Back to top
Publikacja: 30.05.2021
FASCYNUJĄCY PAMIĘTNIK LEOPOLDA TABASZA
Historia

Protoplasta polskiej linii Tabaszów przybył z Węgier z orszakiem św. Jadwigi królowej, a jego potomkowie, związawszy się z Polską na dobre i na złe, przeszli nasze wzloty i upadki, a rodzice Leopolda, urodzonego w 1893 r. byli już dość ubodzy. On uczył się na szewca na węgierskiej Słowacji, ale jako starosądeczanin – gdy w 1914 r. Wiedeń ogłosił wojnę – musiał zgłosić się do armii austriackiej.


Piotr Boroń



Jak wielu jego kolegów postanowił na bieżąco spisywać wspomnienia. Nie brakło mu konsekwencji, a ponadto wykazał przy tym talent zarówno literacki, jak i rysowniczy. Był bardzo rzetelny i szczery, a dane mu było przeżyć tak zmienne koleje losu, że jego dzieło, uporządkowane w latach 1921–1924 z zapisków z notatnika, z którym się nie rozstawał przez pięć lat, i luźnych kartek, warte jest szerokiego udostępnienia jako materiał dla badaczy, ale i amatorów, bo czyta się je znakomicie. Zanim jednak ukończymy pracę edytorską, należy już udostępniać, choćby fragmentarycznie, jego treści, bo nie mogą dłużej czekać w ukryciu. Wdzięczny panu Piotrowi Tabaszowi (wnukowi autora) za udostępnienie „Pamiętnika z lat 1914–1918”, prezentuję nieliczne fragmenty (edytowane kursywą), uzupełniając tylko wstawkami [w nawiasach kwadratowych] i z rzadka komentarzem.

Leopold Tabasz zaczyna swój pamiętnik od solidnego, wręcz podręcznikowego, wprowadzenia na temat zamachu na arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie i przedwojennych narodowych nastrojów. Sytuację polityczną charakteryzuje najtrafniej, pamiętając szkolne nauki: Słusznie śp. Franciszek Japoł dyr. męskiej szkoły w Starym Sączu w czasie wykładu historii w naszej klasie (w 1908 roku) przyrównał Austrię do starego płaszcza, składającego się z samych łat, z których każda jest z innej materii. Łaty te nie pasują do siebie i wkrótce cały płaszcz się rozpadnie. Osobisty wątek zaczyna od poboru do armii, a kończy z chwilą upadku monarchii habsburskiej i odzyskania przez Polskę niepodległości oraz swojego powrotu do rodzinnego domu.     

Mnie mobilizacja zastała w Gnezdach, kolonii niemieckiej na Spiszu, gdzie pracowałem jako czeladnik […] w dużej pracowni obuwia niejakiego Teodora Fischera.

Sobota, 1 sierpnia 1914 r.

Piękny, pogodny ranek, wstajemy wcześnie, obudzony jakim gwarem na rynku. Gdy wyglądnąłem przez okno, zobaczyłem sporą gromadę mężczyzn żywo dyskutujących przed dużym, czerwonym afiszem, wtem wpada do pokoju majster podniecony i powiada, że ogłoszono „algemeine Mobilisirung” (tj. powszechną mobilizację).

Niedziela, 2 sierpnia 1914 r.

Porannym pociągiem wyjechałem do Nowego Sącza. Tu panuje wszędzie nieopisany ruch, a właściwie natłok. Tysiące rezerwistów wałęsa się po ulicach z kuferkami i tobołkami, a na przedmieściach leżą gromadkami w przydrożnych rowach. […] Zameldowałem się w Wojskowej Komendzie Uzupełnień. Po przeprowadzeniu pobieżnego badania lekarskiego odprowadzono nas na kwaterę do budynku szkoły żeńskiej przy ulicy Jagiellońskiej (naprzeciw plant). Śniadanie następnego dnia zjadłem z kolegą, niejakim Józefem Płaszczycą, [który] stale drwi sobie z cesarsko-królewskiej armii i zapewnia mnie, że na wojnę stanowczo nie pójdzie…

Z kolejnych wpisów wynika, że Płaszczyca rzeczywiście bardzo konsekwentnie postępował w sprawie uniknięcia walki za austriackiego cesarza. Po kryjomu wyrzucał pożywienie lub oddawał je Leopoldowi. Któregoś dnia zaprosił go na popijawę w karczmie i umyślnie tak pomieszał alkohole, aby się rozchorować. To przeważyło gwałtowną utratę sił. Trafił na komisję lekarską i odesłano go do domu dla poprawy stanu zdrowia.

