesiącu między Warszawą a Budapesztem. Każdy z pięciu odcinków sztafety obsługiwała osoba mająca stosunkową swobodę poruszania się po przydzielonym fragmencie trasy. On sam, mając węgierskie papiery i znając doskonale węgierski, obsługiwał odcinek Budapeszt–Koszyce (lub Rożniawa). Rejonem przekroczenia granicy Generalnego Gubernatorstwa i Słowacji były początkowo okolice Piwnicznej, potem Orawa.

Jesień 1941 r. przyniosła też inne wydarzenie, które głośnym echem odbiło się w świecie ówczesnej rozpolitykowanej i rozplotkowanej Polonii budapeszteńskiej, i które miało swoje reperkusje wiele lat później. Dnia 25 października 1941 r. Felczak, poszukując wraz z Zaleskim zaginionego kuriera Placówki Stanisława Frączystego, który nie zgłosił się na umówione spotkanie, stał się przypadkowym świadkiem przerzutu marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza z Węgier do Kraju. Nie rozpoznał go wówczas, a o tym, że był to Śmigły, dowiedział się dopiero w trakcie śledztwa w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego w 1949 r., gdy oficer śledczy próbował mu i tę „zbrodnię” przypisać. Frączysty złamał dyscyplinę służby, usiłując na własną rękę przeprowadzić byłego Naczelnego Wodza do Polski. Próba powstrzymania Frączystego od samowolnych działań spowodowała, że organizatorzy i uczestnicy przerzutu – znani pracownikom Placówki Julian Piasecki i Bazyli Rogowski, oskarżyli Zaleskiego o nasłanie na nich policji węgierskiej.

W połowie czerwca 1942 r. do Budapesztu przybył wspomniany już emisariusz Rządu Tadeusz Chciuk – Marek Celt, który przez Węgry wracał z Kraju do Londynu. Oczekując na możliwość dalszej podróży, pozostawał do listopada pod serdeczną opieką „Lecha”. Zadzierzgnięta wówczas między nimi przyjaźń przetrwała wszystkie dziejowe burze, a ich drogi niejednokrotnie jeszcze miały się łączyć. W sercu Tadeusza Chciuka-Celta Ciuśwa – bo tak od zdrobnienia Wacuś był nazywany – zdobył najzaszczytniejsze miano Przyjaciela nad Przyjaciółmi.

Po kolejnej zmianie rządu węgierskiego w roku 1942 zmieniać się zaczęło nastawienie władz do uchodźców polskich, Węgry zmierzały stopniowo do wycofania się z wojny po stronie Niemiec i chciały wykorzystać przy tym pośrednictwo polskie. Realnym skutkiem tej zmiany było m.in. zwolnienie z więzienia pod koniec roku aresztowanych wcześniej pracowników Placówki i wojskowej Bazy „Romek”, uzyskanie paszportu węgierskiego dla Marka Celta (w czym decydującą rolę odegrał wielki przyjaciel Polaków ks. Béla Varga, który osobiście „pilotował” Celta aż do Szwajcarii jako swojego brata-księdza) i obietnica wystawienia kolejnego, na który miałby pojechać do Londynu ktoś z Placówki. Na przełomie 1942/43 r. Fietowicz przewidywał, że będzie to „Lech”, wtedy jednak do podróży Felczaka nad Tamizę nie doszło.

Był to bowiem równocześnie czas, gdy stosunki w Placówce, nie zawsze najlepsze, raptownie się pogorszyły. Jej kierownik, człowiek ambitny, bardzo drażliwy i zazdrosny o własną pozycję, właściwie od początku bardziej był działaczem partyjnym niż urzędnikiem państwowym, prowadził własną politykę, popadając w konflikt z władzami podziemnymi w Kraju, z innymi stronnictwami i z wojskiem. Ostatecznie na początku 1943 r. odsunął od pracy w Placówce wszystkich mianowanych przez rząd jej członków, zwolnił też większość pracowników. Jednocześnie Felczak zorientował się, że dostarczana regularnie z Kraju poczta od kilku miesięcy zatrzymywana jest przez jego przełożonego w Budapeszcie. Dużą negatywną rolę odegrała w tych decyzjach Maria Hulewiczowa, która kilka miesięcy wcześniej przybyła z Krakowa i została sekretarką „Kordiana”. Jej właśnie powierzył Fietowicz kierowanie Placówką, gdy w kwietniu 1943 r. miał w tajemnicy przed wszystkimi osobiście udać się do Londynu. „Lecha” poinformował tylko, że do końca czerwca należy wstrzymać łączność sztafetową i wysyłkę poczty.

Gdy „Kordian” opuścił Placówkę, Felczak, który zorientował się działaniach przełożonego, w poczuciu obowiązku za utrzymywanie tak ważnej dla Sprawy łączności i w porozumieniu z dotychczasowymi członkami i pracownikami Placówki, wyruszył do Warszawy, by przedstawić sytuację Delegatowi, a przede wszystkim kontynuować przesyłanie poczty. 16 kwietnia 1943 r. złożył projekt nowej organizacji łączności między Krajem a Rządem RP w Londynie. Przewidywał powołanie komórki wyłącznie technicznej (apolitycznej), podporządkowanej bezpośrednio Delegatowi, przedstawiał możliwości przerzutu poczty i ludzi do Lizbony i Stambułu. Trzy dni później złożył obszerny raport pisemny w sprawie Placówki „W”, przewidując swoją rezygnację z pracy, gdyby dotychczasowy stan miał być utrzymany. Delegat Jan Stanisław Jankowski, podzielający zdanie o negatywnej roli „Kordiana”, 6 maja polecił „Lechowi” tymczasowo zająć się organizacją łączności oraz zawiadomił o sytuacji MSW w Londynie i przedstawił projekt reorganizacji. Tam odebrano to jako zamach na pozycję rządu, a szczególnie ludowców, którzy kierowali ministerstwem. MSW podtrzymało, a nawet wzmocniło pozycję Fietowicza, mianując go oficjalnie Delegatem Rządu na Węgry. Tymczasem „Lech” z „Bednarskim” przystąpili do energicznej realizacji przedstawionego projektu pracy. Rozpoczęli wydawanie pisma, redagowanego na podstawie prasy krajowej – „Z pierwszej linii frontu”, przy pomocy którego chcieli wzmocnić oddziaływanie na internowanych. Przede wszystkim jednak, wykorzystując kontakty red. Zbigniewa Kościuszki, „Lech” dostarczał krajowe przesyłki węgierską pocztą dyplomatyczną do poselstwa RP w Lizbonie i uzyskał możliwość przerzutu delegacji krajowej do Londynu, o co prosił go Delegat.

