Back to top
Publikacja: 22.07.2020
Noémi Szécsi o sfrustrowanych ugrofińskich wampirach
Kultura


Według Johna Douglasa - pioniera profilowania kryminalnego i założyciela sekcji behawioralnej FBI w Quantico - zjawisko seryjnego mordercy jest tak stare jak sama ludzkość. Zanim jednak przemieliła je i spopularyzowała amerykańska kultura masowa, najkrwawsi zbrodniarze i dewianci przez całe stulecia budzili zabobonny strach. Choć byli ludźmi z krwi i kości, nadawano im atrybuty demoniczne. Właśnie stąd - jak wywodzi Douglas - wzięły się najpewniej rozmaite ludowe podania o tajemniczych bestiach, diabłach, wilkołakach czy wampirach. W przypadku Węgier na myśl od razu przychodzi nam historia o uwielbiającej kąpiele we krwi dziewic Elżbiecie Batory.

Tylko że temat wampirów ma jeszcze inny ciekawy aspekt. Figura ta została co prawda przejęta przez popkulturę, aczkolwiek warto zawsze pamiętać, że stanowi ona wkład Europy środkowo-wschodniej. I to przy wszystkich zastrzeżeniach, że motywy wampiryczne tak naprawdę pochodzą z Chin, a samo słowo - z języka tureckiego. Kiedy więc teraz sięga się po dowolne poświęcone tym postaciom teksty kultury tworzone przez autorów z Rumunii, Węgier czy Polski, mimowolnie ma się poczucie, że jakoś je dla siebie odbijamy. Pojawia się również nieodzowna ciekawość, jak do tego odzyskanego tematu podeszli. Czy wnieśli doń jakiś powiew świeżości, na nowo zaszczepili go w macierzystej tradycji etc.

I podobne nastawienie nasuwa się przy lekturze "Ugrofińskiej wampirzycy" - debiutanckiej powieści Noémi Szécsi. Na Węgrzech książka ukazała się w 2002 roku, w Polsce - trzy lata później i przemknęła przez nasz obieg czytelniczy w zasadzie niezauważona. Szécsi urodziła się w 1976 roku w Szentes. Jest absolwentką filologii klasycznej, fińskiej i angielskiej. A do tego - jak sama o sobie pisze - człowiekiem zgorzkniałym, cynicznym, a nawet wrednym, który wszystkim sprawia przykrość i wszystkich uraża. I czytając jej niedużych rozmiarów debiut, trudno oprzeć się wrażeniu, że jego główna bohaterka oraz narratorka ma chyba z pisarką sporo wspólnego - od wykształcenia, aż po charakter.

Ową bohaterką jest niejaka Jerne volta-Ampere - młoda i antypatyczna półwampirzyca, która mieszka ze swoją nieżyjącą od dwustu lat babką na poddaszu budapesztańskiej kamienicy. Jerne ma w życiu (bo wciąż jeszcze oddycha) jedno marzenie - chce pisać i wydawać bajki dla dzieci, co budzi w babce skrajną pogardę i sprzeciw. Babka oczywiście pragnie, żeby wnuczka była taka jak ona. Powinna czym prędzej stać się żywym trupem, zacząć polować na mężczyzn, wysysać z nich krew i delektować się ziemską wiecznością. Rzecz jasna, dochodzi między nimi na tym tle do licznych kłótni oraz drobnych złośliwości.

Powieść Szécsi oczywiście nie jest ani typowym, mającym nam zaoferować przede wszystkim płytką rozrywkę horrorem, ani tym bardziej łzawym romansem z wampirycznymi wtrętami, jakie ostatnimi czasy spopularyzowało amerykańskie kino i literatura. Czym wobec tego jest? Siłą rzeczy - z uwagi na wspomniane powyżej kulturowe korzenie wampirów - trudno nie odczytywać jej jako zanurzonej w postmodernizmie reinterpretacji mitu krwiopijcy. Jednak przede wszystkim już od pierwszych stron wiemy, że mamy do czynienia z satyrą, w której wampiry odgrywają jedynie rolę narzędzi do snucia opowieści o żywych ludziach i ich bolączkach.