Czwartek, 13 sierpnia 1914 r.

Dziś mamy święto z powodu rocznicy urodzenia „najjaśniejszego pana” Franciszka Józefa I-go. Wygalantowani na ostatni guzik odmaszerowaliśmy na Mszę polową. Mszę odprawił jakiś ksiądz z długą czarną brodą. W czasie Mszy śpiewał chór wojskowy, a my oddaliśmy kilka salw karabinowych. Następnie ten sam ksiądz wygłosił kazanie. Przed odmarszem chór odśpiewał po polsku hymn za cesarza; „Boża wspieraj”... Obiad w dniu tym mieliśmy tzw. Aifbesserung, tj. lepszy obiad z leguminą.



Niedziela, 16 września 1914 r.

O godzinie 1-szej w nocy pobudka, zbiórka w pełnym rynsztunku i odmarsz na stację kolejową. Pociąg przed magazynami stał gotowy, lokomotywa pod parą. Wyznaczają nam wagony, do których mamy siadać. Na wagonach widnieją napisy: „6 Pferde oder 40 Manii” (tzn. 6 koni albo 40 ludzi). Są to wagony dla bydła. Przy wsiadaniu jeden z żołnierzy poślizgnął się i upadł na ziemię, trącając feldfebla karabinem w nogę. Feldfebel (tj. sierżant) po prostu wściekł się. Poskoczył do żołnierzyny, zaczął go bić pięściami po twarzy i głowie, przeklinając i przezywając go w sposób nie dający się powtórzyć. Widząc to, jeden z kolejarzy ujął się za żołnierzem: „O ty cholero jasna! – krzyknął. – Za co katujesz tego człowieka! Czy to jest bydlę? – On jedzie na front, a ty, pieroński zupaku – jak widzę po twoim mundurze – zostajesz tu przy babach!”. Feldwebel zbladł, przestał katować żołnierza, lecz nie mógł słowa z wściekłości wymówić. Wreszcie wybełkotał łamaną polszczyzną: „Aresztować go!”. Zbiegli się inni kolejarze i zaczęła się awantura, której końca niestety nie słyszeliśmy, bo pociąg z nami ruszył.

Stanęliśmy dopiero w Chabówce, następnie jemy obiad, a kolację o godzinie 9-tej wieczór w Białej-Bielsku. Po kolacji położyłem się na deskach i usnąłem.

Leopold Tabasz dojechał w ten sposób do miasteczka Jägerndorf (Krnów) na Śląsku Opawskim, gdzie poborowych szkolono przez miesiąc, by uczynić z nich karne oddziały. Otrzymywali między innymi osobiste wyposażenie z manierkami, sztućcami i bandażami włącznie, a w końcowej fazie „nieśmiertelniki”, karabiny typu Manlicher i po 120 sztuk amunicji. Szkolenie przebiegało metodycznie, a wraz z nauką musztry i posługiwania się bronią, stosowano forsowne marsze po górach i przygotowywano ich ideologicznie. Złożenie przysięgi na wierność Franciszkowi Józefowi I upewniło wreszcie żołnierzy, że wkrótce ruszą na front. Pobyt w Jägerndorfie nie ograniczał się do szkoleń. Nawet krótkie wypady na miasto obfitowały w spotkania z cywilami, a nawet najmniej atrakcyjnym dziewczętom nie zabrakło wówczas adoratorów.

Niedziela, 18 października 1914 r.

