Back to top
Publikacja: 08.07.2020
Gdy Polak chce poczytać Węgrów
Kultura


Popełniwszy dla Instytutu Felczaka dwie monstrualne opowieści o węgierskich perypetiach polskich literatów, doszedłem do wniosku, że chyba już czas najwyższy odwrócić wektor. I oto stanąłem przed kluczowym pytaniem: no dobrze, Króliku, ale jakich węgierskich pisarzy ty właściwie znasz, choćby ze słyszenia, co? Tylko weź mi, proszę, nie wyjeżdżaj z Ferencem Molnárem, którego „Chłopców z Placu Broni” czytało się za twoich czasów w podstawówce. Choć właściwie troszkę wyjechać by wypadało, bo przecież i Molnár to coś więcej niż historia o Nemeczku i jego kolegach, i samą książkę warto by kiedyś otrzepać z kurzu. Ale sami Państwo chyba rozumieją, o co mi chodzi, prawda?

No dobrze, może więc „Sindbad” Gyuli Krúdyego? Pamiętam tę cieniutką książeczkę (polskie wydanie z 1988 roku liczyło zaledwie 112 stron) z domowej biblioteczki z czasów dzieciństwa. Tylko że nic poza tym na temat tego zbiorku opowiadań nie kojarzę. Niewykluczone, że nawet próbowałem go połknąć, ale okazał się dla mnie za dorosły, a potem gdzieś przepadł. Teraz w sieci czytam, że jego tłumaczem był Aleksander Nawrocki, którego rzeczywiście znam jako popularyzatora literatury węgierskiej, choć mimo wszystko raczej jako poetę oraz niezłomnego - dosłownie i w przenośni - wydawcę czasopisma „Poezja dzisiaj”, które sporadycznie kupowałem jeszcze w czasach studiów polonistycznych.

No więc Krúdyego rzeczywiście będę musiał nadrobić. Zwłaszcza że - jak odkrywam, przeglądając jego biogram w Wikipedii, polskiej nomen omen - gość sroce spod ogona jednak nie wypadł. Na początku ubiegłego stulecia znał go cały Budapeszt. Problem niestety w tym, że Krúdy za kołnierz nie wylewał, a do tego ciągnęło go do gier losowych, więc koniec końców popadł w towarzyską niełaskę i rozliczne tarapaty. Gdy zmarł, jego impresjonistyczno-oniryczna twórczość - ponoć porównywalna z dorobkiem Bruno Schulza - popadła w całkowite zapomnienie. Pamięci czytelników przywrócił go dopiero Sándor Márai, pisząc inspirowaną jego życiem powieść „Sindbad wraca do domu”.

Ano właśnie, Sándor Márai! Kolejny - obok Molnára - mieszkaniec Krainy Oczywistości. Kiedy zapytasz średnio rozgarniętego polskiego inteligenta, jakie nazwiska z węgierskiej literatury kojarzy, to na bank wymieni Máraiego - nawet jeśli nic jego nie czytał. Ja akurat na szczęście czytałem, więc jestem jakby usprawiedliwiony. I kto jeszcze? Hm… no tak, oczywiście Péter Esterházy - jego „Harmonia caelestis” była w Polsce ważnym wydarzeniem literackim. No i, rzecz jasna, Imre Kertész, bo - wiadomo - Nobel.

Zresztą muszę najzupełniej szczerze przyznać, że kontakt z prozą Kertésza był dla mnie autentycznie uwznioślający. Bo choć w „Losie utraconym” opisywał najpotworniejsze piekło dwudziestego wieku, czuć tam światło, które wypływa z faktu, że autor zdobył się na wyartykułowanie swoich cierpień, a przez to oczyścił się z nich, pokazując, że literatura ma moc ocalania ludzkiej duszy. Zresztą Kertész - nawiasem mówiąc bardzo ciepły i skromny człowiek - powiedział nawet coś w tym duchu w jednym z wywiadów, których udzielił po przyznaniu mu Nobla. To było coś mniej więcej w stylu, że nawet kiedy pisał o największych obozowych koszmarach, źródłem radości był dla niego sam akt twórczy.

