Back to top
Publikacja: 10.05.2020
Węgierski skandal Wojciecha Żukrowskiego
Kultura


Historia światowej literatury pełna jest postaci kiedyś popularnych, a dziś kompletnie zapomnianych. Do tego grona zalicza się Wojciech Żukrowski - autor niezwykle poczytnej w Polsce Ludowej powieści dla dzieci "Porwanie w Tiutiurlistanie". Jednak spod pióra Żukrowskiego wyszła też inna książka - tym razem zdecydowanie dla dorosłych - która nie dość, że osiągnęła status bestsellera, to jeszcze niemal wywołała polityczny kryzys na linii Polska-Węgry. Dzisiaj trudno uwierzyć, że zwykła powieść mogłaby wygenerować aż takie emocje, ale w tamtych osobliwych czasach nie było to nic nadzwyczajnego.

Po pierwsze słowo pisane w ogóle miało wówczas rangę nieporównywalną z dzisiejszą. Po drugie zaś - w krajach komunistycznych pisarze byli darzeni wyjątkową estymą, jakiej koledzy z Zachodu mogliby im pozazdrościć. Ci przychylni ustrojowi byli przez władzę hołubieni - dostawali samochody, wczasy w rządowych ośrodkach i mieszkania, a ich utwory bez względu na powodzenie u czytelników osiągały gigantyczne nakłady - z kolei ci opozycyjni dostawali zakaz druku, a niekiedy, jak Stefan Kisielewski, kijem w plecy na ulicy od "nieznanych sprawców", lecz wszystko to razem wzięte tworzyło wrażenie, że literatura zajmuje szczególne miejsce w hierarchii życia społecznego.

Wojciech Żukrowski funkcjonował w tej rzeczywistości nienajgorzej. Nie był może pupilkiem władzy, choć też nie wykazywał skłonności do przeciwstawiania się. Co więcej, zaliczył epizod w PRL-owskiej dyplomacji, a jego nazwisko figurowało w podręcznikach do polskiego. Niewiele jednak zabrakło, by na własne życzenie napytał sobie biedy.

Bestseller na miarę "małej stabilizacji"

Nie ulega wątpliwości, że rok 1956 był przełomowy dla całego bloku socjalistycznego, choć oczywiście każdy z wchodzących w jego skład demoludów przeżywał konsekwencje "odwilży" we właściwy sobie i niepowtarzalny sposób. W Polsce na blisko dekadę zapanował nader specyficzny okres, który poeta i dramaturg Tadeusz Różewicz określił w jednej ze swoich sztuk mianem "małej stabilizacji". Termin ów powszechnie się przyjął, a oznaczał - ni mniej, ni więcej - dość daleko posuniętą liberalizację na wielu społecznych polach. W sensie politycznym była to, jak się szybko okazało, fikcja, ale dla zwykłych ludzi powiało optymizmem.

Przede wszystkim - na tyle, na ile było to możliwe w komunistycznym gorsecie - prężnie rozwijała się kultura. Swoją złotą erę miał teatr, kino i telewizja. Również i w literaturze dałoby się wskazać sporo intrygujących osiągnięć. Aczkolwiek chyba żadne z nich nie narobiło tyle szumu co wydana w 1966 roku powieść "Kamienne tablice" Wojciecha Żukrowskiego. Książka okazała się nie tylko sukcesem artystycznym, ale też hitem wydawniczym. W samym PRL-u ukazało się jej 12 wznowień w łącznym nakładzie ponad miliona egzemplarzy. Sporym powodzeniem cieszyła się zresztą także po 1989 roku. Została ponadto zekranizowana, choć adaptacja, trzeba przyznać, nie powala.

Żukrowski - autor płodny i rozstrzelony treściowo - zawarł w niej swoje doświadczenia i obserwacje z pobytu na placówce dyplomatycznej w Indiach. Czytelnicze masy, oprócz niemałej dawki egzotyki i jeszcze większej erotyki - śmiałej jak na ówczesną pruderię - doceniły aluzje polityczne, odnoszące się właśnie do rewolucyjnego klimatu 1956 roku. Podobnym entuzjazmem nie wykazało się politbiuro - a zwłaszcza kiedy okazało się, że powieść wzbudziła wściekłość, czy raczej furię, u towarzyszy z Węgier. Zapachniało skandalem. Sojusz, tak pieczołowicie budowany przez ekipy Gomułki i Kádára, zawisł na włosku.