Gdy w drugiej połowie czerwca do Budapesztu powrócił Fietowicz, Delegat Rządu na Kraj, mimo krytycyzmu w stosunku do decyzji Centrali, 4 lipca polecił „Lechowi” podporządkować się kierownikowi Placówki, a temu ostatniemu zająć się sprawą paszportów dla delegacji krajowej. Na kolejny kompromis było już jednak za późno – zgodnie ze stanowiskiem przedstawionym Delegatowi w kwietniu Wacław Felczak wycofał się z pracy w Placówce, z kolei „Kordian”, oskarżając go o nielojalność, oznajmił, że go zwalnia. Mimo kolejnych depesz Jankowskiego Fietowicz nie tylko odmówił udzielenia pomocy wysłannikom Kraju, ale korzystając ze swoich pełnomocnictw, uzyskał od Węgrów zapewnienie, że bez jego zgody nie wydadzą paszportu żadnemu Polakowi. „Lech” już po pierwszej odmowie Fietowicza depeszował, aby wstrzymać wyjazd delegacji z Warszawy, wskutek nieporozumienia przybyła ona jednak na Węgry. Tam, wobec postawy Fietowicza, jej członkowie zdani byli wyłącznie na opiekę Felczaka.

Od końca czerwca 1943 r. na polecenie Delegata „Lech” pracował na Węgrzech dla Departamentu Informacji Delegatury Rządu. Jego zadaniem było dostarczanie co miesiąc drogą sztafetową prasy londyńskiej, szwajcarskiej i opracowań dotyczących Węgier, Słowacji i Jugosławii (wykonywał te prace już od 1941 r.). W następnych miesiącach starał się jednak przede wszystkim udzielić pomocy dwóm członkom delegacji krajowej: jej przewodniczącemu, przedstawicielowi Delegata Stanisławowi Ołtarzewskiemu „Olszańskiemu” i przedstawicielowi SN Mieczysławowi Jakubowskiemu „Starowskiemu”, zapewniając im łączność z Delegatem i próbując uzyskać interwencję w ich sprawie. Trzeci członek delegacji – ludowiec Wojciech Droździk „Nowosielecki” szybko porozumiał się z „Kordianem” i jesienią 1943 r. wraz z Marią Hulewiczową i synem premiera Mikołajczyka – Marianem (także sprowadzonym z Polski przez kurierów „Wacka”) przybył do Londynu.

Opisane tu wydarzenia roku 1943 znane były w kręgach politycznych jako tzw. skandal budapeszteński. Depesze wymieniane między Delegaturą a Centralą w związku z nim były tak obszerne, że dorównać im mogły tylko te, dotyczące kluczowych problemów politycznych. Wacław Felczak nie chciał nigdy publicznie poruszać tego tematu, uważał, że nie należy źle mówić o ludziach i sprawach, które odeszły już w przeszłość. Był zdania, że najważniejsze jest, iż wszyscy starali się służyć sprawie Niepodległości, a że nie wszystko przebiegało w powszechnej zgodzie i nie zawsze było piękne... to sprawy drugorzędne, dziś już zupełnie nieistotne. A przecież miał podstawy, by czuć żal i rozgoryczenie. Widział jak marnowany jest dorobek kilku lat pracy, trud kurierów, nie są wykorzystywane możliwości w sprawie tak dla Kraju ważnej, jak łączność z władzami państwa i to w sytuacji, gdy sprawa polska przybierała zły obrót. Zamiast uznania, spotkały go pomówienia. Dopiero kilka lat później, gdy Stanisław Mikołajczyk zwrócił się do niego o pomoc przy wyprowadzeniu na Zachód zagrożonych przywódców PSL, były premier i minister spraw wewnętrznych przeprosił Wacława Felczaka za intrygi i krzywdy, jakie go spotkały w czasie wojny ze strony ludowców. Wacław Felczak pomocy nie odmówił...

Jest jeszcze jedna tajemnica, której szczegółów Wacław Felczak nigdy nie ujawnił, choć czasem o niej napomykał. I o ile na temat skandalu budapeszteńskiego zachowało się wiele źródeł, o tyle w tej drugiej był on chyba świadkiem koronnym i zabrał ją ze sobą do grobu. Chodzi o próby nawiązania w czasie wojny kontaktów politycznych na Słowacji. Z archiwum Delegatury wiadomo, że Felczak podjął je – bez sukcesu – już w pierwszych dniach 1943 r. Można przypuszczać, że planował podobne kroki latem tego roku, gdy wybuchła sprawa delegacji krajowej. Pozytywny rezultat tych działań pojawił się w maju 1944 r. Prezydent państwa słowackiego ks. Tiso wystąpił wówczas z propozycją federacji polsko-słowackiej. Rząd odrzucił możliwość rozmów na ten temat, ale Felczak nie mógł powiadomić o tym swoich rozmówców, gdyż w tym właśnie czasie korzystał za zgodą najwyższych władz słowackich z poczty dyplomatycznej naszego południowego sąsiada – tą drogą dostarczał przesyłki Delegatury do poselstwa polskiego w Szwajcarii. Zanim jednak do tego doszło, nastąpił jeszcze jeden akt dramatu wojennego nad Dunajem.

Nocą 18/19 marca 1944 r. Niemcy wkroczyli na Węgry. Rozpoczął się terror, którego ofiarami padli zarówno proalianccy politycy węgierscy, jak i przedstawiciele narodów z Niemcami walczących, szczególnie Polacy. Wśród tych dramatycznych zdarzeń do Wacława Felczaka jeszcze raz uśmiechnęło się szczęście. Krytycznej nocy wraz z przebywającym na przepustce przyjacielem – Emilem Baleckim bawili się w knajpkach Budapesztu. Gdy nad ranem wyszli na ulicę, zobaczyli masy niemieckiego wojska. Tknięty przeczuciem „Lech” ewakuował się z mieszkania przy Veres Pálné u., a godzinę później było tam gestapo. Jak się okazało, szukało go i w gmachu Instytutu Polskiego, gdzie był zameldowany pod prawdziwym nazwiskiem i tam, gdzie faktycznie mieszkał pod nazwiskiem Jacek Dembiński. Tę historię lubił Profesor często opowiadać, zawsze podkreślając przy tym zalety picia wina węgierskiego. Poszukiwany listem gończym, zaczął ukrywać się jako Pál Horváth.

Wobec niemal całkowitego rozbicia przez Niemców instytucji polskich na Węgrzech wraz ze Stanisławem Bardzikiem, Zygmuntem Rusinkiem i Bogdanem Stypińskim Felczak podjął próbę stworzenia nowej placówki, która objęłaby opieką aresztowanych i nawiązała kontakt z Delegaturą Rządu na Kraj. Miał w niej odpowiadać za łączność z Warszawą. W kwietniu 1944 r. udał się do Bratysławy, gdzie za pośrednictwem prezesa spółdzielczości zbożowej na Słowacji Jana Klinovsky’ego uzyskał możliwość przesyłania poczty krajowej do Szwajcarii. W czerwcu Delegat polecił mu pozostać w Bratysławie w celu utrzymywania łączności z poselstwem RP w Bernie. „Lech” przedostał się wtedy do Budapesztu, aby zlikwidować swoją działalność na terenie Węgier.