To bardzo pouczające dla młodego adepta pióra… to znaczy klawiatury, jakim wtedy byłem. Podczas gdy ja się bezustannie ze sobą pieściłem, że nikt nie chce docenić mojej wielkiej twórczości, mamusia mnie nie kocha, a w ogóle świat jest do bani, bo trzeba wcześnie wstawać i zimno, on przeszedł przez fabryki śmierci, a potem odnalazł w sobie tę najprostszą radość pisania, bez której przecież nie da się spłodzić choćby linijki. Coś takiego naprawdę przywraca proporcje i stawia cię do pionu. I mnie się coś takiego właśnie z Kertészem przydarzyło.

No tak, wszystko ładnie pięknie, tylko że w gruncie rzeczy wciąż nie opuściliśmy Krainy Oczywistości. I wciąż nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, jakich Węgrów - dawniejszych i bardziej współczesnych - warto czytać. Gdy zagajam o to Google, po chwili przeklikiwania się przez wyskakujące linki zaczyna mi się klarować zarys mapy. Oto trzy z jej okruchów.

György Spiró - skandalista o polskim sercu

Spiró to prozaik, tłumacz i dramaturg. Do tego - co szczególnie wypada podkreślić - pasjonat polskiej literatury. Języka zaczął się uczyć w wieku 23 lat, a w latach 70. zaczął bywać w Polsce i nawiązywać liczne kontakty z tutejszym środowiskiem artystycznym. Jak sam później mówił, do fascynacji naszym krajem oraz jego kulturą w znacznej mierze przyczyniła się teatralna inscenizacja „Nocy listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy, którą wtedy miał okazję oglądać. Ów zachwyt zaowocował kilkoma książkami o Polskiej kulturze - między innymi „Mesjaszami” opowiadającymi o XIX-wiecznej polskiej emigracji w Paryżu.

Na początku lat 80. Spiró wydał powieść „Iksowie” inspirowaną biografią Wojciecha Bogusławskiego - wybitnego aktora i reżysera, nazywanego niekiedy ojcem polskiego teatru. Książka rozpoczyna się w chwili objęcia przez Bogusławskiego funkcji dyrektora w Teatrze Narodowym w Warszawie. Historia okazała się tak obrazoburcza, że w PRL zabroniono jej publikacji i ukazała się u nas dopiero w 2013 roku. Spiró został oskarżony o szarganie narodowych świętości. Zarzucano mu, że nie przedstawił Bogusławskiego w samych superlatywach. Wśród zarzutów pojawił się też taki, że „Iksowie” powstali na zamówienie węgierskiej „góry” celem zohydzenia tamtejszym czytelnikom Polaków.

Pisarz dzielnie te ataki odpierał, argumentując, że obowiązkiem artysty jest przedstawiać prawdę, a ani Bogusławski, ani Adam Mickiewicz - sportretowany we wspomnianych wcześniej „Mesjaszach” - żadnymi pomnikami ze spiżu przecież nie byli. Byli za to postaciami z krwi i kości, uwikłanymi w różne konflikty i ciemne sprawki. Cóż, mnie taka perspektywa zawsze pociąga. Dlatego Spiró dostaje u mnie na otwarcie plus.

Noémi Szécsi o wampirach

Wiem, wiem, temat wampirów jest już przereklamowany i zgrany do cna. Nic jednak nie poradzę, że jako dzieciaka wychowanego w dużej mierze na grozie cały czas niezmiernie mnie pociąga. Zwłaszcza jeżeli zostaje ujęty z nietuzinkowej perspektywy - choćby w takich filmach jak „Martin” George'a A. Romero czy wyprodukowanym przez nieodżałowanej pamięci Wesa Cravena „Drakuli 2000”. A gdy jeszcze na dodatek dostajemy wampiry po węgiersku, apetyt zaostrza się tym bardziej. I to skłoniło mnie do wzięcia na celownik urodzonej w 1976 roku Noémi Szécsi z jej niezwykle dobrze ocenianą debiutancką powieścią „Ugrofińska wampirzyca” z roku 2002.

