Back to top
Publikacja: 10.04.2020
Różna sytuacja, ale argumenty podobne. Polska i Węgry na celowniku
Polityka


 

Europa zmaga się obecnie z najpoważniejszym wyzwaniem ostatnich lat – pandemią koronawirusa. Dramatyczne doniesienia z różnych państw jasno pokazują, że nie ma jednej strategii na walkę z tą chorobą. Jednak pomimo zagrożenia koronawirusem, Polska i Węgry znalazły się na celowniku niektórych polityków europejskich oraz liberalno-lewicowych mediów, które oskarżają je o rzekome łamanie demokracji. Co znamienne, premier Węgier Viktor Orbán krytykowany jest za wprowadzenie stanu zagrożenia, zaś rządzące w Polsce Prawo i Sprawiedliwość atakowane jest za... brak takiego stanu. Jak to możliwe? Spróbujmy uporządkować fakty i porównać oba przypadki.

 

Viktor Orbán wprowadza stan zagrożenia i reaguje na zarazę

Od 4 marca, czyli od momentu zdiagnozowana dwóch pierwszych przypadków koronawirusa na Węgrzech, rząd Viktora Orbána stara się zminimalizować skutki pandemii na terenie kraju. 11 marca gabinet Orbána wprowadził dekretem na Węgrzech jeden ze stanów nadzwyczajnych – stan zagrożenia (węg. veszélyhelyzet; odpowiednik polskiego stanu wyjątkowego). Kwestia stanów nadzwyczajnych została ujęta w rozdziale „Szczególny reżim prawny” węgierskiej konstytucji. Zgodnie z art. 53. konstytucji, rząd może wprowadzić stan zagrożenia „w przypadku klęski żywiołowej zagrażającej życiu ludzkiemu i majątkowi lub w przypadku katastrof przemysłowych oraz w celu usunięcia ich następstw”. Art. 53 ust. 2 precyzuje, że „rząd podczas stanu zagrożenia może wydać rozporządzenie, którym – zgodnie z przepisami ustawy organicznej – może zawiesić stosowanie niektórych aktów normatywnych, odstąpić od stosowania wybranych przepisów prawnych, jak również wprowadzić inne nadzwyczajne środki”. Zgodnie z ust. 3 art. 53 rząd otrzymuje też prawo do wydawania takich rozporządzeń na okres 15 dni (muszą być później zaakceptowane przez parlament). W polskich mediach jest to często mylone, więc warto dodać, że stan wyjątkowy na Węgrzech (węg. a szükségállapot) reguluje artykuł 50. konstytucji. To ważna różnica, ponieważ w jego przypadku władza spoczywałaby w rękach prezydenta (art. 50 ust. 3), a nie premiera. Trzeba także pamiętać, że formalnie na Węgrzech cały czas obowiązuje stan zagrożenia, który ogłoszono w 2015 r. z powodu masowej migracji (jest on przedłużany co sześć miesięcy). Węgierski rząd przypomina o zagrożeniu spowodowanym masową migracją, a także wskazuje, że liczba prób nielegalnego przekroczenia granicy sięga cały czas 500-1000 tygodniowo.

W związku z wprowadzeniem stanu zagrożenia z powodu koronawirusa, uprawnienia gabinetu Viktora Orbána znacząco się zwiększyły. Węgierski rząd przywrócił kontrole na granicach strefy Schengen, a następnie zamknął granice Węgier dla ruchu osobowego, zaś swoich obywateli, którzy wracali z Włoch objął obowiązkową, dwutygodniową kwarantanną. Dodatkowo zakazano zgromadzeń (powyżej 500 osób na zewnątrz i 100 wewnątrz), zamknięto uniwersytety, a później także i szkoły (nauczanie w trybie on-line); wprowadzono ograniczenia w funkcjonowaniu sklepów, kawiarni i restauracji. Ponadto 18 marca w 140 strategicznych spółkach pojawiły się „grupy sterujące”, które składają się z wojska, policji i sztabu kryzysowego. Ich zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa oraz ciągłości funkcjonowania tych firm.