W dniu 14 lipca 1944 r., w pociągu jadącym z Budapesztu do granicy ze Słowacją, został przypadkowo aresztowany przez policję węgierską. Na stacji w Rożniawie próbował – bez powodzenia – uciekać. Po raz drugi znalazł się w więzieniu, tyle że tym razem nie było już do kogo się odwołać, a żandarmi byli przekonani, że mają do czynienia ze szpiegiem; w podwójnym dnie walizki znaleźli bowiem wszystkie możliwe dokumenty i pieniądze potrzebne do poruszania się na trasie Budapeszt–Warszawa, a co gorsze, elementy do radiostacji. Jak wspominał, węgierski żandarm pięści przy przesłuchaniu nie żałował... Na szczęście pociąg powrotny z Rożniawy do Budapesztu odchodził dopiero następnego rana. Przed wydaniem w ręce gestapo zbiegł w nocy z aresztu. Stawiając wszystko na jedną kartę, nie wiedząc nawet kim są jego współtowarzysze z celi i czy nie zawiadomią strażników, przecisnął się przez kraty, zrywając sobie skórę na piersiach i plecach. Gdy niespodziewanie kraty puściły, runął w dół tak pechowo, że złamał nogę w kostce; jego upadek szczęśliwie nikogo jednak nie zaalarmował. Mimo bólu udało mu się wspiąć na drzewo w pobliżu muru, które umiejętnie rozkołysane, przerzuciło go na drugą stronę. Czołgając się dwie doby, dotarł do meliny we wsi Veľká Poloma po stronie słowackiej; wyglądał tak, że gospodarz uznał go niemal za upiora. Jeszcze zdążył przekazać pocztę w terminie sztafety… Został przewieziony do Bratysławy, nogę umieszczono mu w gipsie. Nie był to jednak koniec jego dramatycznych przygód. Splot wydarzeń sprawił, że w swojej melinie pozostał sam, w pewnym momencie skończyły się zapasy jedzenia i głód zmusił go do jej opuszczenia. Miał pełną świadomość, że w każdej chwili może być wydany Niemcom. Ale i tym razem się udało.

Wzywany przez Delegaturę, po wyzdrowieniu wyruszył do Polski pod koniec sierpnia 1944 r., by ostatecznie wyjaśnić sprawę rozmów polsko-słowackich. Historia biegła jednak znacznie szybciej. W czasie jego przejazdu przez Słowację wybuchło tam powstanie i z trudem – częściowo na piechotę – dotarł do punktu sztafetowego u Obertaczów w Orawce, gdzie okazało się, że wiadomości z Delegatury brak, a na dotarcie do Warszawy, w której od 1 sierpnia trwało również powstanie, nie ma co liczyć. Wraz z kurierem sztafety Leopoldem Kwiatkowskim „Tomkiem” udał się więc w Gorce do oddziału kpt. „Lamparta” Juliana Zapały, który walczył z Niemcami w ramach akcji „Burza”. Tam przez siedem tygodni jako starszy strzelec „Madziar” brał udział w działaniach partyzanckich IV batalionu 1. Pułku Strzelców Podhalańskich AK. Wojskowa atmosfera niezbyt mu odpowiadała i nie wspominał dobrze tego okresu.

W listopadzie 1944 r. nawiązał wreszcie kontakt z Felczakiem działacz Okręgowej Delegatury Rządu w Krakowie i pracownik Biura Informacji i Propagandy KG AK Stanisław Leszczycki „Robert” i na jego polecenie „Lech” pojechał do Bratysławy, gdzie zbierał dla BIP informacje dotyczące powstania słowackiego i rozwoju sytuacji na Słowacji. Raport na ten temat i sprawozdanie z sytuacji na Węgrzech złożył Leszczyckiemu i znów wyruszył do Bratysławy, gdzie kontynuował gromadzenie materiałów. Składał w tym czasie częste wizyty w gościnnej willi państwa Obertaczów. Był to okres względnego wypoczynku, o czym świadczyć może zachowane zdjęcie z następującą dedykacją: „Na pamiątkę utuczenia mnie na Orawie, niniejszy okaz utuczonego człowieka w dowód wdzięczności składam”. Tam spędził też Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok.

W połowie stycznia 1945 r. opuścił na stałe Słowację i 28 stycznia, gdy front przechodził przez Orawę, zetknął się po raz pierwszy z nowym okupantem, z którym przyszło mu się zmagać przez następne lata. Jak będzie wyglądać ta nowa rzeczywistość, miał okazję przekonać się, gdy przebywając w Sieniawie, o mało nie został zastrzelony przez sowieckiego żołnierza. Uratowała go właścicielka tamtejszego majątku, dając bojcowi złoty zegarek.

Był to czas wielkiego chaosu i wyczekiwania, niepewności jak rozwinie się sprawa polska, nadziei wbrew przytłaczającym realiom nowej okupacji i wbrew postawie mocarstw. Życie konspiracyjne koncentrowało się wówczas w Krakowie, tam więc Wacław Felczak przeniósł się w drugiej połowie lutego. Nawiązał kontakt ze swoim szefem – kierownikiem Departamentu Informacji Stanisławem Kauzikiem „Dołęgą”, który z racji swego temperamentu odgrywał w podziemiu coraz większą rolę – starał się wiązać porwane nici konspiracji, tworzyć nowe struktury. Nie mając konkretnego przydziału, Felczak pojechał przede wszystkim do Golbic, zobaczyć się z rodzicami i rodzeństwem; niestety, siostra i trzech braci wojny nie przeżyło. Gdy zapytał matkę: „Co teraz robić?”, usłyszał w odpowiedzi: „Twój prapradziadek zginął na Syberii, twój pradziadek zginął na Syberii i ty wiesz co masz robić!”. Ta wiedza kazała mu w rozmowach z bratem Zygmuntem, który wybrał inną drogę działania i objął stanowisko wicewojewody pomorskiego, odrzucić sugestie zerwania z konspiracją. Równocześnie odrzucił propozycję pójścia na Zachód z Janem Freislerem – uważał, że potrzebny jest w Kraju.

W następnych wiosennych miesiącach krążył między Krakowem, Warszawą a Golbicami, spotykał się z rodzeństwem, odbywał konspiracyjne spotkania, na polecenie Kauzika napisał sprawozdanie z działalności Placówki „W”. I czekał, czekał na swój los. Na przełomie maja i czerwca, podczas spotkania w Podkowie Leśnej, Kauzik zaproponował mu w imieniu pełniącego obowiązki Delegata Rządu Stefana Korbońskiego wyjazd do Londynu w charakterze emisariusza, który powiadomi władze RP o sytuacji w Polsce pod rządami komunistów. Szybko okazało się, że istotą jego misji będzie poinformowanie o motywach likwidacji Polskiego Państwa Podziemnego. Oczywiście podjął się zadania.