Bohaterka książki, która oczywiście jest tytułową wampirzycą, mieszka w Budapeszcie i ma trudności z przystosowaniem się do wampirycznego stylu… życia? No nie, chyba raczej nieżycia. Mniejsza z tym. Stara się podążać własną drogą, czym doprowadza do szewskiej pasji swoją sypiającą w trumnie (ach, ta nieznośna tradycja) i kąpiącą się we krwi babkę. Czyżby echo legendy o krwawej Elżbiecie Batory? Nasza nieumarła bohaterka najchętniej zajmuje się więc pisaniem bajek i marzy - jak każdy dzisiaj - o wydaniu własnej książki. W międzyczasie snuje refleksje o współczesności oraz mentalności Węgrów. Czyli mamy potencjał satyryczno-socjologiczny.

Szécsi bezsprzecznie ląduje na mojej checkliście.

Attila Bartis o węgierskich lemingach

Pojęcie „leming” wykrystalizowało się w polskim dyskursie konserwatywnym już dobrych naście lat temu. Z tego, co się orientuję, istnieją rozbieżne interpretacje odnośnie do tego, co ono właściwie znaczy. Oczywiście poza tym, że odwołuje się do pewnych mało sympatycznych gryzoni, które ponoć mają skłonność do popełniania masowych samobójstw. Jedni mówią, że ludzie-lemingi to posiadający wyższe wykształcenie zwolennicy liberalnej demokracji, którzy ślepo podążają za jej dogmatami aż do spadnięcia wraz z nimi w przepaść. Według innych lemingowatość to nic innego jak brak wyższych aspiracji i ogólne poczucie bezsensu. I właśnie z tym skojarzył mi się opis „Spokoju” Attili Bartisa.

Urodzony w 1968 roku węgierski prozaik i fotograf bierze w tej powieści na warsztat przedstawiciela typowego pokolenia trzydziestolatków z przełomu tysiącleci - człowieka tchórzliwego, bez poglądów, celu i miejsca w życiu. Czyli właśnie modelowego leminga wedle drugiej z przytoczonych przeze mnie definicji. Biedak co prawda zdaje sobie sprawę ze swojej moralnej nędzy, lecz nie potrafi przełamać niemocy ani czegokolwiek zmienić. Dalej więc brnie w toksyczne relacje z matką i innymi kobietami - w tym narzeczoną i kochanką. A wszystko jest przesycone przemocą fizyczną i psychiczną, co stanowi dodatkowe źródło udręki.

Bartis dzięki tej powieści zyskał sobie miano węgierskiego Houellebecqa. Do czego oczywiście nie ma co przywiązywać jakiejś zbyt wielkiej wagi jako do marketingowej gadki-szmatki, aczkolwiek daje nam to pewne pojęcie o gęstości i przesłaniu jego prozy. Ponadto „Spokój” to jak dotąd jedyna jego rzecz wydana w Polsce, więc tym bardziej warto sięgnąć. Niewykluczone że również po to, by dostrzec kilka niepokojących paralel między polskimi i węgierskimi lemingami.

*

Wartych odnotowania autorów i ich książek jest oczywiście więcej. Nie powiedziałbym, że znacznie, bo węgierska literatura najwyraźniej nie figuruje w pierwszych szeregach planów wydawniczych, ale to i owo wyłuskać się jednak da. Przypuszczam, że dosyć podobnie może być na Węgrzech z naszym piśmiennictwem. I tak przecież wszyscy zaczytujemy się głównie Lee Childem, Harlanem Cobenem i J. K. Rowling. I to w żadnym wypadku nie jest przytyk, a jedynie stwierdzenie faktu charakteryzującego naszą wciąż - pomimo paraliżu spowodowanego wirusowym podarunkiem od towarzyszy z Chińskiej Republiki Ludowej - zglobalizowaną rzeczywistość.