Rajskie życie na placówce

Z powodów dość oczywistych Żukrowski nie mógł otwartym tekstem napisać o polskich dyplomatach - nawet pod zmienionymi nazwiskami - ani, tym bardziej, odnosić się do takich wydarzeń jak wybuch poznańskiego Czerwca '56. Postąpił więc tak, jak zrobiłaby większość pisarzy w jego sytuacji - posłużył się alegorią. I tak oto Polacy zmienili się w Węgrów, a robotnicze zamieszki w Poznaniu - w powstanie w Budapeszcie. Reszta, jak możemy domniemywać, stanowi dość wierną, może podkoloryzowaną dla celów literackich, relację z tego, jak wyglądało dolce vita na odległej placówce i czym zajmowali się tam zamorscy reprezentanci Polski Ludowej.

A zaprzątało ich mnóstwo niezwykle ważnych dla interesu kraju spraw - miłosne aferki, degustowanie wysokogatunkowej whisky, intrygowanie przeciwko sobie oraz handel i zgarnianie do kieszeni dużych ilości imperialistycznych walut. Największym problemem, jaki dotyka ambasadora, jest przejechanie hinduskiego chłopca i próby zatuszowania tej sprawy przez zwalenie winy na tamtejszego kierowcę. W każdym razie głównie na te aspekty zwrócił uwagę ambasador Węgier w Warszawie Ferenc Martin w swym dotyczącym "Kamiennych tablic" raporcie z grudnia 1966 roku, przy okazji wietrząc spisek w fakcie, iż ukazały się one dokładnie 10 lat po budapesztańskiej kontrrewolucji.

Tu na marginesie warto dodać, że we wspomnianej powyżej ekranizacji powieści nakręconej w 1983 roku węgierskie wypaczenie zostało naprawione. W filmie akcja rozgrywa się w polskiej ambasadzie w New Delhi. Polakiem jest też główny bohater - pełniący funkcję attache kulturalnego poeta Jan. A na dodatek wraca temat rozruchów w Poznaniu - bez maski alegorii, choć oczywiście przedstawiony według aktualnej mądrości etapu.

Rozdarty Istvan

U Żukrowskiego główny bohater - jak łatwo się domyślić, alter ego samego pisarza - ma na imię Istvan i również jest poetą. Tytuł powieści nawiązuje do biblijnego motywu przekazania Mojżeszowi tablic z dekalogiem, a poprzez niego - do przeżywanych przez Istvana moralnych i politycznych dylematów. Na początku są to przede wszystkim rozterki natury osobistej. W Indiach Istvan nawiązuje płomienny romans z australijską lekarką Margit, podczas gdy w Budapeszcie - tu odległym i nierealnym jak sen - czeka żona i dzieci. Kiedy w kraju wybucha powstanie, Istvan dodatkowo musi sobie odpowiedzieć, w co właściwie wierzy i za kogo powinien trzymać kciuki.

Istvan to postać na wskroś sympatyczna. Nie dość, że posiada wrażliwą duszę, to jeszcze dystansuje się, jak tylko może, od kotłujących się w jego otoczeniu politycznych gierek i personalnych intryg. Ma ponadto piękne i szlachetne karty w biografii. Co prawda na wojnie walczył po stronie sojuszniczych Niemiec, usprawiedliwiając to koniecznością przeciwstawienia się za wszelką cenę Armii Czerwonej, ale już po 1945 roku, dostrzegając dziejową konieczność, stał się zwolennikiem nowego ustroju. Do tego - jak wielu intelektualistów tak na Węgrzech, jak i w Polsce - szczerze wierzącym, że socjalizm, jeśli tylko wdrażają go odpowiedni ludzie, może się naprawdę udać.

Przy czym trudno byłoby go posądzić o naiwniactwo czy oportunizm. Choć jest znanym poetą, trzyma się z dala od komunistycznego Związku Pisarzy Węgierskich. W pewnym momencie przytacza krążący w tamtejszych kręgach żart, że jeśli chciało się zostać członkiem Związku, należało wydać dwie książki i trzech kolegów. I owo jego trzymanie się z boku - plus jeszcze, jak to u poetów bywa, pewne ciągoty metafizyczne - stawia go w uprzywilejowanej sytuacji. Jest co prawda uważany za element niepewny, przez co nie może uzyskać pozwolenia na przyjazd żony i synów, ale jako jedyny ma szansę uniknąć odpowiedzialności z powodu rządów Rákosiego.

