Back to top
Publikacja: 21.01.2022
Profesor Grosse: Wizja Orbána może uratować Europę
Polityka

– Zarówno Polska, jak i Węgry dysponują narzędziami, aby wymusić na Brukseli odblokowanie funduszy. To, że ich nie stosują, wynika z gigantycznej presji ze strony instytucji unijnych i lokalnej opozycji, a także z braku odwagi rządowych elit do prowadzenia ostrzejszej polityki – mówi portalowi Kurier.plus prof. Tomasz Grosse, socjolog, politolog, historyk, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego.


Profesor Tomasz Grosse podczas debaty wokół książki „Polityki europejskie w dobie kryzysu”. Fot. Paweł Supernak / PAP


Bukmacherzy płacą obecnie średnio 1:25 do 1 za zakład, że kwietniowe wybory na Węgrzech wygra Viktor Orbán i aż 3:1 za zwycięstwo jego opozycyjnego rywala Pétera Márki-Zaya. Na kogo pan by postawił?

Byłbym zgodny z bukmacherami. Moim zdaniem bardziej prawdopodobne jest zwycięstwo Viktora Orbána.

Światowe i polskie media poważnie zastanawiają się, czy tym razem Orbán przetrwa. Czy samo to pytanie nie świadczy o tym, że pogłoski o autokratycznych rządach w Budapeszcie są jednak mocno przesadzone?

To jest ten sam problem, z jakim mamy do czynienia w Polsce. Zjednoczona Prawica wygrała kilka kolejnych wyborów, znacznie zwiększając swój elektorat, a mimo to cały czas odzywają się głosy, że rządzące Polską partie są ugrupowaniami autorytarnymi, niedemokratycznymi i nieszanującymi standardów demokratycznych. Tymczasem wybory w Polsce, zdaniem wielu obserwatorów i niezależnych od rządu instytucji państwowych, których zadaniem jest czuwanie nad prawidłowym przebiegiem wyborów, były zgodne ze standardami.

Mimo to jeśli opcja preferowana na przykład przez instytucje unijne przegrywa wybory w Polsce lub na Węgrzech, to zachodni komentatorzy dopatrują się w tych krajach różnych nieprawidłowości. To zadziwiające. Po pierwsze, instytucje międzynarodowe, które same nie mają odpowiedniego mandatu demokratycznego, nie powinny w żadnej mierze oddziaływać na lokalne demokracje. Tymczasem nie tylko kibicują one określonym siłom politycznym, lecz także udzielają im wsparcia na wiele różnych sposobów. Po drugie zaś, w sytuacji, gdy preferowane przez unijne elity ugrupowania przegrywają kolejne wybory, to partie wybrane przez lokalne społeczności określane są mianem niedemokratycznych czy autorytarnych.

Dlaczego unijne elity tak bardzo nie lubią Viktora Orbána, że wysokiej rangi urzędnicy czy przedstawiciele Komisji Europejskiej nie ukrywają już nawet, że chcą odsunąć Fidesz od władzy?

Zarówno premier Orbán, jak i Zjednoczona Prawica w Polsce i wiele innych sił, które są w Europie określane mianem eurosceptycznych, mają inną wizję przyszłości Unii Europejskiej. Ich zdaniem to wizja o wiele lepsza dla samej Unii od tej, którą lansują elity niemieckie, francuskie głównego nurtu politycznego i te powiązane z unijnymi instytucjami. Viktor Orbán i jemu podobni promują wizję Europy ojczyzn, Europy subsydiarnej, czyli Unii, która wspiera państwa członkowskie, ale nie przejmuje za nie coraz większej ilości kompetencji, czyli innymi słowy: nie odsuwa na bok demokracji w państwach członkowskich.

Wizja Viktora Orbána, odwołująca się do pluralizmu politycznego, ma więc za zadanie odbudowę demokracji w Unii Europejskiej, ponieważ prawdziwa demokracja istnieje właśnie w państwach członkowskich. Tymczasem Unia Europejska, która sama nie jest przecież instytucją w pełni demokratyczną, bardzo często ogranicza demokrację w państwach członkowskich.

W jaki sposób?

Na przykład ingerując w lokalne wybory, czy to na Węgrzech, czy w Polsce. Premier Orbán wielokrotnie mówił o tym, że instytucje europejskie promując tylko jedną ideologię, powiązaną z wartościami lewicowymi i liberalnymi, jednocześnie starają się wyrzucić poza nawias demokratycznej debaty wszystkich oponentów, na przykład partie konserwatywne czy chadeckie.