W ten sposób wchodził na nowy szlak – tym razem wiodący bezpośrednio do Centrali. Już wkrótce okazało się, że na tej jednej wyprawie na Zachód się nie skończy. Jako kurier i emisariusz zetknął się z niemal wszystkimi najwybitniejszymi politykami obozu niepodległościowego: w Polsce starał się dotrzeć do najważniejszych działaczy nielegalnej opozycji; na emigracji – zarówno przed wyruszeniem do Kraju, jak i po powrocie – kontaktował się z przedstawicielami najwyższych władz i z przywódcami głównych stronnictw politycznych. Lista i ranga osób, z którymi prowadził rozmowy, jest zaiste imponująca: Antoni Antczak, Tomasz Arciszewski, Kazimierz Bagiński, Józef Baraniecki, Zygmunt Berezowski, Franciszek Białas, Tadeusz Bielecki, gen. Tadeusz Bór-Komorowski, Jerzy Braun, Adam i Lidia Ciołkoszowie, Aleksander Demidowicz-Demidecki, gen. Józef Haller, Władysław Jaworski, ks. Zygmunt Kaczyński, Stanisław Kauzik, gen. Stanisław Kopański, Kazimierz Kumaniecki, Bronisław Kuśnierz, Jan Matłachowski, Stanisław Mikołajczyk, Karol Popiel, Adam Pragier, Kazimierz Pużak, Władysław Raczkiewicz, Edward Raczyński, gen. Klemens Rudnicki, Konrad Sieniewicz, Stanisław Sopicki, Tadeusz Szturm de Sztrem, Adam Tarnowski, gen. Stanisław Tatar, Tadeusz Tomaszewski, Zygmunt Zaremba, by wymienić tylko najbardziej znane.

Przed swoją pierwszą podróżą na Zachód Wacław Felczak po raz kolejny uniknął uwięzienia – tym razem przez UB; zdążył na czas opuścić mieszkanie w Falenicy, gdy jego gospodarze zostali aresztowani na ulicy w Warszawie. Przygotowując się do spełnienia swojej misji, spotkał się z przywódcami partii i członkami Rady Jedności Narodowej oraz z przedstawicielami konspiracyjnego Instytutu Europy Środkowej (IEŚ). IEŚ pod kierownictwem Jerzego Brauna prowadził w czasie wojny studia nad problematyką środkowoeuropejską, która w zgodnej opinii wszystkich stronnictw miała kluczowe znaczenie dla polskiej polityki zagranicznej. „Lech” zaangażowany był w prace IEŚ jeszcze w czasach budapeszteńskich. W pierwszych dniach lipca Felczak wziął udział w posiedzeniu RJN, na którym zredagowana została „Odezwa RJN do Narodu Polskiego i Narodów Zjednoczonych” zawierająca „Testament Polski Walczącej”.

Z Krakowa wyjechał 10 lipca, anonsowany władzom na emigracji jako Wacław Kaptur. Posługując się dokumentami słowackiego kolegi, bez przeszkód dotarł do Pilzna, leżącego już po zachodniej stronie linii demarkacyjnej rozdzielającej wojska alianckie i sowieckie w Europie. Następnie poprzez polskie placówki wojskowe został przekazany do Meppen – miejsca postoju 1. Dywizji Pancernej. Z obawy przed prowokacją sprawdzano go z dużą nieufnością, tym bardziej że wiadomości, które przynosił, nie były tymi, na jakie oczekiwano. Dopiero zjawienie się w Meppen kurierów idących do Kraju: Jana Freislera i innego znajomego z Węgier – Konrada Niklewicza, pozwoliło potwierdzić jego tożsamość i zakończyło okres kilkutygodniowego przymusowego pobytu na terenie 1. DPanc. W tym czasie odbył rozmowy z zastępcą szefa Sztabu Naczelnego Wodza gen. Stanisławem Tatarem, któremu podlegały sprawy krajowe, i który ułatwił mu dalszą podróż.

Po uzyskaniu dokumentów wojskowych na nazwisko Wacław Lechicki (będzie pod nim występować odtąd stale) udał się do Londynu. Na miejscu Tadeusz Chciuk (wciąż, mimo nowego kierownictwa, urzędnik Wydziału Społecznego MSW – zajmującego się łącznością z Krajem) nie tylko dzielił z nim swoje mieszkanie, ale przede wszystkim wprowadził go w świat polskich urzędów. „Lechicki” zdał relacje Prezydentowi, premierowi i członkom rządu. Odbył też rozmowy z przywódcami SN, PPS i SP (taki krąg rozmówców powtarzał się potem przy każdej kolejnej wizycie w „polskim Londynie”). Informacje, które przywiózł, przyjmowane były jak zła bajka, a interlokutorów interesował głównie stosunek Kraju do Mikołajczyka i jak został przyjęty jego powrót. Widział, że jego misja przekonania władz w Londynie o konieczności rozwiązania struktur podziemnych mija się z celem, ale gdy zaproponowano mu przerzut do Polski Edwarda Sojki, podjął się tego zadania. (Głównym celem Sojki było utworzenie sieci tzw. delegatur MSW, które miały umożliwiać łączność i przekazywać informacje o sytuacji w Kraju.) Felczak krytycznie oceniał różne decyzje polityczne czy poglądy, z jakimi zetknął się w Londynie, inaczej niż tamtejsi politycy – nie uważał Mikołajczyka za zdrajcę i był zdania, że to postawa społeczeństwa w Kraju zadecyduje o jego przyszłości, jednak jedyną legalną władzą, którą uznawał, była ta, mająca czasowo siedzibę nad Tamizą.

Dnia 2 października 1945 r. wyruszył do Kraju przez Paryż, Brukselę, placówki w Niemczech i Pilzno. Na początku grudnia wraz z Sojką jako repatrianci dotarli do Krakowa. Felczak skontaktował Sojkę z władzami podziemnego SN oraz doc. Kazimierzem Piwarskim, reprezentującym Instytut Europy Środkowej podczas krótkotrwałego aresztowania Brauna, i uzyskał stałą pomoc materialną MSW dla prowadzenia i publikowania prac naukowych. W Warszawie Wacław Felczak skontaktował się z Adamem Grabowskim „Alanem” (bliskim współpracownikiem Kauzika), który poinformował go o wyjeździe byłego szefa Departamentu Informacji do Londynu i swoich kontaktach z konspiracyjnymi grupami PPS-WRN oraz SP. Felczak, któremu nie odpowiadała robota Sojki, oparta wyłącznie na działaczach jednego stronnictwa – narodowcach, zaproponował „Alanowi” swoje pośrednictwo w utrzymywaniu łączności z Kauzikiem.

Ponieważ był to czas Świąt Bożego Narodzenia, mimo swego statusu nie mógł nie pojechać do rodziców do Golbic. Gdy opuszczał Kraków, spotkał na dworcu Tadeusza Chciuka, który przyleciał do Polski jako sekretarz Misji d/s Demobilu, powołanej do życia i kierowanej przez Józefa Hieronima Retingera. Odpadło więc Przyjacielowi nad Przyjaciółmi jedno zadanie – wyprowadzenie z Kraju na Zachód narzeczonej Tadeusza – Ewy. Pomógł natomiast wydostać się za „żelazną kurtynę” córkom skazanego w procesie szesnastu ministra Stanisława Jasiukowicza, poza tym dostarczał pieniądze rodzinom działaczy emigracyjnych lub aresztowanych, przekazywał informacje członkom rozdzielonych rodzin – tak było przy każdym pobycie w Kraju. Pamiętał też o swoich kolegach z kurierskich szlaków. Zorganizował pomoc finansową dla więzionego przez UB od października 1945 r. Jana Freislera, podczas ostatniego pobytu w Polsce pojechał specjalnie do Zakopanego, aby dowiedzieć się o los wywiezionego do ZSRS Józka Krzeptowskiego.