I tutaj od razu pojawia się pewien problem. Jeśli bowiem założymy, że Szécsi w swojej prozie nie tylko odreagowuje osobiste traumy, ale też sili się na szerszą refleksję o węgierskiej duszy - a tak właśnie ta książka była reklamowana - to wychodzi, że z ową duszą musi być kiepsko. A przynajmniej było tak na przełomie tysiącleci. Według Szécsi Węgrzy wchodzili w nowy wiek jako ludzie zdławieni przez ciężar własnej przeszłości i tradycji - w powieści uosabianej przez babkę - i skrajnie zakompleksieni swoim prowincjonalizmem. Przymiotnik "ugrofińska" - jak tłumaczy Jerne babka - brzmi bardziej intrygująco w rozmowach z obcokrajowcami niż "węgierska", który nic nikomu nie mówi.

Uginający się pod ciężarem owego wielowiekowego bagażu młodzi Węgrzy bezowocnie usiłują się realizować, robić karierę, po prostu być szczęśliwymi na swoją miarę, lecz za każdym razem ponoszą klęskę. Jerne, choć jest utalentowana literacko, nie może wydać swoich bajek, bo wydawczyni mówi jej, że są zbyt obcesowe i brutalne jak na historyjki dla dzieci. Dodatkowo jej wysiłki torpeduje babka, która poza tym, że uważa, iż to nie jest zajęcie godne prawdziwego wampira, to jeszcze obawia się, że działalność artystyczna wnuczki może je zdekonspirować. W efekcie terroryzuje Jerne, każąc jej trwać w mauzoleum mieszkania, a co za tym idzie - w przeświadczeniu, że jej los został zdeterminowany.

I w pewnym sensie rzeczywiście tak jest. Jerne w końcu umiera i odradza się jako pełnoprawny upiór, co można symbolicznie odczytywać jako kapitulację przed węgierskością. Lecz nawet wtedy ma pod górkę, bo choć odkrywa w wampiryzmie pewne pozytywne strony - wiadomo, natury się nie oszuka - to jednak wciąż bezskutecznie próbuje "żyć" po swojemu i cały czas napotyka na opór. Tak naprawdę dopiero ostateczna śmierć babki, jej obrócenie się w proch, emancypuje ją i sprawia, że godzi w sobie wampiryczne pierwiastki z pragnieniem konstruowania egzystencji w pełni na swoją modłę. Wreszcie staje się pełna, spójna. Integruje nowoczesność i tradycję.

Ale satyryczne ostrze Szécsi sięga jeszcze dalej - do wymiaru politycznego. Co prawda otwartych aluzji politycznych tam nie znajdziemy, lecz warto zwrócić uwagę na fakt, iż powieść powstawała w czasach pierwszego rządu Viktora Orbana. Ten stan rzeczy wybitnie irytuje zwłaszcza babkę Jerne, która jako rasowy, nigdy nieugłaskany przez współczesność wampir nie może znieść nagłego wzmożenia uczuć chrześcijańskich u rodaków. Ponosi z tego tytułu nawet fizyczny uszczerbek, bo usycha jej palec. I aż ciśnie się w związku z tym pytanie, jak reagujące alergicznie na krucyfiksy wampiry radziłyby sobie na dzisiejszych Węgrzech, skoro już wtedy było tak źle.

Zresztą babka również nosi w sobie pewien tożsamościowy paradoks. Choć taka na pozór dominująca i wyzwolona, wydaje się w gruncie rzeczy tak samo dotknięta paraliżującym wszystkich bohaterów tej książki stłamszeniem. Też nie może się uwolnić od obrazów chwalebnej przeszłości. Nie jest w stanie przestać sypiać w trumnie i ogólnie można odnieść wrażenie, że współczesność zagoniła ją w kozi róg. I może to wyjaśnia, dlaczego trzyma Jerne na emocjonalnej smyczy. Robi to, bo chęć kontroli miesza się w niej ze strachem przed światem, który niby ciągle stanowi dla niej doskonałe żerowisko, jednak też w jakiś sposób ogłusza.

Niemożność, frustracja, wyobcowanie - dokładnie te trzy określenia odruchowo nasuwają się na myśl podczas lektury powieści. Kładą się one ciężkim woalem na fabułę i wybijają z każdej linijki. Z drugiej strony - jak oświadcza sama Jerne - wszystko może być bajką i kłamstwem, więc pozostaje tylko mieć nadzieję, że rzeczywistość prezentuje się trochę lepiej. I że prawdziwe wampiry mają mimo wszystko ostrzejsze kły.

Marcin Królik - ur. w 1979 roku pisarz, publicysta i bloger. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 2013 zadebiutował powieścią "Drzewo różane". Uprawia również eseistykę i reportaż, w których skupia się na szeroko pojętych kwestiach duchowych i cywilizacyjnych.