Back to top
Publikacja: 06.07.2020
Na razie gospodarka żyje pomimo epidemii
Ekonomia


Prawdopodobnie tak zostanie, o ile nie nadejdzie kolejna fala zachorowań.

W tym roku PKB Polski spadnie o 4,6 proc., a w przyszłym wzrośnie o 4,2 proc. – prognozuje Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Wcześniej OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej

i Rozwoju) szacowała tegoroczny spadek na 7,4 lub 9,5 proc. Większość analityków nie spodziewa się jednak aż tak złego rozwoju wypadków. Prognozy są niepewne – wiele zależy choćby od tego, czy nadejdzie nowa fala zachorowań. Na razie jednak sytuacja wygląda lepiej, niż można się było spodziewać.

Rośnie, ale nie galopuje

– Możliwe, że wyraźny spadek PKB kwartał do kwartału odnotujemy tylko w drugim kwartale – mówi „Gościowi”Maciej Bitner, ekonomista. Po spadku spowodowanym blokadą statystyki mogą wypaść lepiej już w okresie od lipca do września. Bitner podkreśla jednak, że nie oznacza to, iż wrócimy do poziomu sprzed epidemii. – Spadek, nawet jeśli jednorazowy, będzie potężny. W porównaniu rok do roku będziemy więc poniżej poziomu z 2019 r. dość długo, odrabianie strat może potrwać nawet do końca przyszłego roku. Doktor Piotr Któryś z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW zwraca z kolei uwagę, że dotychczasowe dane dotyczące zatrudnienia nie są aż tak dramatyczne, jak zakładano. – W Stanach Zjednoczonych, gdzie rynek pracy jest bardzo elastyczny, efekty epidemii było widać szybciej. Teraz sytuacja tam się poprawia. W Europie ze względu na okresy wypowiedzeń dopiero zaczynamy widzieć, jak naprawdę jest, i chyba jest nieco lepiej, niż przypuszczaliśmy. Według Głównego Urzędu Statystycznego bezrobocie w maju wyniosło 6 proc. Na koniec miesiąca w urzędach pracy zarejestrowanych było ponad 1 mln osób. W ciągu miesiąca przybyło ich 105 tys. Jeśli jednak wziąć pod uwagę, że niektórzy znaleźli w maju zatrudnienie, liczba nowych bezrobotnych wynosi 46 tys. Obecne bezrobocie, liczone przez GUS, nie osiągnęło jeszcze poziomu z maja 2017 r. (7,3 proc.) ani tym bardziej z maja 2014 r. (12,5 proc.). Optymistyczny obraz psuje to, że pracodawcy pozbyli się wielu osób zatrudnionych bez umowy o pracę, a statystyki tego nie uwzględniają.

Wirtualne kokosy

XX-wieczne epidemie nie wywołały trwałej zmiany sposobu życia i gospodarowania. Czy tym razem będzie inaczej? Polska odczuwa straty wynikające z uziemienia samolotów LOT, braku zagranicznych turystów, wydających znacznie więcej od Polaków, a także kłopoty firm transportowych. Te ostatnie, jak wyliczał w zeszłym roku bank Pekao, wytwarzały 7 proc. polskiej wartości dodanej, podczas gdy w UE średnia to mniej niż 5 proc. Nasze firmy opanowały unijny rynek, odpowiadając za jedną trzecią przewozów dokonywanych w Unii za pomocą ciężarówek. Jednak jeszcze w zeszłym roku 20 proc. firm miało długi warte łącznie 1 mld zł (dane kancelarii Mikulewicz Ostaszewski), a zastój dla wielu przedsiębiorstw okazał się zabójczy. Transport towarowy zaczyna odrabiać straty (w maju polskie tiry tankowały w Niemczech o 22 proc. więcej paliwa niż na początku marca – podaje firma INELO), ale w przypadku prywatnego transportu powrót do normy może potrwać dłużej. To samo dotyczy rozrywki. – Mimo znoszenia ograniczeń w restauracjach i kinach nie ma tłumów – zauważa Maciej Bitner. – Mówimy tu na szczęście o usługach, których raczej nie eksportujemy, ale jeśli trwale wyparuje nam np. 2 proc. PKB, to przyszły wzrost pójdzie na odbudowę trwałej straty, a pracownicy gastronomii i rozrywki będą potrzebowali innej pracy. Sondaż firmy ARC wskazał, że 75 proc. Polaków przyznaje się do ograniczenia zakupów, 81 proc. zrezygnowało z wyjść do restauracji, a 79 z wypraw do galerii handlowych. Są jednak branże, które na tym korzystają. 47 proc. Polaków częściej kupuje w internecie, a 34 proc. chętniej zamawia jedzenie z dowozem. Lepiej ma się też polski twórca gier, CD Projekt. Akcje producentów „Wiedźmina” w połowie marca osiągnęły wprawdzie najgorszy poziom od sierpnia 2019 r., ale szybko się odbiły i dziś biją rekordy – pod koniec czerwca za jedną płacono ponad 410 zł, czyli niemal dwukrotnie więcej niż w marcu i o przeszło 120 zł więcej niż na początku roku.