Wszystko to razem wzięte sprawia, że Istvan z marszu zaskarbia sobie przychylność czytelnika. Łatwo bowiem dostrzec w nim metaforyczny obraz polskiego intelektualisty czasów "odwilży". Po 1956 roku właśnie tacy ludzie dokonywali w Polsce literackich i publicystycznych rozrachunków ze stalinowskim okresem "błędów i wypaczeń". Właściwie całe "Kamienne tablice" można czytać w tym kluczu. Gdyby Wojciech Żukrowski nie przebrał tej historii w węgierski sztafaż, zapewne skończyłoby się na krajowej awanturze, ale że stało się tak, jak się stało, książka była niejako skazana na wywołanie reperkusji o międzynarodowym zasięgu.

Czy "Kamienne tablice" były prowokacją?

Gdy tylko węgierskie MSZ otrzymało raport Martina, jego urzędnicy przygotowali nader skrupulatne streszczenie powieści z położeniem szczególnego nacisku na jej prowokacyjny charakter. Sam fakt, że w Polsce nie mówiło się oficjalnie o okrągłej rocznicy masakry Budapesztu, nikogo nad Dunajem nie dziwił. Wiedziano, że taką taktykę przyjął Gomułka, by nie zadrażniać licznych polskich zwolenników węgierskiego powstania. Lecz to, że o tak rażący akt sabotażu pokusił się poczytny pisarz, wywołało falę oburzenia. Tym bardziej, że Żukrowski jednoznacznie stanął po stronie potępionych przez ekipę Kádára "kontrrewolucjonistów".

Smaczku dodaje fakt, że osobiste stanowisko Gomułki w kwestii budapesztańskiej jesieni było dość podobne do zaprezentowanego w powieści. Zarówno pierwszy sekretarz polskiego KC, jak i Istvan uważali, że powstanie wybuchło jak najbardziej słusznie, ponieważ wsparta stalinowskim terrorem dyktatura Rákosiego zrujnowała Węgry i doprowadziła ludzi do ostateczności, za którą nie mieli już nic do stracenia. Czy zatem książkę Żukrowskiego należałoby traktować jako wypowiedzenie głośno tego, na co nie mogły sobie pozwolić czynniki polityczne? Czy była to jawna prowokacja wobec sojusznika? Przed właśnie takimi pytaniami stanęli nagle skonfundowani Węgrzy.

Oburzenie było tym większe, że powieść ukazała się pod szyldem wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej. To niejako potwierdzało przypuszczenie, że "Tablice" mogą zawierać oficjalne stanowisko polskich władz. Frustrację i zagubienie węgierskich towarzyszy dodatkowo pogłębił fakt, że pierwszy dwustutysięczny nakład rozszedł się w ciągu zaledwie kilku dni. Wszystko więc wyglądało na idealnie zmontowaną akcję propagandową, mającą zapewnić Gomułce czyste ręce na wypadek skandalu. Ale czy rzeczywiście tak było?

Otóż, jak się okazuje, nie. Wojciech Żukrowski ukończył prace nad rękopisem "Kamiennych tablic" już półtora roku wcześniej. Wydanie opóźniało się ze względu na cenzurę, która mimo ogólnego klimatu poluzowania wciąż trzymała rękę na pulsie i utrącała co odważniejsze próby artystycznej ekspresji. W końcu zdesperowany pisarz, wykorzystując prywatne możliwości, dotarł z maszynopisem do samego Gomułki, który osobiście wydał zezwolenie na druk. W tym sensie być może rzeczywiście była to jakaś forma przemycenia jego stosunku do wydarzeń z 1956 roku, ale należy ją rozpatrywać w kategoriach raczej czysto ludzkich niż politycznych.

Dyplomatyczne przeciąganie liny

W notatce z 11 stycznia 1967 roku węgierska "góra" zasugerowała wezwanie polskiego ambasadora w celu przekazania oficjalnej noty dyplomatycznej na temat książki i żądania wyjaśnień. Wyrażono w niej pogląd, że "Kamienne tablice" nie sprzyjają lepszemu zrozumieniu samej istoty budapesztańskich wypadków z 1956 roku i nie służą pogłębianiu przyjaźni węgiersko-polskiej. W końcu zadecydowano, że sprawę powinno się załatwić na wyższym szczeblu. I tak 16 stycznia temat "rozgrywającego się w egzotycznym środowisku bestsellera o dusznej erotyce" stanął na posiedzeniu roboczym Partii, a jego załatwienie powierzono sekretarzowi węgierskiego KC do spraw zagranicznych.