Jutro podobno mamy wyjechać na front, więc cały dzisiejszy dzień mamy wolny od zajęć. Wybrałem się z kolegą Owsianką do kościoła na sumę. Byliśmy także do spowiedzi. Miłe wrażenie zrobiły na nas piękne pieśni mszalne, wykonane przez chór mieszany i orkiestrę. (Muszę nadmienić, że spowiednik nasz umiał po czesku.) Bardzo jestem ciekawy, jak też wygląda ta wojna – niektórzy okropne rzeczy o niej opowiadają. Ja jednak nie bardzo wierzę ich opowiadaniom i – co najważniejsze – nie mam żadnej obawy czy tremy wobec wojny, na którą wyjeżdżamy.

Poniedziałek, 19 października 1914 r.

Obiad wydano nam dziś o godz. 9.15, po czym zbiórka na dziedzińcu w pełnym rynsztunku i tak stojąc, czekamy do południa. […] Odmaszerowaliśmy na dworzec kolejowy. Wszyscy jesteśmy przybrani w kwiatki, czerwono-białe kokardki i wstążeczki. Na przodzie sztandar z Matką Boską.

W czasie pobytu w Jägerndorfie nasi chłopcy pozawierali dużo znajomości z miejscowymi dziewczętami. Dowiedziały się one, że dzisiaj odjeżdżamy, więc przychodzą się żegnać ze swymi przyjaciółmi. Jedne zjawiają się z kwiatami, inne z paczkami […].

On tyle umiał po niemiecku, ile się nauczył przy mustrze, ona zaś po polsku nie rozumiała ani słowa. Gdy ona zapewniała go o swej miłości, a następnie zapytała go, czy nie zapomni o niej, nasz Maciek czy Wojtek czerwony jak burak odpowiada jej po żołniersku: „Ja wohl" (Tak jest!). 

Ja już od tygodnia nie mam ani halerza, a chleb skończył mi się jeszcze wczoraj. Nie wiadomo, kiedy i gdzie dostaniemy fasunek i menaż, a żelaznej porcji chleba ruszyć nie wolno. Kolega Owsianka, z którym się bliżej zaprzyjaźniłem, dostał od swej tęgiej trochę piegowatej Katti jakiś duży pakiet. Już od godziny stoi z nią przy bramie i żywo coś ze sobą „rozmawiają”. Oczywiście, przeważnie na migi. Ona ma już łzy w oczach. On, od czasu do czasu odwraca się do mnie, przymrużając znacząco okiem, pokazując pakiet.

Wreszcie o godzinie 12-tej w południe, rozległa się komenda [do odjazdu…].

Naraz cały batalion zaśpiewał potężnym głosem:

„Jakem maszerował, muzyka grała

Moja najmilejsza, moja najmilejsza, w okienku stała! – tralala!

O, moja miła maszeruj ze mną!

Kupię ja ci suknię, kupię ja ci suknię ciemno-zieloną! – tralala!” itd.

Tłum gapiów odprowadził nas do samej stacji. O godzinie 1.40 po południu rozlega się świst lokomotywy i pociąg nasz rusza z Jägerndorfu. Tłumy żegnają nas jeszcze okrzykami, wymachując chusteczkami, kapeluszami itp. Z każdego naszego wagonu słychać inny śpiew, co razem tworzy nieopisany hałas. Z nudów zacząłem notować niektóre większe stacje, przez które przejeżdżamy, […, wreszcie o] 4-tej rano w Krzeszowicach. Jedziemy dalej przez Kraków, Bochnię, Tarnów (otrzymaliśmy obiad), następnie przez Żabno i po południu wysiadamy w Dąbrowej.

Wtorek, 20 października 1914 r.

W Dąbrowej rozkwaterowaliśmy się po domach. Gdyśmy się już ulokowali, Owsianka (który prawie całą drogę spał), zawołał mnie, bym był obecny przy otwarciu pakietu, otrzymanego od piegowatej Katti.

– Trzeba się czym lepszym pożywić z tej drogi! – powiada – a może tam będzie jaka butelczyna?