Jeżeli w instytucjach europejskich brakuje tolerancji dla odmiennych poglądów – w zakresie zarówno wartości politycznych, jak i przyszłości projektu europejskiego – to rzeczywiście, jak mówi Viktor Orbán, w Europie coraz bardziej brakuje pluralizmu politycznego. Europa zaczyna tym samym łamać standardy demokracji, zwłaszcza że mamy do czynienia z pewną hegemonią liberalnej lewicy w dyskursie publicznym.

To nie przesada?

Nie. Projekt lansowany przez niemiecką czy francuską lewicę jest projektem centralizującym odbierającym wspólnotom demokratycznym, zwłaszcza w mniejszych państwach członkowskich, coraz więcej kompetencji bez zmiany traktatów. Jest to więc działanie, które faktycznie łamie traktaty i jest przykładem braku praworządności w Europie.

Dam panu inny przykład destrukcyjnej siły lewicowej narracji. W obliczu zagrożenia strefy euro wynikającego z kryzysu pandemicznego państwa członkowskie zgodziły się ustanowić nowy instrument pomocowy dedykowany przede wszystkim dla południa strefy euro. Gwarantem pożyczek Europejskiego Funduszu Odbudowy są również państwa V4 – znacznie uboższe od większości państw Europy Południowej lub Francji, a więc głównych beneficjentów dotacji. Zamiast jednak obrócić ten wysiłek na korzyść integracji, jako manifestacji wzajemnej solidarności, państwa Europy Zachodniej pod wpływem idei lewicowych postanowiły połączyć nowy fundusz z warunkowością dotyczącą respektowania praworządności i wartości europejskich, które w dużej mierze są interpretowane zgodnie z aksjologią lewicową. To zatruło dyskusję o tym funduszu i zamiast efektów pozytywnych dla integracji wzbudziło potężne podziały w UE, a nawet wzrost sentymentów eurosceptycznych. Czy nie dowodzi to destrukcyjnej siły płynącej z ideologizacji projektu europejskiego?

Węgierski eurodeputowany Tamas Deutsch skarży się również na problem podwójnych standardów stosowanych przez instytucje unijne wobec takich krajów jak Polska czy Węgry…

To kolejny przykład łamania praworządności przez instytucje europejskie, ponieważ prawo w równym stopniu powinno obowiązywać wszystkich. Te prawa powinny również obowiązywać same instytucje unijne, tymczasem, jak już mówiliśmy, pomijają one traktaty, reinterpretują je lub kreatywnie poszerzają interpretacje zawartych w nich przepisów. I czynią to bez jednomyślnej zgody wszystkich państw członkowskich. Taka praktyka faktycznie rzecz biorąc zmienia ustrój Europy.

Te podwójne standardy wobec państw Europy Środkowej z jednej strony i takich krajów jak Niemcy czy Francja z drugiej, wynikają z tego, że projekt centralizacji czy federalizacji Unii Europejskiej w gruncie rzeczy odbywa się pod ogromną kontrolą ze strony dwóch największych państw członkowskich UE. To one stają się uprzywilejowane w ramach tego projektu, bo to on im daje największą władzę nad instytucjami unijnymi i nad procesami integracyjnymi oraz kierunkami unijnych polityk.

Ten brak równowagi lub podwójne standardy z tego punktu widzenia nie są przypadkowe, odsłaniają bowiem hierarchię władzy w Unii Europejskiej, a więc pogłębiającą się przewagę Berlina i Paryża nad wszystkimi innymi stolicami w UE.

Najwięksi i najsilniejsi unijni gracze zachęcają przecież do „debaty o przyszłości Europy”.

„Debata o przyszłości Europy” jest prowadzona w taki sposób, żeby dać argumenty jednej stronie, czyli zwolennikom centralizacji, federalizacji i ideologizacji Unii Europejskiej, legitymizować ten kierunek dalszej integracji, a jednocześnie wytrącić argumenty wszystkim tym, którzy myślą o Europie ojczyzn. Ponadto konferencja o przyszłości Europy ma przynieść sukces wyborczy Emmanuelowi Macronowi – inicjatorowi tego pomysłu.

Premier Viktor Orbán i jemu podobni w tym przeszkadzają?