Po protestach strony węgierskiej w Polsce musiano jakoś zareagować. Powieść Żukrowskiego została więc poddana miażdżącej krytyce w "Trybunie Ludu" - oficjalnym organie prasowym PZPR. Recenzent stwierdził między innymi, że powieść jest ideowo-artystycznym nieporozumieniem. Napiętnował też "tanie chwyty efekciarskie" oraz "jednostronność i płytkość ujęcia" tragicznych zajść w Budapeszcie. Najbardziej oczywiście oberwał biedny Istvan, który po wszystkich swoich łóżkowych szamotaninach staje się w końcu "ponad śnieg bielszy", podczas gdy inni są zdemoralizowani i jedyne, o czym myślą, nasłuchując doniesień ze stolicy, to jak się najlepiej ustawić.

Ten ruch został z zadowoleniem przyjęty w Budapeszcie. Sprawę już w początkach kwietnia uznano za zamkniętą. Oczywiście Żukrowski mógł zapomnieć o wydaniu węgierskiego tłumaczenia swojej powieści. Każdego innego zresztą też. W roku 1970 niewiele brakowało do ukazania się "Tablic" w Czechosłowacji, ale czujna cenzura w porę zatrzymała kolportaż. Wszystkie wydrukowane kopie utknęły w magazynach, skąd pracownicy ponoć potajemnie je wynosili. Aczkolwiek kwestią sporną pozostaje tutaj, czy ci, którym udało się potajemnie powieść przeczytać, zwracali uwagę bardziej na warstwę ideową, czy jednak na "duszną erotykę".

Fatum ciągnęło się przez lata

Paradoksalnie, anatema, jaką objęto książkę, przetrwała komunizm. Po raz pierwszy w języku obcym "Kamienne tablice" ukazały się dopiero w 1997 roku. Co ciekawe, było to tłumaczenie na rosyjski. Ale także i sam autor sporo w życiu przeszedł. Choć uchodził za pisarza katolickiego - nawet szczycił się przyjaźnią z Janem Pawłem II, z którym za młodu wspólnie pracował w krakowskich kamieniołomach - w 1981 roku poparł wprowadzenie stanu wojennego. Czytelnicy nie mogli mu tego przebaczyć i w geście protestu zaczęli mu odsyłać książki. Podobnie zresztą jak innemu katolickiemu pisarzowi, który stanął wtedy po stronie komunistów - Janowi Dobraczyńskiemu.

"Kamienne tablice" czytane dzisiaj rażą już nieco archaicznym, niekiedy nazbyt lirycznym językiem. Są jednak wciąż zajmującym kawałkiem prozy z niebanalnie zarysowanym życiem duchowym głównego bohatera i aktualnymi - wbrew pozorom - pytaniami o odpowiedzialność intelektualisty w obliczu historii i społeczeństwa. O "dusznej erotyce" niech zaś każdy wyrobi sobie zdanie sam. Z dzisiejszego punktu widzenia nie jest jej aż tak dużo, jak imputowali węgierscy towarzysze, a poza tym można odnieść wrażenie, że Żukrowski dodał ją chyba trochę dla podkręcenia smaku, by móc w tej otoczce przemycić główną treść.

Z kolei na myśl o perypetiach, jakie powieść zaliczyła, aż się łezka w oku kręci z tęsknoty za czasami, gdy zwykła książka potrafiła wywoływać tak duże emocje.

 

Marcin Królik - ur. w 1979 roku pisarz, publicysta i bloger. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 2013 zadebiutował powieścią "Drzewo różane". Uprawia również eseistykę i reportaż, w których skupia się na szeroko pojętych kwestiach duchowych i cywilizacyjnych.

 

Źródła:

http://www.zukrowski.inf.pl/

 

Wyjaśnienie:

"wydać dwie książki i trzech kolegów" to gra słów zrozumiała tylko dla polskiego odbiorcy. W języku polskim "wydać" oznacza "opublikować", ale też "wydać (kogoś)", czyli "zadenuncjować", "donieść na kogoś", "zakapować" itp.