 

Kolejny ruch Fideszu

Pod koniec marca do węgierskiego Zgromadzenia Krajowego wpłynął projekt ustawy o ochronie przed koronawirusem. Jego wnioskodawcą była minister sprawiedliwości Judit Varga. Zgodnie z propozycją stan zagrożenia spowodowany koronawirusem miał zostać wydłużony na czas nieograniczony, a rząd będzie sprawować władzę poprzez dekrety (ich czas obowiązywania też nie został ograniczony czasowo). Projekt przewidywał też nowe kategorie przestępstw: za rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji o koronawirusie ograniczające skuteczność reagowania na epidemię można trafić do więzienia nawet na pięć lat, zaś za nieprzestrzeganie kwarantanny także można otrzymać do pięciu lat więzienia (chyba, że w wyniku takiego zachowania ktoś umrze, to wtedy nawet osiem). Dodatkowo, podczas obowiązywania stanu zagrożenia nie będzie można organizować wyborów uzupełniających ani referendów na szczeblu krajowym czy lokalnym.

Varga w uzasadnieniu projektu podkreśliła, że nowe przepisy nie ograniczają kompetencji parlamentu, ponieważ władza ustawodawcza może cofnąć rządowi upoważnienie do utrzymania stanu zagrożenia. Dodatkowo, rząd na wezwanie parlamentu musi złożyć wyjaśnienia przed jego władzami i szefami klubów parlamentarnych (w Polsce odpowiednikiem jest Konwent Seniorów). W każdym momencie parlament może się zebrać i odwołać stan nadzwyczajny. W ustawie zapisano też, że Viktor Orbán odda dodatkowe kompetencje wraz z końcem pandemii koronawirusa. Zgodnie z ustawą nad zgodnością działań rządu z konstytucją podczas obowiązywania stanu zagrożenia  czuwać ma Trybunał Konstytucyjny. Opozycja zgłosiła swoje poprawki, ale zostały one odrzucone.

Za projektem Fideszu zagłosowało ostatecznie 137 posłów, a 53 było przeciwnych. Prezydent Węgier János Áder ocenił, że ustawa nie narusza konstytucji i złożył pod nią podpis. Trzeba pamiętać, że dopiero w 2022 roku na Węgrzech mają się odbyć kolejne powszechne wybory – parlamentarne.

Warto dodać, że według sondażu instytutu Nézőpont 94 proc. Węgrów chciało przedłużenia stanu zagrożenia, zaś 72 proc. popierało zaostrzenie kodeksu karnego wobec osób naruszających kwarantannę i utrudniających walkę z pandemią przez rozpowszechnianie w mediach społecznościowych fałszywych informacji.

 

Europa krytykuje

 Na Węgry niemal od razu spadła fala krytyki. Orbánowi zarzucono przede wszystkim, że wprowadza autorytaryzm i depcze demokrację. Uaktywniły się zwłaszcza organizacje działające na rzecz praw obywatelskich i instytucje międzynarodowe. Komisja Europejska już zapowiedziała, że przeanalizuje przyjęte w Budapeszcie przepisy.

Jednych z najostrzejszych słów użył były premier Włoch Matteo Renzi, który na Twitterze wezwał do usunięcia Węgier z Unii Europejskiej. - Po tym, co zrobił Orbán, Unia Europejska MUSI działać i skłonić go do zmiany zdania. Albo po prostu wydalić Węgry z Unii - napisał. Deputowany Bundestagu Norbert Röttgen stwierdził, że decyzja węgierskiego parlamentu skutecznie wyeliminuje tamtejszą opozycję, a przewodniczący liberalnej grupy Renew Europe Dacian Cioloş napisał na Twitterze, że rozwój sytuacji na Węgrzech „to czerwony alarm dla liberalnej demokracji w Europie i poza nią”.