Szybko rozciął szpagat, rozwinął kilka grubych papierów i wydobył tekturowe pudełko, z którego zaczął wreszcie po kolei wyjmować; pakiet kopert i papieru listowego, kilkadziesiąt pocztowych kartek polowych, kilka chusteczek do nosa (silnie wyperfumowanych), dwa ręczniki, parę rękawiczek wełnianych, dwie sztuki mydła toaletowego, dwa ołówki, notes, a w notesie jej fotografia z dedykacją, wreszcie na dnie pudełka dwie pary ciepłej bielizny trykotowej. Owsianka zaklął, mnie zaś ogarnął pusty śmiech.

– No, to się pożywiliśmy! Ale jednak trzeba przyznać, że jest to praktyczna kobieta – prawdziwa Niemka.

Czwartek, 22 października 1914 r. [Kielecczyzna]

Z rana przeprawiliśmy się przez Wisłę po moście pontonowym i weszliśmy w olbrzymie pastwiska jakby jaki step. A więc jesteśmy już na terenie byłego zaboru rosyjskiego. Ciężkie jesienne chmury wiszą nisko nad ziemią. Maszerujemy na przełaj w kierunku północnym. Spotykamy często ślady obozowisk. Przy wygasłych ogniskach, wśród gnoju końskiego i ludzkiego kału, pudełek z konserw leżą końskie łby, nogi z kopytami i całe rozpadające się konie, od których z daleka jedzie odór zgnilizny. Tu i ówdzie leży skrwawiony bandaż lub szmata oraz strzępy mundurów tak rosyjskich, jak i austriackich. Na powietrzu unoszą się olbrzymie stada wron i gawronów, które z przeraźliwym krakaniem zrywały się z ziemi, krążyły nad pobojowiskiem i znowu siadały na padlinach.



Wtorek, 27 października 1914 r.

Słyszę głośne westchnienie kobiety: „O Jezu! A kiedyż ich diabli stąd wezmą!”. Pukamy, otwieram drzwi i wchodzimy do dużej, białej izby. Na komodzie w kącie stoi duża figura Matki Boskiej, a przed nią płonie czerwona lampka. Ta figurka najpierw rzuciła się nam w oczy. Na ławce pod oknami, siedzą dwie starsze kobiety i mężczyzna. Spoglądają na nas ponuro, z wyrazem nienawiści. My jednak nie tracimy fantazji, uśmiechamy się i chwalimy Pana Boga: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”.

Twarze ich nagle wypogodziły się i chórem odpowiedzieli: „Na wieki wieków! Amen”. Kobiety zerwały się z ławy: „Boże! Przecież to Polacy!”

– A tak, Polacy – odpowiadam – przyszliśmy was prosić o trochę słomy, jeżeli macie. Chcielibyśmy sobie pościelić w namiotach, bo ziemia mokra – trudno byłoby na niej noc przeleżeć.

Piątek, 30 X 1914 r.

Wszystko Moskale zabrali. Powiedzenia te tak się utarły, że dowcipni legioniści, z którymi dość często spotykaliśmy się w drodze, ułożyli następujący wierszyk:

„Biedna nasza Polska cała. Któż nam ją ocali?

Wszystko, co tylko w niej było, Moskale zabrali.

Raz dziewczątek stała chmara. Myśmy się pytali:

»Hej, dziewczęta! Macie wianki? – Moskale zabrali...«”.

Tuż pod Kielcami mamy odpoczynek i obiad. O godzinie 4-tej po południu, maszerujemy przez Kielce z rozwiniętym sztandarem pułkowym. Orkiestra gra marsza Radeckiego. Maszerujemy przez rynek. Na chodnikach stoją gromady ludzi, obserwując nas w milczeniu.

Tabasz potwierdza zatem doświadczenie Legionów, które były w Kielcach przyjęte chłodno, ale ludność tutejsza doznała już tak wielu represji za powstanie styczniowe, że bała się, iż wielka wojna, jak ją nazwano, przynieść może tylko obustronne zniszczenia. Miał z kolegami wiele podobnych doświadczeń jak legioniści Piłsudskiego, ale też miał gorzkie przemyślenia na temat niezdrowych podziałów wśród Polaków, walczących w różnych formacjach, które mogą być znakomitymi tekstami źródłowymi do analizy na lekcjach.



W nocy z 10 na 11 listopada 1914 r.