Zasługą Viktora Orbána jest próba inspirowania innej wizji Europy, która jest wewnętrznie spójna, i która rzeczywiście jest alternatywnym projektem w stosunku do tego, co od lat lansują elity tak zwanego europejskiego mainstreamu. Wizja premiera Węgier jest dużo bezpieczniejsza dla Europy, ponieważ zakłada zarządzanie Unią w sposób zdecentralizowany, bardziej demokratyczny i elastyczny. Jego projekt zakłada bowiem, że państwa członkowskie będą mogły się wyłączyć z niektórych unijnych polityk, dzięki czemu nie będą musiały brać udziału w programach, które nie są dostosowane do ich potrzeb. W sytuacji tak wielu kryzysów, które obserwujemy, taki sposób zarządzania Unią może ułatwić państwom członkowskim i instytucjom europejskim przejście trudnego okresu, gdyż będzie aprobowany przez poszczególne narody. Zbyt silna centralizacja zarządzania, a zwłaszcza ideologizacja projektu europejskiego musi się spotkać z dużym oporem nie tylko środowisk chadeckich czy konserwatywnych, lecz także tych państw, które w największym stopniu odczuwają koszty nowych unijnych polityk, np. polityki klimatycznej Brukseli. Nie można lansować polityk, które są korzystne głównie dla Niemiec bądź Francji, a jednocześnie systematycznie spychać koszty transformacji na słabsze kraje. Takie podejście nigdy nie jest bezkarne, bo wcześniej czy później ktoś się zbuntuje. I właśnie dlatego wizja premiera Orbána czy konserwatystów w Polsce wydaje się być lepszym rozwiązaniem dla nas wszystkich. Gdyby Europa była zarządzana w sposób elastyczny, nie byłoby brexitu.

Czy realizacja tej wizji jest realna, skoro Niemcy już nie ukrywają, że jeśli chodzi o przyszłość Unii to możliwe jest tylko dalsze pogłębianie integracji i federalizacja Europy? Czeka nas totalna wojna ideologiczna czy też możliwe jest kompromisowe rozwiązanie?

Mamy trzy ścieżki, które mogą prowadzić do zatrzymania negatywnych tendencji, destrukcyjnych dla Unii Europejskiej. Po pierwsze, premier Orbán wskazuje na potrzebę renesansu Europy Środkowej. W jego koncepcji Europa Środkowa to organizm podmiotowy, samodzielny, który wypracowuje własne priorytety w unijnej polityce i może zrównoważyć dzisiejszą dominację Niemiec i Francji. Innymi słowy realizacja jego projektu ma dopuścić głos narodów Europy Środkowej do tego małego stolika, przy którym siedzą obecnie Niemcy z Francuzami, decydując o losie wszystkich mieszkańców Unii. Ten pomysł nie jest oczywiście łatwy. Szczególnie dla Węgrów współpraca w Europie Środkowej jest pewnym wyzwaniem ze względu na dużą mniejszość węgierską w krajach sąsiadujących.

Druga ścieżka – którą również podąża już węgierski premier – to budowa koalicji sił konserwatywnych w Parlamencie Europejskim i innych instytucjach unijnych, co wzmocniłoby ich pozycję względem mainstreamowych ugrupowań lewicowych i liberalnych. Po przegranej chadeków w Niemczech rosną szanse, że w przyszłości do tej koalicji konserwatywno-chadeckiej będzie można włączyć też CDU/CSU.

I wreszcie trzecia ścieżka, polegająca na zastosowaniu weta w kwestiach, na których zależy Europie Zachodniej, czyli na przykład przy głosowaniu w sprawie podatków mających finansować Europejski Fundusz Odbudowy lub w sprawie polityki klimatycznej, która jest super ambitna, a jednocześnie niezwykle trudna i kosztowna w realizacji dla Europy Środkowej. Należało zawetować mechanizm warunkowości finansowej w odniesieniu do tzw. praworządności w grudniu 2020 roku. Trzecia ścieżka pozwala naprawić ten błąd. I jest to obecnie najważniejszy sposób, aby w obecnej konstelacji politycznej Węgry, Polska i inne kraje Europy Środkowej mogły wyrażać swoje interesy narodowe w polityce europejskiej.

Mówi pan o współpracy w Europie Środkowej, tymczasem obserwujemy ostatnio wyraźny podział Grupy Wyszehradzkiej na dwa bloki: polsko-węgierski i czesko-słowacki. Mikuláš Bek, minister spraw europejskich w nowym czeskim rządzie, wprost oznajmił zaś, że Czechy stoją po „stronie UE” przeciwko Węgrom i Polsce, na przykład w kwestiach LGBTQ. Jak duże jest ryzyko rozpadu i co mogłoby być alternatywą dla V4?