Kończąc swoją pierwszą powojenną misję w Polsce, 10 stycznia 1946 r. wraz ze spotkanym w Krakowie kurierem SN Konradem Niklewiczem wyruszył przez Czechy na Zachód.

Po przybyciu do Paryża pod koniec miesiąca otrzymał stypendium MSW i wydawało się, że wreszcie będzie mógł się poświęcić studiowaniu, a nie tworzeniu historii. Zapisał się na Sorbonę i pod kierunkiem prof. Charles’a H. Pouthasa zaczął pracę nad rozprawą doktorską pod tytułem „Wpływ polskiej emigracji na rozwój francuskiej partii republikańsko-demokratycznej w latach 1846–1848”.

Równocześnie jednak pozostawał w dyspozycji Józefa Baranieckiego – kierownika tamtejszej placówki MSW. W sierpniu 1946 r. polecił on świeżo upieczonemu studentowi Sorbony udać się do Kraju, dostarczyć pocztę i fundusze kierownikowi delegatury MSW w Krakowie Mieczysławowi Pszonowi oraz zbudować drogę przerzutową Paryż–Kraków. W placówce MSW w Monachium spotkał „Lechicki” przybyłego z Krakowa kuriera Mariana Pajdaka i jego drogą przez szczyt Špičák na granicy bawarsko-czeskiej, Pilzno, granicę polsko-czeską w okolicy m. Louki nad Olzou, Cieszyn, dotarł w połowie września do Krakowa. Bazą dlań stało się mieszkanie Tadeusza Chciuka na Woli Justowskiej. W czasie tego pobytu Felczak odbył kilka podróży do Warszawy, Poznania i Katowic, spotykał się z Pszonem, a za jego pośrednictwem z działaczami konspiracyjnego Prezydium SN, z którymi omówił problem usprawnienia łączności z kierownictwem SN na emigracji. Na kilku spotkaniach z A. Grabowskim, J. Braunem, Kazimierzem Kumanieckim, ks. Zygmuntem Kaczyńskim, Tadeuszem Szturm de Sztremem omawiał projekty reorganizacji struktur podziemnych, ich rolę i zasady łączności z emigracją.

11 października 1946 r. opuścił Kraków, udając się z Pajdakiem do Monachium, a następnie do Paryża. Wezwany do Londynu, przekonywał przede wszystkim Prezydenta i premiera o konieczności wydania oświadczenia o przerwaniu akcji zbrojnej w Kraju, którą uważał w tym czasie za absolutnie bezcelową, a jej podsycanie za zbrodnię.

Na początku grudnia 1946 r. ministerstwo poleciło mu udać się do Kraju, dokonać wymiany poczty z Pszonem i załatwić sprawę mianowania Grabowskiego delegatem MSW na okręg warszawski. Felczak spotkał się ponownie z premierem Arciszewskim, którego przekonywał do wywarcia wpływu na zmianę kierunku działalności w Kraju – likwidacji WiN-u (jak wielu działaczy politycznych, uważał WiN za organizatora walki zbrojnej) i oddziałów leśnych, zamiast wysyłania pieniędzy na robotę konspiracyjną proponował akcję pomocy materialnej dla osób i środowisk nastawionych opozycyjnie, więźniów politycznych i ich rodzin.

W połowie miesiąca, wioząc fundusze i pocztę zawierającą m.in. uchwały rządu w sprawie zaprzestania walki w lasach i odezwy do narodu dotyczące wyborów, wyruszył do Monachium, gdzie czekał już na niego Pajdak. W drodze do Kraju towarzyszył im Adam Doboszyński, co wzbudziło niezadowolenie Felczaka, który uważał, że powrót tego polityka do Polski zradykalizuje działalność podziemia narodowego i doprowadzi do niepotrzebnych strat. W Pilźnie zostali zatrzymani przez czeską policję, ale udało się im zmylić władze bezpieczeństwa. W nocy 23 grudnia przekroczyli granicę i dotarli do Cieszyna, gdzie odłączył się Doboszyński i gdzie „Lechicki” spotkał się z Pszonem oraz działaczem SN Władysławem Jaworskim. Jak zwykle odbył w Krakowie i Warszawie szereg rozmów z działaczami podziemnych grup SP i PPS, m.in. Kazimierzem Pużakiem. Jego misję skomplikowało przypadkowe aresztowanie „Alana”, co uniemożliwiło też odczytanie poczty od Kauzika.

Zdarzenia te nie miały już jednak większego znaczenia. 19 stycznia 1947 r., w atmosferze powszechnego terroru, komuniści sfałszowali wybory, co było ostatecznym dowodem, że Stalin nie wypuści Polski ze swojej ręki. Wkrótce ogłoszono amnestię. Wiele osób namawiało wówczas Wacława Felczaka do ujawnienia się (w lutym decyzję taką podjął Pszon), odrzucał on jednak te sugestie. Był zdania, że po rozbiciu Zarządu Głównego SN, sfałszowaniu wyborów, aresztowaniu „Alana”, sparaliżowaniu działalności delegatur, nie ma sensu praca konspiracyjna według dotychczasowych schematów. Uważał jednak, że należy utrzymać więzi między działaczami politycznymi, ale bez struktur organizacyjnych i skupić się na akcji charytatywnej za pośrednictwem Kościoła.

Obfite opady śniegu, uniemożliwiające przejście przez góry, przedłużały jego pobyt w Kraju. Większość czasu spędzał na Woli Justowskiej u Chciuków, drugą meliną był dom Ryszarda Niklewicza w Rabce. Mimo pobytu na stopie nielegalnej – jego papiery i alibi przy dokładniejszym sprawdzeniu na pewno nie byłyby wystarczające – starał się normalnie żyć. Służąc Ojczyźnie, Wacław Felczak nie zapominał, że jest nie tylko emisariuszem, ale też synem, bratem, przyjacielem, a nawet ojcem chrzestnym. W 1946 r. nie zdążył już na Święta do Rodziców, ale gdy tylko mógł, w styczniu 1947 r. pojechał do ukochanej siostry – Anny do Kętrzyna, co w tamtych czasach wcale nie było rzeczą łatwą, a w jego przypadku również bezpieczną. Był bardzo uradowany i wzruszony, gdy został ojcem chrzestnym Oleńki – córki Ewy i Tadeusza Chciuków. Potraktował swoją funkcję niezmiernie poważnie – pewnego dnia, ku przerażeniu gospodarzy, zniknął na wiele godzin, by wrócić z dziecinnym wózkiem.