 

Były premier Finlandii Alexander Stubb ocenił, że to najwyższa pora, aby wydalić Fidesz z Europejskiej Partii Ludowej. W podobnym tonie do zmian odniósł się były premier Polski, były szef Rady Europejskiej, a obecnie szef Europejskiej Partii Ludowej Donald Tusk, który w liście skierowanym do członków tej eurogrupy zasugerował wykluczenie Fideszu z jej struktur. „Stan wyjątkowy lub stan zagrożenia muszą służyć rządom w walce z wirusem, a nie wzmacnianiu władzy nad obywatelami. Wykorzystanie pandemii do zbudowania trwałego stanu wyjątkowego jest politycznie niebezpieczne i moralnie niedopuszczalne” - napisał Tusk.

Głos w dyskusji zabrała także unijna komisarz ds. praworządności Vera Jourova, która w rozmowie z niemieckim „Die Welt” oceniła, że istnieje zagrożenie, iż przyjmowane przez państwa członkowskie UE wyjątkowe ustawy służące walce z koronawirusem, osłabią demokrację. - Do tej pory 20 krajów UE przyjęło coś na kształt ustaw o stanie wyjątkowym, aby skutecznie walczyć z koronawirusem i móc wprowadzić konieczne działania, jak ograniczenie poruszania się czy ochrona ludzi przed wirusem. W dłuższej perspektywie istnieje zagrożenie, że demokracja zostanie osłabiona przez te działania - stwierdziła.

Rzecznik węgierskiego rządu w odpowiedzi na krytykę ocenił, że „twierdzenia o zagarnięciu władzy na Węgrzech są fałszywe, a takie insynuacje są nie tylko nieprawdziwe, ale i oszczercze”. Z kolei premier Viktor Orbán na antenie Radia Kossuth odpowiedział swoim krytykom w instytucjach UE, że „wymądrzają się zamiast ratować ludzkie życie”. Szef węgierskiego rządu odpowiedział także na list Tuska. Swoje pismo skierował jednak nie do niego, a do Annegret Kramp-Karrenbauer, szefowej niemieckiej CDU, która wchodzi w skład EPL. - Proszę przekonać Tuska, by przestał siać podziały w naszej politycznej rodzinie i skupił się na tym, co jest teraz najbardziej potrzebne” - napisał Orbán.

Węgierscy europosłowie przypomnieli także, że w listopadzie 2015 roku prezydent Francji François Hollande wprowadził stan wyjątkowy, który trwał aż dwa lata. Politycy Fideszu zwrócili też uwagę, że niedawno premier Włoch Giuseppe Conte wprowadził nadzwyczajne środki w związku z epidemią koronawirusa, czego nie konsultował z parlamentem, co nie wzbudziło żadnej krytyki. Podobnie sytuacja wygląda w Hiszpanii, w której obowiązuje stan wyjątkowy z narzuconymi obywatelom i władzom regionalnym rygorami domowej kwarantanny oraz restrykcjami poruszania się w przestrzeni publicznej. Socjalistyczny rząd Pedro Sancheza szybko zaczął korzystać z nowych uprawnień, wprowadzając m.in. cenzurę.  

 

Sytuacja w Polsce

Nieco inaczej sytuacja wygląda w Polsce. Rząd premiera Mateusza Morawieckiego krytykowany jest przez opozycję za to, że do tej pory nie wprowadził jednego z trzech – przewidzianych w konstytucji – stanów nadzwyczajnych. Należy zaznaczyć, że 10 maja mają się odbyć w Polsce wybory prezydenckie. Jest to obecnie przedmiotem ostrego sporu pomiędzy koalicją rządzącą, a opozycją. Sytuacja polityczna jest na tyle dynamiczna, że trudno prognozować, który z proponowanych wariantów zwycięży.