Są potężne wyzwania dla przyszłości Grupy Wyszehradzkiej, ale zarówno premier Orbán, jak i inni przywódcy starają się pomniejszać kontrowersje i kłaść nacisk zwłaszcza na to, co nas łączy. I chociaż współpraca w Europie Środkowej nie jest łatwa, to jest strategicznie ważna dla całego regionu. Każdy kraj V4 ma interes w tym, aby zwiększać podmiotowość naszej części Europy w Unii Europejskiej.

Z całą pewnością Niemcy będą jednak aktywnie działać, aby rozbić jedność Grupy Wyszehradzkiej. Nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości, bo mamy sprzeczne interesy. Nam zależy na podmiotowości naszych krajów na arenie europejskiej, a Niemcom na podporządkowaniu sobie państw Europy Środkowej i ich uzależnieniu, zarówno gospodarczym, jak i geopolitycznym. Stosując politykę premiera Orbána, czyli kładąc nacisk na to, co nas łączy, odnieśliśmy spektakularny sukces w polityce migracyjnej. Zwyciężyła narracja Europy Środkowej, która broniła prawa mniejszych narodów do realizowania traktatowych kompetencji państw narodowych w kwestii migracji. Udało się skutecznie zastosować argumenty związane z zagrożeniem dla bezpieczeństwa publicznego związanego z imigrantami islamskimi i antyeuropejskim nastawieniem tych spośród nich, którzy odrzucają wartości europejskie. Nie tylko udało się przeciwstawić obowiązkowym kwotom uchodźców, lecz także mamy coraz więcej dowodów, że zarówno Francja, jak i Niemcy zmieniają podejście do własnej polityki migracyjnej.

Powinniśmy pogłębiać współpracę wyszehradzką poprzez rożnego rodzaju formaty, które pozwalają krajom V4 dyskutować z innymi krajami, aby uspójnić stanowiska czy to w sprawach dotyczących Unii Europejskiej, czy szerzej kontekstu międzynarodowego. Trzeba jednak zintensyfikować politykę zdobywania kolejnych sojuszników przez Grupę Wyszehradzką. Należy również wykorzystywać Inicjatywę Trójmorza, która może ułatwiać zdobywanie wsparcia dla ważnych interesów z punktu widzenia państw V4.

A czy Europa Środkowa może wykorzystać fakt, że pojawiają się poważne podziały między Niemcami a Francją, np. w zakresie energetyki jądrowej?

Jak najbardziej. Grupa Wyszehradzka może dyskutować osobno z Francją, osobno z Niemcami oraz innymi krajami i wykorzystywać nadarzające się okazje po to, aby nasz głos był lepiej słyszany.

Bardzo duży rozgłos na całym świecie zyskały ostatnio Węgry w związku z kwietniowymi wyborami parlamentarnymi w tym kraju. Jakie znaczenie będą miały te wybory nie tylko dla przyszłości Węgier, lecz także Polski czy całej Unii Europejskiej?

Stawka tych wyborów rzeczywiście jest bardzo wysoka. Jeżeli bowiem premier Orbán zdoła utrzymać się przy władzy, to zwiększy się opór Europy Środkowej w stosunku do niektórych pomysłów lansowanych przez Europę Zachodnią, np. dotyczących ideologii lewicowej, która coraz bardziej wchodzi w kompetencje państw członkowskich, ingerując choćby w systemy edukacji, wymuszając realizację trudnych zobowiązań dotyczących polityki klimatycznej czy narzucając własną wizję przyszłości integracji europejskiej.

Jeśli Viktor Orbán ponownie wygra, to więcej państw może pójść śladem Węgier i Polski, podejmując próbę zastopowania niektórych pomysłów płynących z Brukseli, Luksemburga, Paryża lub Berlina. Jednocześnie coraz silniej promowane mogą być alternatywne idee pochodzące z Budapesztu i Warszawy.

Jak radykalna zmiana czekałaby z kolei Węgrów i Europejczyków, jeśli wybory w kwietniu wygrałaby antyorbanowska opozycja?

Zapewne próbowałaby ona przeprowadzać radykalne reformy i energicznie rozprawiać się z przeciwnikami politycznymi, ale biorąc pod uwagę duże poparcie społeczne dla strategicznej wizji Orbána, jeśli chodzi o politykę wewnętrzną i europejską, to wszystkich jego zwolenników nie dałoby się zepchnąć na margines. Presja ze strony nowego rządu – zwłaszcza gdyby łamał on standardy demokratyczne – mogłaby tych wyborców jeszcze bardziej zmobilizować do tego, aby przywrócić do władzy Viktora Orbána.