Pod koniec marca 1947 r. nastały wreszcie warunki umożliwiające wyruszenie na Zachód. 22 marca, wraz z Gustawem Góreckim – kurierem wojskowym z Londynu, opuścił Kraków i udał się do Cieszyna, by z punktu kontaktowego odebrać papiery i czeskie pieniądze; o mało nie ujęło go przy tym UB. Był już poszukiwany i „namierzony”, z czego nie zdawał sobie chyba sprawy (zwalczał pogląd, że „bezpieka wszystko wie” i jako przykład podawał swoją działalność).

Po kilku tygodniach pobytu we Francji, na początku maja 1947 r., „Lechicki” przybył do Londynu. Odbył liczne rozmowy z całą emigracyjną elitą polityczną. Dnia 8 maja złożył sprawozdanie z sytuacji w Polsce na posiedzeniu Komitetu Spraw Krajowych, w skład którego wchodzili premier, główni ministrowie i przedstawiciel wojska. Mówił m.in. o dającym się zauważyć zsowietyzowaniu społeczeństwa polskiego. Jego raport był tematem dyskusji na następnym zebraniu tego gremium.

Ten pobyt w Londynie był jego ostatnim pobytem nad Tamizą. Rozmowy, które odbywał „Lechicki” za każdym razem, a nawet sam fakt wzywania go do Centrali (możliwość wjazdu na Wyspy Brytyjskie była ograniczona), świadczyły o jego wyjątkowej roli wśród kurierów; znany ze swej bezstronności, bez partyjnych uprzedzeń, bardzo inteligentny i doświadczony, posiadał rzadko spotykany zmysł polityczny – wszystko to sprawiało, że stronnictwa chętnie powierzały mu zadania, nawet takie, których nie dawały swoim kurierom partyjnym. Cieszył się wielkim zaufaniem Prezydenta Raczkiewicza. Nic dziwnego, że mógł uważać łączność z Krajem za niemal wyłączną swoją domenę, tym bardziej że dysponował wówczas jej autonomiczną drogą.

Ze zmianą sytuacji politycznej w Kraju zbiegł się przełom w układzie sił na emigracji. Na początku czerwca 1947 r. zmarł Prezydent Raczkiewicz, który wbrew wcześniejszym ustaleniom mianował swoim następcą nie T. Arciszewskiego, lecz Augusta Zaleskiego. Dało to początek wieloletniemu podziałowi wśród emigracji. W sporze o legalizm Wacław Felczak nie opowiedział się po żadnej ze stron. Bardziej interesowały go możliwości konkretnego działania, a te kurczyły się coraz bardziej. W tym czasie, wobec powierzenia przez ministra Berezowskiego zasadniczej pracy na Kraj działaczowi SN Kazimierzowi Tychocie i stopniowego ograniczania aparatu MSW, „Lechicki” został odsunięty na boczny tor. Co miesiąc przygotowywał dla MSW na podstawie prasy raporty o sytuacji w Europie Środkowej. Podobne opracowania dotyczące ruchu socjalistycznego w tym regionie sporządzał dla Z. Zaremby. Z inicjatywy Felczaka jesienią 1947 r. Zygmunt Rosiński przystąpił do montowania rezerwowej drogi przez Innsbruck – Wiedeń – Słowację do Kraju.

Zasadniczo jednak od czerwca 1947 r. Wacław Felczak poświęcił się pracy naukowej na Sorbonie i tak pewnie spędziłby resztę życia, gdyby nie głos Przyjaciela wzywającego pomocy, który zaprowadził go znów na „zielony” szlak. Na przełomie września i października 1948 r. wykorzystał swoją nową drogę do sprowadzenia z Kraju zagrożonych aresztowaniem przez UB T. Chciuka z żoną Ewą i półtoraroczną Oleńką, ppor. cc Tadeusza Żelechowskiego, ppor. cc Jerzego Niemczyckiego i łączniczki AK Elżbiety Ungerówny. Osobiście przeprowadził ich przez granicę czesko-austriacką. Wkrótce na prośbę Stanisława Mikołajczyka, który – jak już wspomniałem – przeprosił „Lecha” za intrygi i krzywdy ze strony ludowców podczas pracy w Placówce „W”, Felczak zgodził się na zorganizowanie przerzutu z Polski zagrożonych aresztowaniem przywódców PSL. Jako zdekonspirowany przez aresztowanych wcześniej działaczy (jego nazwisko pojawiało się w publicznych procesach przywódców SN, procesie Pużaka i towarzyszy), miał pozostać na terenie Czech. W tym samym czasie Baraniecki, w ramach kolejnej redukcji aparatu MSW, rozwiązał z Felczakiem stosunek służbowy z dniem 31 grudnia 1948 r., choć szukano jeszcze sposobu, by go w aparacie łączności zatrzymać.

Na początku grudnia Felczak z Żelechowskim i młodym ludowcem Józefem Rogozińskim wyruszyli z Paryża, przez Innsbruck, Wiedeń i przekroczyli granicę koło Bratysławy. Nadszedł pechowy i w konsekwencji tragiczny dzień 22 grudnia. Dwa lata wcześniej „Lechicki” został zatrzymany przez czeską bezpiekę, ale wówczas udało się ją zmylić. Tym razem szczęście się od niego odwróciło. Wieczorem, po przybyciu do Morawskiej Ostrawy, gdzie spodziewali się uzyskać melinę, zostali aresztowani przez władze bezpieczeństwa. Wacław Felczak dwukrotnie próbował ucieczki, za drugim razem złamał nogę podczas skoku z więziennego okna.

Wkrótce po tym, 16 lutego 1949 r., został przekazany Wojewódzkiemu Urzędowi Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach. Rozpoczął się najtrudniejszy okres w jego życiu. Początkowo próbował jeszcze odgrywać rolę kogoś innego, licząc, że ubecy nie orientują się, kogo mają w swoich rękach. Jego nadzieje rozwiał jednak funkcjonariusz, który z uśmiechem zadowolenia pokazał mu zdjęcie z listu gończego i stwierdził, że szuka go od kilku lat. Po wstępnym przesłuchaniu „Lechicki” został skuty, rzucony na dno ciężarówki między dwa rzędy żołnierzy i przewieziony do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie na ul. Koszykową. Został poddany długotrwałemu okrutnemu śledztwu, podczas którego jednej nocy osiwiał. Po trzech miesiącach śledztwa „operatywnego” w Departamentach III i V MBP trafił do więzienia na Mokotowie, gdzie Departament Śledczy miał przygotować materiał dla sądu, umożliwiający skazanie oskarżonego.