Zgodnie z polską konstytucją wybory prezydenta Rzeczypospolitej zarządza marszałek Sejmu na dzień przypadający nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującej głowy państwa, wyznaczając datę wyborów na dzień wolny od pracy, przypadający w ciągu 60 dni od dnia zarządzenia wyborów. W praktyce oznaczało to, że wybory prezydenckie mogły zostać wyznaczone na jedną z niedziel maja: 3, 10 lub 17.

5 lutego marszałek Sejmu Elżbieta Witek ogłosiła, że wybory prezydenckie odbędą się 10 maja, zaś ewentualna druga tura będzie miała miejsce dwa tygodnie później – 24 maja. Według sondaży faworytem wyborów jest urzędujący prezydent Andrzej Duda. Kalendarz wyborczy oraz kampanijny pokrzyżowała jednak pandemia koronawirusa.

 

Mateusz Morawiecki reaguje na zagrożenie koronawirusem

2 marca podczas informacji rządu na temat koronawirusa premier Mateusz Morawiecki zaapelował w Sejmie (izba niższa parlamentu), aby nie wykorzystywać sprawy koronawirusa do rozgrywek partyjnych. Wcześniej politycy Platformy Obywatelskiej, czyli największej partii opozycyjnej oskarżali rząd o zatajanie prawdy przed Polakami. Według nich, rząd zwlekał z podaniem informacji o koronawirusie w Polsce, by... wykorzystać to w dogodnym momencie politycznym. 4 marca minister zdrowia prof. Łukasz Szumowski poinformował o pierwszym przypadku koronawirusa w Polsce.

9 marca polski rząd podjął decyzję o wprowadzeniu kontroli sanitarnych na głównych przejściach granicznych (czterech z Niemcami i jednym z Czechami). Dzień później podjęto decyzję o odwołaniu wszystkich imprez masowych. 11 marca premier Morawiecki poinformował o zamknięciu placówek oświatowych i szkół wyższych od 12 do 25 marca. Zdecydowano się także  na zawieszenie działalności instytucji kultury (teatrów, filharmonii, muzeów, kin etc.).

 

Restrykcje w Polsce

13 marca w Polsce wprowadzono stan zagrożenia epidemicznego oraz pierwsze ograniczenia dla społeczeństwa. Mateusz Morawiecki poinformował m.in. o: tymczasowym przywróceniu kontroli granicznych od 15 marca (na 10 dni z możliwością przedłużenia); zakazie wjazdu do kraju dla cudzoziemców; obowiązkowej dwutygodniowej kwarantannie domowej dla osób powracających z zagranicy; zawieszeniu międzynarodowych połączeń lotniczych i kolejowych, zamknięciu restauracji, kawiarni i barów oraz o ograniczeniu działalności galerii handlowych, a także o zakazie zgromadzeń publicznych powyżej 50 osób (w tym państwowych i religijnych).

 

20 marca rząd wprowadził stan epidemii, który daje odpowiednim organom państwowym nowe uprawnienia. Premier poinformował również o zawieszeniu zajęć edukacyjnych do Świąt Wielkanocnych oraz o podwyższeniu kar za złamanie kwarantanny. 24 marca Mateusz Morawiecki po posiedzeniu rządowego zespołu zarządzania kryzysowego poinformował o wprowadzeniu w Polsce kolejnych ograniczeń dotyczących zgromadzeń. Najważniejszym punktem był zakaz przemieszczania się (za wyjątkiem pracy, wolontariatu w walce z koronawirusem, uczestniczeniem w wydarzeniach religijnych oraz „niezbędnych spraw życia codziennego”). Ograniczono również liczbę osób do 5, m.in. na mszach świętych, pogrzebach czy ślubach; wprowadzono ograniczenia dotyczące komunikacji publicznej (dopuszczalna liczba pasażerów nie może przekraczać połowy liczby miejsc siedzących w danym pojeździe). Przepisy mają obowiązywać do 11 kwietnia, zaś oceny zgodności zachowania z nowymi zasadami dokonuje policja.