Podobnie patrzę na to w przypadku innych państw Unii Europejskiej. Przegrana Fideszu byłaby ciosem dla całego konserwatywnego nurtu politycznego w Europie, ale fala chadeckiego buntu w Europie za jakiś czas mogłaby wrócić z jeszcze większą siłą.

To znaczy, że radykalne projekty w kwestii np. edukacji LGBT mogłyby oburzyć tak wielu Węgrów, że po kolejnych wyborach znów długo rządziliby konserwatyści?

Odsunięcie premiera Orbána od władzy byłoby zapewne przejęciem rządów na krótką metę. Głosu środkowoeuropejskich konserwatystów i chadeków nie da się tak łatwo zdławić.

A sądzi pan, że zjednoczona opozycja na Węgrzech po ewentualnym zwycięstwie w wyborach nadal byłaby zjednoczona?

To jeden z największych problemów. Doświadczenia koalicji w samorządach terytorialnych dowodzą tego, że bardzo trudno utrzymać wspólną politykę w momencie, kiedy koalicjantów różni aż tak wiele kwestii. Nawet jeśli instytucje europejskie robiłyby wszystko, co w ich mocy, aby wspierać taką koalicję, to mogłaby ona natrafić na problemy bardzo poważne czy wręcz niemożliwe do przezwyciężenia.

Nowy antyorbanowski węgierski rząd mógłby jednak liczyć na duży zastrzyk pieniędzy z Brukseli.

Rzeczywiście, gdyby koalicja przeciwników Viktora Orbána ustępowała we wszystkich istotnych z punktu widzenia Berlina i Paryża kwestiach, to fundusze zostałyby odblokowane. Co więcej Węgry będą też mogły liczyć na polityczne wsparcie ze strony instytucji europejskich. Ceną byłaby jednak realizacja programu, który zmierzałby do radykalnej zmiany Węgier, poprzez wprowadzenie w życie m.in. pomysłów dotyczących promocji lewicowej ideologii w oświacie i sferze publicznej.

A co stanie się z należnymi Węgrom funduszami, jeśli to jednak Orbán wygra wybory? Czy rządy w Budapeszcie i w Warszawie mają jeszcze jakikolwiek realny wpływ na unijną politykę?

Wszystko zależy od tego, jaką premier Orbán będzie prowadził politykę. Jak już powiedziałem, zarówno Polska, jak i Węgry dysponują narzędziami, aby wymusić na Brukseli odblokowanie funduszy. To, że ich nie stosują, wynika z gigantycznej presji ze strony instytucji unijnych i lokalnej opozycji, a także z braku odwagi rządowych elit do prowadzenia ostrzejszej polityki.

A w sposób łagodny funduszy odblokować się nie da?

Da się. Wystarczy ustępować we wszystkim Brukseli. Dzięki temu nie będzie ona miała pretekstu do wykorzystania mechanizmu tzw. praworządności, który może być zastosowany praktycznie w każdej sprawie i interpretowany bardzo szeroko. Pytanie brzmi jednak, czy celem rządu wybieranego demokratycznie na Węgrzech jest przypodobanie się instytucjom europejskim i realizowanie interesów obcych krajów czy też jednak realizowanie woli własnych wyborców. To podstawowe pytanie o cel polityki demokratycznej mniejszych i średnich krajów w Unii Europejskiej. Tym bardziej że wchodzimy w okres przesilenia wielu kryzysów, a elity Europy Zachodniej coraz częściej generują nowe problemy, zaś ich koszty mają skłonność przesuwać na słabsze kraje.

Co poza polityką klimatyczną, podejściem do migracji oraz rewolucji seksualnej LGBTQ najbardziej dzieli Brukselę oraz rządy w Budapeszcie i Warszawie?

Nierespektowanie traktatowej zasady poszanowania przez instytucje unijne porządków konstytucyjnych i kompetencji mniejszych państw członkowskich, stygmatyzowanie, wręcz wykluczanie z polityki demokratycznej ugrupowań konserwatywnych i chadeckich, bezprawne blokowanie funduszy unijnych, zwłaszcza Krajowych Planów Odbudowy. Do rozwiązania tych sporów jest potrzebna odważna i dobrze skoordynowana polityka państw Europy Środkowej oraz respektowanie demokracji narodowych w państwach środkowoeuropejskich przez Europę Zachodnią.