Zjemy Chiny?

W czerwcu Volkswagen ogłosił przenosiny nowej gałęzi produkcji do Polski. Jak tłumaczył Thomas Sedran, kierujący działem samochodów użytkowych, w Niemczech nie opłaca się montowanie aut tańszych niż 20 tys. euro. Z tego powodu zakłady w Hanowerze zredukują zatrudnienie, a pojazdy dostawcze będą powstawać na wschód od Odry. Nie wiadomo, czy zyskają na tym polscy pracownicy, bo jak przypomina „Puls Biznesu”, koncern i tak zamierza zwolnić 450 osób z fabryk leżących w naszym kraju. Niemniej jednak niemiecka produkcja przenosi się do Polski, a nie do Indonezji czy Chin. Czy to oznaka rozpoczynającego się trendu? – Być może i tak wszyscy zbiednieją, a my tylko trochę mniej, ale jedną z pozytywnych dla Polski strukturalnych zmian może być przenoszenie części produkcji z Azji w bliższe rejony – prognozuje dr Piotr Koryś. – Pandemia pokazała, że uzależnienie od jednego kraju i rozciągniętych geograficznie łańcuchów dostaw ciągle może być problemem. Warto się więc częściowo od tego uniezależnić, i wiele europejskich i amerykańskich firm będzie to robić. Tylko czy nasz kraj i polski pracownik na tym skorzystają?

Wiele zależy od tego, co Polska będzie mogła zaoferować. Optymistami są analitycy z Polskiego Instytutu Ekonomicznego. Zauważają, że według Światowej Organizacji Handlu w 2020 r. międzynarodowa wymiana będzie od 13 do nawet 32 proc. niższa niż rok wcześniej. Oznaczałoby to zmianę tras dostaw. Według tego scenariusza rola Chin jako fabryki świata zmniejszałaby się, a kraj ten zarabiałby rocznie na wytwarzaniu półproduktów i wyrobów finalnych od 22 mld dol. do ponad 170 mld dol. Mniej niż obecnie. Ekonomiści PIE oceniają, że przy korzystnym układzie Polska mogłaby dostać dzięki temu ponad 8 mld dol. Branże, które częściowo opuściłyby Chiny, to m.in. produkcja komputerów, sprzętu optycznego , ubrań i innych tekstyliów,  urządzeń elektrycznych i mechanicznych oraz artykułów gospodarstwa domowego.

Pomoc czy szafot?

Plan odbudowy gospodarki opracowuje Unia Europejska. Przedsięwzięcie miałoby polegać na emisji obligacji, które unijne państwa wspólnie spłacałyby do 2058 r. Wzrosłyby też składki krajów członkowskich – w przypadku Polski o ok. 1 mld euro rocznie. Unia przejęłaby również część zysków z handlu zezwoleniami na emisję CO2. Wprowadzono by ponadto unijny podatek cyfrowy. Profesor Tomasz Grosse, europeista z Instytutu Sobieskiego, ostrzega, że takie rozwiązanie byłoby wielkim krokiem w stronę przekształcenia Unii w jedno państwo. – Wspólny dług funkcjonuje w państwach, a nie między państwami. Nie robią tego np. Stany Zjednoczone i Japonia. Najpierw musiałoby istnieć państwo europejskie, a potem można emitować wspólny dług. Tak samo jest z podatkami. Jeżeli polski rząd aprobuje podatki europejskie, to niestety godzi się na to, żeby tylnymi drzwiami wprowadzać federację – tłumaczy europeista. Nie jest też pewne, czy rzeczywiście plan opłacałby się naszemu krajowi finansowo. – Prawdopodobnie będziemy płatnikami netto, bo zobowiązujemy się spłacać przez 30 lat długi Włochow i Hiszpanow. To kolejna arcykontrowersyjna rzecz – mówi prof. Grosse. – Rząd deklaruje, że nie chce federacji, lecz tu nie tylko działamy wbrew swoim ideom, ale i możemy nie mieć z tego korzyści. W negocjacjach budżetowych pokazujemy wybitnie proeuropejską postawę. Nie jest to w założeniach złe, niemniej jednocześnie nasi partnerzy powinni przestać grozić nam ingerencjami w naszą praworządność, inaczej okaże się, że nasze wsparcie dla dalszej integracji pracuje na sukces innych krajów, być może nawet naszym kosztem.

 

Jakub Jałowiczor 

tekst ukazał się w Gościu Niedzielnym nr 27 5 lipca 2020