31 marca premier poinformował o konieczności wprowadzenia nowych ograniczeń. Mateusz Morawiecki ogłosił m.in.: wprowadzenie limitu osób przebywających w sklepie (do 3 osób na 1 kasę, na poczcie do 2 osób na 1 okienko); tzw. godziny dla seniorów (od godz. 10 do 12 sklepy i punkty usługowe mogą przyjmować wyłącznie osoby powyżej 65. roku życia); nakaz robienia zakupów w jednorazowych rękawiczkach; wprowadzenie obowiązku utrzymania co najmniej 2-metrowej odległości między pieszymi (dotyczy także rodzin i bliskich); zakazie wyjścia dla dzieci i młodzieży poniżej 18 r.ż. bez opieki osoby dorosłej; zamknięciu parków, plaż, bulwarów, hoteli, salonów kosmetycznych i fryzjerskich. Jednocześnie podwyższono wysokość grzywny, jaka grozi za złamanie zasad (od 5 tys. do 30 tys. zł).

 

Co z wyborami prezydenckimi? PiS za, opozycja przeciw

Równolegle do wprowadzanych ograniczeń, w Polsce zaczęła się dyskusja nad możliwością przeprowadzenia wyborów prezydenckich. Opozycja krytykuje też Mateusza Morawieckiego za to, że nie chce wprowadzić jednego z trzech stanów nadzwyczajnych, a zamiast tego rząd informuje o kolejnych restrykcjach. Tyle tylko, że argumenty te są niemal nierozerwalnie połączone z dyskusją dotyczącą wyborów prezydenckich.

 

Zgodnie z obowiązującym prawem, wyborów nie można „przełożyć”. Jedyna możliwość, aby zmienić ich datę, to art. 228 pkt 7. konstytucji z rozdziału o stanach nadzwyczajnych, który mówi, że „w czasie stanu nadzwyczajnego oraz w ciągu 90 dni po jego zakończeniu nie może być skrócona kadencja Sejmu, przeprowadzane referendum ogólnokrajowe, nie mogą być przeprowadzane wybory do Sejmu, Senatu, organów samorządu terytorialnego oraz wybory Prezydenta Rzeczypospolitej, a kadencje tych organów ulegają odpowiedniemu przedłużeniu”. Kadencja Andrzeja Dudy upływa 6 sierpnia.

Rozdział XI Konstytucji, który reguluje wprowadzanie stanów nadzwyczajnych przewiduje, że „w sytuacjach szczególnych zagrożeń, jeżeli zwykłe środki konstytucyjne są niewystarczające, może zostać wprowadzony odpowiedni stan nadzwyczajny”. W Polsce prawo przewiduje trzy stany nadzwyczajne: wojenny, wyjątkowy i klęski żywiołowej. Opozycja domaga się od premiera, by wprowadził ten ostatni. Jak to wygląda w praktyce?

Wprowadzenie stanu klęski żywiołowej (na maksymalnie 30 dni) odbywa się na mocy rozporządzenia Rady Ministrów i nie wymaga zgody Sejmu (musi się on zgodzić na przedłużenie tego stanu na czas określony). Władza uzyskuje wówczas nadzwyczajne uprawnienia, a prawa obywatelskie są ograniczone. Inaczej sytuacja wygląda w przypadku stanu wyjątkowego. W jego sprawie musi być najpierw uchwała rządu, która kierowana jest do prezydenta. Ten może się do niej przychylić lub nie. Jeśli tak, to głowa państwa podpisuje rozporządzenie, które następnie musi zostać zatwierdzone przez Sejm w ciągu 48 godzin. Sejm rozporządzenie prezydenta może uchylić bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Stan wyjątkowy może też zostać przedłużony o 60 dni (tylko za zgodą Sejmu).