Elity Europy Zachodniej wolałyby chyba inny scenariusz?

Oczywiście. Chciałyby wymusić zmianę niepokornych rządów i zastąpić je takimi, które będą znacznie bardziej uległe w stosunku do Paryża, Berlina i Brukseli. Zamiast więc dialogu i wzajemnej tolerancji realizowany jest model podporządkowania i dyscyplinowania niepokornych poprzez sankcje finansowe.

Chociaż Polska i Węgry mocno ucierpiały w czasach sowieckich rządów, oba kraje nadal bardzo różnie postrzegają dzisiejszą Rosję. Co jest tego przyczyną i jaki wpływ różna polityka wobec Kremla może mieć w przyszłości?

Premier Orbán zwykł mawiać, że z Rosją należy współpracować gospodarczo, a jednocześnie w sprawach geopolitycznych wzmacniać potencjał NATO. Problem z tą koncepcją polega na tym, że instrumenty ekonomiczne, jak choćby gazociąg Nord Stream 2, są wykorzystywane przeciwko Unii Europejskiej, a więc stają się nie tyle elementami służącymi współpracy i łagodzeniu napięć, ile narzędziami do wywierania przez Moskwę presji geopolitycznej, mającej prowadzić do uzależnienia Unii Europejskiej od Rosji.

Realizację koncepcji proponowanej przez Orbána utrudnia również obecna polityka Rosji wobec Ukrainy, a także Unii Europejskiej i NATO. Jest to polityka konfrontacyjna, której celem jest odbudowa rosyjskiej strefy wpływów, osłabienie obu organizacji oraz odepchnięcie sojuszu jak najdalej od granic Rosji. Władze w Moskwie wykorzystują w tym celu nie tylko narzędzia gospodarcze, lecz także nie stronią od instrumentów militarnych.

Chce pan powiedzieć, że Rosja może zaatakować kraje Unii Europejskiej i NATO?

Istnieje takie ryzyko. Na razie obserwujemy dwa główne sposoby postępowania wobec Rosji. Pierwszy, francuski czy niemiecki, mówi, że trzeba się dogadywać z Rosją i iść na kolejne ustępstwa wobec Moskwy. Drugi – wybrany przez Polskę, kraje bałtyckie, Rumunię czy Szwecję i Finlandię – to założenie, że trzeba budować przede wszystkim potencjał odstraszania, a dopiero później prowadzić dialog z Rosją. Moskwa będzie bowiem maksymalizować presję przeciwko słabym, a poważnie negocjować tylko z silnymi. Nie można więc dawać Rosji okazji do wywierania presji.

Ta druga opcja zakłada równoważenie Rosji przez sojusz z zewnętrznym mocarstwem, który dotąd na przykład Polska realizowała opierając się na USA. Niemniej w obliczu zapowiadanego zmniejszenia zaangażowania Ameryki w Europie coraz więcej krajów może życzliwiej spoglądać w kierunku Pekinu.

Na pewno o sposobach postępowania z Rosją trzeba dyskutować. Musimy zauważyć, że na naszych oczach radykalnie zmienia się sytuacja geopolityczna. Obserwujemy nową agendę po stronie Moskwy i musimy na nią reagować, a nie myśleć o relacjach europejsko-rosyjskich w sposób, który był odpowiedni jeszcze kilka lat temu. Celem Rosji nie jest bowiem tylko odbudowa wpływów na Białorusi i Ukrainie. Postrzega NATO i UE jako rywali. Dlatego celem strategicznym Putina wydaje się być osłabienie lub nawet rozbicie obu organizacji oraz wypchnięcie USA z Europy, a przynajmniej usunięcie wojsk sojuszu z Europy Środkowej i państw bałtyckich. Jeżeli tak zdefiniujemy cele Rosji, to trzeba rozważyć, czy da się je zrealizować tylko za pomocą rozmów dyplomatycznych. Moim zdaniem, przy całej łagodności ze strony Paryża i Berlina, tak daleki zakres ustępstw nie jest chyba jednak możliwy. Należy też pamiętać, że Rosję zachęcają kłopoty i podziały wewnętrzne drugiej strony do eskalacji własnych żądań. Odbiera też ustępstwa jako dowód słabości. Konfrontacja militarna Federacji Rosyjskiej z krajami NATO jest więc prawdopodobna. Należy więc się do niej przygotowywać.