A globalizacja sprawiła, że wszyscy po trosze staliśmy się kulturowymi dyletantami. Czy to źle? Nic z tych rzeczy - po prostu żyjemy w takich warunkach, jakie zastaliśmy. Co prawda szafujemy słynnym w Polsce przysłowiem „Polak, Węgier - dwa bratanki”, ale nie przekłada się ono na wzajemną znajomość kultury, czego doświadczyłem niedawno osobiście, pytając pracującego w Polsce Węgra, czy kojarzy zmarłego kilka dni wcześniej reżysera kilku kultowych u nas filmów, Jerzego Gruzę. Nie kojarzył. Ale co z tego? Ja też nie kojarzę węgierskich reżyserów, którzy dla mojego rozmówcy prawdopodobnie są ważni i kultowi. Z literaturą rzeczy mają się dokładnie tak samo.

Co oczywiście nie znaczy, że powinniśmy w tym stanie pozostawać. Zrozumiałem to jeszcze dobitniej, gdy zdradziwszy pewnemu przyjacielowi moje plany głębszego zanurkowania w węgierskiej kulturze, usłyszałem od niego, że on sam czuje silny związek z duchowym dorobkiem Europy Środkowej. Może i wychowaliśmy się na amerykańskich produkcjach, może nawet nadal stanowią dla wielu z nas główny składnik umysłowej diety, ale nie da się zaprzeczyć, że w dłuższej perspektywie to z doświadczeniami Węgrów lub Słowaków jesteśmy w stanie się bardziej zidentyfikować, niż z przeżyciami mieszkańców Kalifornii lub Nowego Jorku.

Muszę przyznać mojemu przyjacielowi rację. Odkąd pamiętam, zawsze oglądałem przede wszystkim amerykańskie filmy i czytałem książki z tego kręgu kulturowego. Czasem nawet odnosiłem wrażenie, że duchowo czuję się bliżej Stanów Zjednoczonych niż własnego kraju. A jednak kiedy swego czasu zacząłem gustować w podróżniczej eseistyce Andrzeja Stasiuka - nie skupiającego się co prawda na Węgrzech, ale geograficznie wystarczająco blisko, by określić to wspólnym mianownikiem „Europa Środkowa” - poczułem nieznany mi wcześniej dreszcz wspólnictwa.

Wciąż niby mentalnie bliżej mi do Bulwaru Zachodzącego Słońca niż do Keleti, ale z drugiej strony… w żadnym z tych miejsc jeszcze nie byłem i w sumie licho jedno wie, po której stronie uplasowałoby się moje serce, gdybym rzeczywiście kiedyś miał okazję je odwiedzić i porównać. Z czytaniem w gruncie rzeczy może być bardzo podobnie. Tak sobie właśnie rozmyślam, zastanawiając się, czy jednak tego zbioru opowiadań Krúdyego nie poszukać. Może wciąż wala się na dnie któregoś z pudeł w piwnicy? Aż sprawdzę przy najbliższej sposobności.

Dlatego tym bardziej zależy mi, ażeby niniejszy tekst został potraktowany jak swego rodzaju notatnik, przystawka przed głównym daniem, przyczynek do badań terenowych, w które tak naprawdę dopiero wyruszymy.

 

Marcin Królik - ur. w 1979 roku pisarz, publicysta i bloger. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 2013 zadebiutował powieścią "Drzewo różane". Uprawia również eseistykę i reportaż, w których skupia się na szeroko pojętych kwestiach duchowych i cywilizacyjnych.