Obecna sytuacja obnażyła wiele luk w polskiej konstytucji i ustawodastwie. Polskie prawo nie było przygotowane na sytuację, która występuje obecnie, co tylko zwiększa polaryzację. Obóz rządzący przekonuje, że wprowadzenie stanu klęski żywiołowej nie jest konieczne, ponieważ nie daje on nowych narzędzi potrzebnych do radzenia sobie z epidemią na tym etapie działań, a także, że nie zostały wyczerpane przesłanki konstytucyjne. Innego zdania jest opozycja, która domaga się przełożenia daty wyborów (w dyskusji pojawiają się jednak różne terminy).

Problemem są jednak zbliżające się wybory prezydenckie. Według danych na 9 kwienia, w Polsce wystepują już 5205 potwierdzone przypadki zakażenia koronawirusem, z czego 159 osób zmarło. Według ostatnich sondaży Polacy zdecydowanie pozytywnie oceniają działania rządu premiera Matuesza Morawieckiego oraz wprowadzone restrykcje. To znajduje odzwierciedlenie także w innych badaniach – rośnie poparcie urzędującego prezydenta oraz partii rządzącej. Na całej sytuacji traci za to opozycja (głównie Platforma Obywatelska). Partie opozycyjne przekonują jednak, że to efekt m.in. tego, że nadzwyczajna sytuacja premiuje władzę, zaś normalna kampania wyborcza jest niemożliwa i nie mogą przekonywać do swoich racji społeczeństwa.

Duża część Polaków chciałaby jednak przełożenia wyborów prezydenckich, co pokazują sondaże. Ponadto 44 organizacje społeczne (mocno związane z opozycją) wezwały premiera do wprowadzenia stanu nadzwyczajnego. - Przeprowadzenie wyborów w warunkach epidemii pociągnęłoby za sobą także drastyczne zmniejszenie frekwencji wyborczej. Wynik wyborów z dużym prawdopodobieństwem nie odzwierciedlałby rzeczywistych preferencji wyborców, a uzyskana w takich warunkach legitymacja prezydenta do sprawowania urzędu byłaby nadzwyczaj słaba - czytamy.

Obecnie sytuacja polityczna w Polsce jest niezwykle dynamiczna. Prawo i Sprawiedliwość chciałoby przeprowadzenia prezydenckich 10 maja, ale w formie korespondencyjnej. Budzi to sprzeciw nie tylko polityków, ale również części konstytucjonalistów. Wywowało to także spór wewnątrz koalicji rządzącej (obóz rządowy składa się z trzech partii – Prawa i Sprawiedliwości, której prezesem jest Jarosław Kaczyński, Porozumienia wicepremiera Jarosława Gowina oraz Solidarnej Polski ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro; w parlamencie politycy zasiadają jednak w jednym klubie).

Lider Porozumienia już zapowiedział, że nie poprze tego pomysłu. Jednocześnie zaproponował zmianę konstytucji i wydłużenie kadencji prezydenta do 7 lat, ale bez możliwości reelekcji. Na to nie chce się jednak zgodzić opozycja, która domaga się wprowadzenia stanu klęski żywiołowej. W poniedziałek Jarosław Gowin podał się do dymisji z funkcji wicepremiera oraz ministra nauki i szkolnictwa wyższego. Jak wyjaśnił, jego decyzja ma związek z tym, że nie udało mu się przekonać koalicjantów ze Zjednoczonej Prawicy oraz posłów swojego ugrupowania do odrzucenia ustawy o głosowaniu korespondencyjnym. Podczas konferencji prasowej poinformował, że nie zagłosuje za projektem PiS, ale przekonał kolegów z partii, by oni dali jej szansę. Jednocześnie Gowin zaznaczył, że jego ugrupowanie pozostaje w koalicji rządzącej i nadal będzie częścią Zjednoczonej Prawicy.