Taka przed wojną była mania, że wszędzie chłopcy bawili się tylko w wojnę. Starsi, grożąc nam palcem, nieraz mawiali; „Ej, żebyście tylko nie wywróżyli prawdziwej wojny!”. Jakże inaczej sobie w ów czas tę wojnę przedstawiałem! Wówczas wszyscy marzyliśmy o wywalczeniu wolności, dla naszej Ojczyzny! Niestety, jestem obecnie cesarsko-królewskim żołnierzem austriackim i muszę walczyć, a może i życie położyć dla chwały „Najjaśniejszego i najmiłościwiej panującego nam Pana Franciszka Józefa I c.k. monarchii austriacko-węgierskiej!”. Przecież niemal ramię przy ramieniu obok nas walczą legioniści polscy i mówią, że oni walczą o wolność Polski, mimo że są poniekąd również na żołdzie austriackim. […] On walczy za Polskę, a ja nie? Dziwna! Przecież i ja jestem Polakiem całą duszą i ja nie mniej od nich pragnąłbym wolności naszej drogiej Ojczyzny! A że muszę nosić mundur austriacki i słuchać komendy niemieckiej, to tym więcej cierpię. A oni tak z góry na nas patrzą…

Jakbyśmy nie byli częścią armii austriackiej, lecz regularną armią polską...

Mówią, że oni dobrowolnie i ochotniczo, mimo swego młodego wieku, zaciągnęli się do Legionów, by walczyć o wolność naszej ojczyzny! Dobrze, ale gdyby każdy z nich był w moim wieku i jeszcze przed mobilizacją pobrali ich Austriacy do swego wojska, więc i oni tak jak ja również nie mogliby być Polskimi legionistami, lecz byliby żołnierzami c.k., więc ich przywilejem jest to jedynie, że w chwili wybuchu wojny nie należeli do wojska austriackiego i mieli chęć wstąpienia do legionów. Tak rozmyślałem i przykro mi się zrobiło... Zacząłem więc rozmyślać o czym innym. Co też tam w domu słychać, czy wszyscy zdrowi?



Pamiętnik daje wiele przykładów, jak wojna pochłaniała własne dzieci i zaprzęgała do swego rydwanu coraz to nowsze kręgi społeczne. Opisy są coraz bardziej przejmujące, jak ten paradoksalny z działań zimowych.

Czesi sympatyzowali z Rosją i całymi oddziałami, a nawet pułkami przechodzili do moskali i poddawali się. Do mojego szwarmu [oddziału] przydzielono dwóch Czechów w wieku po około 40 lat. Obaj z Pragi. Jeden z nich otyły ze spiczastą bródką (właściciel sklepu kolonialnego w Pradze), wszedłszy do okopu, zapytał mię: „Kam sou rusowe – tadi sou?” (Gdzie są moskale – tam są?), wychylił przy tych słowach głowę ponad okop, aby zobaczyć moskali. Nie zdążyłem go już ostrzec przed grożącym mu niebezpieczeństwem, gdyż w tym momencie padł strzał z pozycji rosyjskich i Czech upadł z przestrzeloną głową i zaraz skonał.



Któregoś ranka, gdy obudził się w okopach po całonocnej wymianie ognia, zauważył, że jego najbliżsi koledzy, z którymi szedł szlakiem bojowym od mobilizacji, mają przestrzelone głowy. Innym razem nie powstrzymał się od radości, gdy któregoś dnia żołnierze z obu walczących stron wyszli spontanicznie ku sobie, aby choć na chwilę pogadać między sobą po polsku i po rosyjsku. Po świętach wielkanocnych długo obie strony strzelały Panu Bogu w okna, aż oficerowie spostrzegli to zjawisko i skierowali nowe (ukraińskie) oddziały na ten odcinek frontu. Wzięty do niewoli, w Rosji zaprzyjaźnił się z wieloma zwykłymi ludźmi. Cudownie przetrwał największy terror bolszewicki i niewolę u Ukraińców, a wreszcie wrócił do domu tak zdeterminowany, że setki kilometrów pokonał ukryty na dachu wagonu kolejowego w listopadzie 1918 roku.