Z dostępnych protokołów wynika, że przez pierwsze dwa tygodnie przesłuchiwany był codziennie, w niektóre dni kilkakrotnie, przez zmieniających się oficerów śledczych. Jak wyglądały te przesłuchania, możemy tylko próbować sobie wyobrazić na podstawie relacji innych więźniów. Sam Wacław Felczak najczęściej zbywał pytania o ten fragment swojego życiorysu wypowiadanym z uśmiechem stwierdzeniem, że „przebywał w pensjonacie”. Wiadomo jednak, że odmówiono mu wszelkiej pomocy lekarskiej, a doprowadzany na przesłuchania musiał skakać na jednej nodze, popędzany kopniakami i poszturchiwaniem przez oddziałowych. Jedynie wąskie grono słyszało jego szczegółową relację o tym, jak dla wymuszenia zeznań poddano go wielodobowej stójce (z niezrośniętą dobrze nogą!). Ta często stosowana przez śledczych tortura, polegająca na staniu nago na baczność przy wyjętym oknie w celi – latem zwana „plażą”, zimą „Zakopanem” – w jego przypadku przerwana została po sześciu dobach, gdy bliski utraty zmysłów przestał reagować na jakiekolwiek bodźce. Jego sytuację pogarszał jeszcze fakt, że „wpadł” on bardzo późno; wiele osób znających działalność „Lecha” w różnych okresach znajdowało się już w więzieniach i zeznawało na jego temat, niektóre poszły na współpracę z władzami bezpieczeństwa. Także pobyt w celi w przerwach między przesłuchaniami nie przynosił wytchnienia, gdy jeden ze współwięźniów był tzw. agentem celnym, donoszącym o zachowaniu się i rozmowach pozostałych.

Na Mokotowie śledztwo przeciw Wacławowi Felczakowi nadzorowali bezpośrednio dyrektor Departamentu Śledczego płk Józef Różański, jego zastępca ppłk Adam Humer, naczelnik Wydziału II Departamentu Śledczego MBP mjr/ppłk Ludwik Serkowski i znany z brutalności kierownik Sekcji kpt. Jerzy Kędziora. Kopie protokołów przesłuchań otrzymywali też wiceministrowie Romkowski i Mietkowski. Po blisko dwuletnim śledztwie, podczas którego powiązano jego sprawę ze sprawą przeciwko działaczom „Unii” i SP, oficer śledczy MBP sporządził akt oskarżenia. Początkowo rozprawa miała się odbyć 19 lutego 1951 r. w siedzibie Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie. Jednak na prośbę ppłk Heleny Wolińskiej, która w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej odpowiedzialna była za sprawy polityczne, sprawę zdjęto z wokandy. Dopiero trzeci termin rozprawy – 4 kwietnia – okazał się ostateczny. Już przy wyznaczaniu drugiego terminu zadecydowano, że odbędzie się ona w więzieniu. Ta zwłoka i okoliczności wydania wyroku na Felczaka były związane z finalizowaniem sprawy przeciwko działaczom SP (był on potrzebny jako świadek niepewny swego losu).

Dnia 30 marca 1951 r. występował jako świadek na procesie Józefa Kwasiborskiego i towarzyszy z SP. Jak podała prasa, „zeznawał wykrętnie, na pytania odpowiadał wymijająco”. Po „kiblowym” procesie przeprowadzonym 4 kwietnia dwa dni później WSR w Warszawie skazał go na łączną karę dożywotniego więzienia z art. 86 § 2 KKWP (zamiar usunięcia przemocą organów władzy i zmiany ustroju) i art. 6 (przyjmowanie korzyści od obcego rządu lub organizacji) i 7 MKK (szpiegostwo), utratę praw na lat 5 i przepadek całego mienia (prokurator mjr Henryk Ligięza żądał kary śmierci). Dopiero wtedy rodzina dowiedziała się o jego losie. Mimo wydania wyroku przetrzymywano Felczaka w więzieniu śledczym na Mokotowie, prowadzono dalsze przesłuchania, po kilku miesiącach pozbawiono go widzeń i korespondencji z rodziną. Zimy 1952/53 i 1953/54 spędził w nieogrzewanej celi. W maju 1954 r. jego matka zwróciła się do Rady Państwa i premiera z podaniem o złagodzenie kary i warunków jej odbywania. Sąd wojskowy nie uwzględnił tej prośby. Powoli jednak zaczynała się zmieniać sytuacja polityczna.

W lutym 1955 r. został przewieziony do Rawicza, gdzie osiem miesięcy spędził w więziennym szpitalu. W marcu 1956 r. przeniesiono go do Wronek, gdzie również trafił do szpitala. Na mocy amnestii, 5 maja 1956 r. karę obniżono mu do 12 lat więzienia z karami dodatkowymi. Kilkanaście dni później, po inspekcji prokuratorskiej we Wronkach, do Prokuratury Generalnej złożył – pierwszy raz od aresztowania – prośbę (m.in. z opisem stosowanych wobec niego tortur) o ponowne rozpatrzenie jego sprawy. 27 października sąd na wniosek adwokata udzielił przerwy w odbywaniu kary na 12 miesięcy ze względu na stan zdrowia („znaczne wyniszczenie organizmu”) i 30 października Wacław Felczak opuścił więzienie we Wronkach. Całym jego dobytkiem było odebrane z depozytu 449 złotych i 92 grosze (40 procent średniej płacy). Życie musiał zacząć od początku. Zaproszony przez niedawnego towarzysza niedoli z mokotowskiej celi Andrzeja Rozmarynowicza osiadł w Krakowie.

I chociaż było to już po Październiku, tacy jak on – wrogowie ludu – nadal nie mogli być pewni swego losu. Dopiero na kilka dni przed upływem terminu powrotu „Lechickiego” do więzienia, 22 października 1957 r., Naczelny Prokurator Wojskowy wystąpił z wnioskiem rewizyjnym na jego korzyść i 31 października Najwyższy Sąd Wojskowy postanowił wstrzymać wykonywanie kary do czasu rozpatrzenia wniosku. Ponieważ jednak władze z powodów politycznych wstrzymywały się z decyzjami w sprawach rewizyjnych działaczy katolickich z SP, Felczak musiał czekać. Wreszcie, 23 grudnia 1957 r. NSW uchylił zarzut szpiegostwa i skazał go ostatecznie na 7 lat i 4 miesiące więzienia oraz utratę praw na 2 i pół roku (w więzieniu spędził 7 lat, 10 miesięcy i 9 dni). Nigdy nie starał się o pełną rehabilitację, uważając, że rzeczywiście walczył o obalenie władzy komunistycznej (tyle że nie zamierzał tego uczynić „przemocą”).

Bardzo szybko po zwolnieniu z więzienia stał się obiektem zainteresowania SB. Latem 1957 r. bezpieka postanowiła go zwerbować do współpracy, ale gdy z właściwym sobie taktem odmówił bycia donosicielem, potem przez dwadzieścia lat był rozpracowywany i obserwowany w ramach różnych spraw prowadzonych wobec niego na szczeblu województwa i ministerstwa. Niezależnie od tego poddany był kontroli bezpieki i partii komunistycznej na uczelni, gdzie mógł znaleźć zatrudnienie po rewizji wyroku.