We wtorek wieczorem Sejm przyjął ustawę o głosowaniu korespondencyjnym. Projekt zgłosiło Prawo i Sprawiedliwość. Zgodnie z nim wybory prezydenckie w 2020 r. zostaną przeprowadzone wyłącznie w drodze głosowania korespondencyjnego w pierwszej i ewentualnej drugiej turze. Ustawa zakłada także, że marszałek Sejmu może zmienić termin wyborów prezydenckich, jeśli na terenie kraju zostanie ogłoszony stan epidemii (został ogłoszony 20 marca). Nowy termin musi jednak być zgodny z przepisami konstytucji, a to oznacza, że jedynym dodatkowym terminem głosowania może być 17 maja. Teraz ustawa trafi do Senatu, w którym większość ma opozycja. Marszałek Senatu już zapowiedział dokładne zajęcie się ustawą. To oznacza, że izba wyższa prawdopodobnie będzie pracować nad nią maksymalny czas (30 dni), by opóźnić wprowadzenie nowych przepisów. Jeżeli zostaną do niej wprowadzone zmiany, to później ustawa trafi do Sejmu. Nie wiadomo jednak, czy ze względu na konflikt w Zjednoczonej Prawicy, obozowi rządzącemu uda się wtedy przegłosować ustawę. W momencie pisania tekstu trudno przesądzić, który z wariantów zwycięży.

 

Opozycja i UE krytykują Polskę

Rząd w Warszawie – podobnie, jak ten w Budapeszcie – szybko znalazł się na celowniku unijnych i europejskich polityków. Komisja Europejska w liście zarzuciła np. Polsce, że niewystarczająco docenia starania Unii w walce z koronawirusem. Z kolei były szef Rady Europejskiej i były premier Polski Donald Tusk na Twitterze regularnie atakuje rządzące Prawo i Sprawiedliwość. - Nie myślą o chorych, pozbawionych pracy, bankrutujących. Myślą wyłącznie o swojej władzy. A im więcej jej mają, tym bardziej są bezradni. To oni są klęską żywiołową - napisał 3 kwietnia. Niezawodna jest również niemiecka prasa, która „z niepokojem“ obserwuje to, co dzieje się w Polsce. „Süddeutsche Zeitung” pisze o „cynicznym spektaklu“, zaś „Frankfurter Allgemeine Zeitung” uważa, że „demokracja jest w niebezpieczeństwie“.

We wtorek grupa Socjalistów i Demokratów w PE wyraziła podobne stanowisko zarzucając PiS, że „podążając śladami węgierskiego rządu, polska partia rządząca próbuje wykorzystać pandemię koronawirusa, by dalej podważać demokratyczne standardy i procedury“. Z kolei w środę do socjalistów i zielonych dołączyli w tej sprawie chadecy. - Z wielkim zaniepokojeniem obserwujemy, jak kierowana przez PiS koalicja zmienia kodeks wyborczy w sposób niekonstytucyjny, pozbawiający Polaków ich demokratycznych praw wyborczych. Forsując te zmiany, PiS wyraźnie wchodzi na niedemokratyczną ścieżkę - podkreśliła w oświadczeniu Europejskiej Partii Ludowej europosłanka tej frakcji odpowiedzialna za kwestie praworządności Roberta Metsola.

Pomimo trwającej pandemii koronawirusa, Warszawa i Budapeszt muszą także odpowiadać na zarzuty dotyczące praworządności. Niedawno rzecznik Komisji Europejskiej podkreślił, że postawa Brukseli w tej sprawie jest niezmienna. Cały czas trwają przygotowania do wszczęcia procedury o naruszenie unijnego prawa w związku z polską ustawą dyscyplinującą sędziów. W środę Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej zdecydował o zawieszeniu Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Trybunał Sprawiedliwości podkreślił, że choć organizacja wymiaru sprawiedliwości należy do państw Unii Europejskiej, to mają one obowiązek trzymania się unijnego prawa.

 

Jak widać, chociaż sytuacja w Polsce i na Węgrzech różni się od siebie, to rządy obu państw muszą odpowiadać na krytykę unijnych polityków i instytucji. Tych samych, którzy bardzo często zawiedli w walce z pandemią koronawirusa lub wykazali się – w najlepszym wypadku – biernością.

 

K.G