Dzięki wstawiennictwu prof. Henryka Wereszyckiego w styczniu 1958 r. Wacław Felczak został bowiem jego asystentem na Uniwersytecie Jagiellońskim w Katedrze Historii Powszechnej Nowożytnej i Najnowszej. Po raz trzeci w życiu, w wieku 42 lat, zaczynał pracę naukową, przystępował do pisania doktoratu. Mimo iż władze UJ zakazały mu wyjazdu na Węgry, w 1962 r. obronił pracę doktorską (Węgierska polityka narodowościowa przed wybuchem powstania 1848 roku) napisaną na podstawie węgierskich materiałów archiwalnych – zmikrofilmowali i przysłali je przyjaciele z Budapesztu. Dopiero w 1965 r. dzięki interwencji przypadkowo spotkanego dawnego współwięźnia, a ówcześnie posła i wiceministra obrony narodowej Grzegorza Korczyńskiego, otrzymał paszport i mógł kontynuować badania naukowe nad historią Węgier. W grudniu 1968 r. uzyskał stopień doktora habilitowanego na podstawie pracy „Ugoda węgiersko-chorwacka w 1868 roku”. W 1975 r. władze Uniwersytetu wystąpiły z wnioskiem o nadanie mu tytułu profesora, czemu sprzeciwiło się ministerstwo. Podobny los spotkał wniosek z roku 1980. Mimo powszechnego uznania dla osiągnięć naukowych dopiero w październiku 1993 r. otrzymał nominację profesorską. Był autorem znaczących prac naukowych, dotyczących historii Europy Środkowej, m.in. „Historii Węgier” i „Historii Jugosławii”. Przez kilkanaście lat sprawował funkcję wiceprezesa Polskiej Sekcji Komisji Historycznej Polsko-Węgierskiej, wywierając istotny wpływ na jej działalność; uczestniczył też w pracach analogicznej Komisji Polsko-Bułgarskiej.

Jak pisał w liście do T. Chciuka-Celta, znalazł „wspaniałą kandydatkę na żonę”, o podobnym jak on życiorysie. Jednak brak samodzielnego mieszkania i kłopoty materialne, z którymi się stale borykał, przeszkodziły mu w założeniu rodziny, choć bardzo tego pragnął. Pod koniec jego samotnego życia praca z młodzieżą stanowiła właściwie jedyne źródło radości i przynosiła mu największą satysfakcję. Świetnie prowadził seminaria, był legendarnym wykładowcą, jego zajęcia ściągały również studentów innych kierunków. Nie tylko uczył, ale również wychowywał.

Dane mu było dożyć realizacji tych idei, którym poświęcił najlepsze lata swojego życia – Polska odzyskała niepodległość, rozpoczęła się współpraca narodów Europy Środkowej. Miał w tych procesach znaczący udział.

Od 1958 r. był uczestnikiem nieformalnego klubu prof. Wereszyckiego, skupiającego niezależnie myślących naukowców krakowskich. Promieniował swoją postawą i ideami na znaczną część środowiska. Był blisko związany z kręgiem krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”. Z wielką nadzieją, a zarazem troską, przyjął zmiany zachodzące w Polsce po Sierpniu 1980, bezpośrednio nie angażował się jednak w żadne działania społeczne bądź polityczne. Uważał, że jego formalna obecność może – ze względu na stosunek władz do niego – raczej danej sprawie zaszkodzić. Wolał pozostawać w cieniu, służyć radą, refleksją historyczną czy moralną. Na początku lat osiemdziesiątych, przy okazji wyjazdów do Austrii, spotykał się z Tadeuszem Chciukiem-Celtem, który wówczas – jako Michał Lasota – był pracownikiem i wicedyrektorem Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, przekazując mu wiadomości z pierwszej ręki o sytuacji w Polsce.

Po zrywie roku 1989 z coraz większym sceptycyzmem obserwował rozwój sytuacji wewnętrznej. Krytykował niedojrzałość polityków, ich wybujałe ambicje, brak wizji politycznej, zatrważała go postawa społeczeństwa, które nie mogło przezwyciężyć kilkudziesięciu lat „równania na Azję”.

W połowie lat siedemdziesiątych nawiązał kontakt z tworzącą się opozycją narodową (niezwiązaną z dysydentami partyjnymi) na Węgrzech. Odegrał ogromną rolę w jej kształtowaniu, przede wszystkim zwalczając pesymizm inteligencji węgierskiej, wzbudzając wiarę w przyszłość tego narodu. Do jego „duchowych uczniów” można zaliczyć wielu najwybitniejszych polityków węgierskich, którzy przejęli władzę na Węgrzech w 1989 r. Gdy odchodził na emeryturę w 1986 r., środowisko to uhonorowało go księgą pamiątkową, wręczoną w Collegium Maius (z przebiegu tej uroczystości pochodzi ostatni donos na Felczaka). W 1987 r. był inspiratorem utworzenia jednej z najważniejszych węgierskich partii opozycyjnych Związku Młodych Demokratów – FIDESZ, który w 1991 r. przyznał mu honorowe członkostwo.

Wielką jego pasją były góry. Gdy tylko mógł, jechał do Zakopanego, gdzie zaszywał się przed światem w „melince” udostępnionej mu przez szwagra Józka Krzeptowskiego lub wyruszał w Tatry. Wtedy naprawdę odpoczywał.

Od chwili przejścia na emeryturę stan jego zdrowia stale się pogarszał, odzywały się lata spędzone w „pensjonacie”. Dlatego po „Jesieni Ludów” nie mógł objąć funkcji ambasadora RP w Budapeszcie. Pełnił ją jednak nieoficjalnie – spotykając się ze swoimi węgierskimi przyjaciółmi, udzielając im wskazówek, snując rozmowy na temat przeszłości i przyszłości Europy Środkowej.

Ciężko chory pojechał do Warszawy, by 4 października 1993 r. odebrać nominację profesorską. Nikomu o tym nie mówił, ale tego dnia był bardzo szczęśliwy. Bo choć o swoje sprawy nigdy nie zabiegał i był niezwykle skromny, to sprawiało mu wielką przyjemność, gdy jego postawa, trud były doceniane. Był pod serdeczną opieką swoich przyjaciół z ambasady węgierskiej, jednak jego serce nie wytrzymało tego wysiłku. Dwa dni po odebraniu nominacji znalazł się w szpitalu i 23 października zmarł.

Został pochowany na Cmentarzu Zasłużonych na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem, a jego pogrzeb był świadectwem szacunku, jakim darzyli go przyjaciele, znajomi, uczniowie, potwierdzeniem roli, jaką odegrał w sprawach Polski i Węgier. Do otrzymanych przez Wacława Felczaka jeszcze w czasie wojny Virtuti Militari V kl. i Krzyża Walecznych Prezydent RP dołączył nadany pośmiertnie Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.

Już za życia Wacława Felczaka otaczała legenda. On sam uważał jednak, że nie zrobił nic nadzwyczajnego, że czynił tylko to, co w jego sytuacji uczyniłby każdy. Jakże zaskakująco w kontekście tej biografii brzmią słowa napisane przez niego kilka lat przed śmiercią: „Łatwiej mi było być kamieniem rzucanym na szaniec, niż konsekwentnym realizatorem własnych zamierzeń”.