Back to top
Publikacja: 06.04.2020
Węgierskie nawrócenie Wiktora Woroszylskiego
Kultura


Węgierskie nawrócenie Wiktora Woroszylskiego

 

Kazimierz Brandys – polski prozaik i eseista – miał sobie później przypomnieć pewne partyjne zebranie z 1949 roku. Kiedy toczona na nim dyskusja dobiegła końca, ktoś za jego plecami pięknym dostojnym barytonem zaintonował: „Wyklęty powstań ludu ziemi”. Brandys obejrzał się zaintrygowany i ujrzał wysokiego, szczupłego chłopaka z bujną czupryną opadającą na czoło. Po latach wyzna, że chłopak ten wydał mu się mocno podobny do Majakowskiego. Intuicja go nie zawiodła – kudłaty młodzian był bowiem nie tylko poetą, ale i wielką nadzieją Partii, która właśnie domykała kopułę komunistycznego reżimu nad powojenną Polską.

Następnie akcja przyspiesza o 41 lat. Ten sam Kazimierz Brandys przyjeżdża z Paryża, dokąd wygnał go emigrancki los, do już wolnej ojczyzny. Udaje się do warszawskiego kościoła dominikanów przy ul. Freta, by wziąć udział we mszy za duszę zmarłego kolegi po piórze. Nagle z tyłu słyszy dokładnie ten sam gładki, dźwięczny baryton śpiewający „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata”. Odwraca się. Ta sama sylwetka! Ta sama, choć już nieco przerzedzona, czupryna! „Należał do ludzi mających potrzebę wiary” – podsumuje później Brandys, próbując w ten sposób wyjaśnić, jak to możliwe, że jeden człowiek jest w stanie przejść od radykalnego stalinizmu do równie radykalnego katolicyzmu.

Ów żarliwy neofita nazywał się Wiktor Woroszylski. Był poetą, powieściopisarzem, publicystą, a także autorem książek dla dzieci. Jak sam wielokrotnie przyznawał, w jego religijnym nawróceniu kluczową rolę odegrał Jan Paweł II. Osobiście po raz pierwszy spotkał go dwa lata przed powołaniem na Stolicę Apostolską. Zdarzyło się to w duchowym sercu Polski na częstochowskiej Jasnej Górze, gdzie odbywał się akurat dwudniowy zlot poetów i muzyków. Kardynał Karol Wojtyła, sam w młodości parający się literaturą i teatrem, zawsze lubił przebywać w otoczeniu artystów. Nawet jeśli się z nimi nie zgadzał ideologicznie.

Dla Woroszylskiego tamto zetknięcie stało się początkiem drogi do żywej wiary. Jednak zanim mógł w nią ruszyć, musiał doznać nawrócenia politycznego i oczyścić się z zaczadzenia komunizmem. Trwało to w sumie dobrych kilkanaście lat - od pierwszych nieśmiałych wątpliwości, które zaczęły go gnębić podczas kilkuletniego pobytu w ZSRR, aż po ostateczne zerwanie przypieczętowane rozpętaną przez PZPR antysemicką nagonką w 1968 roku.

Przemiana Woroszylskiego miała jeden punkt zwrotny, po którym nic już nie było dla niego takie jak wcześniej – nawet jeżeli jeszcze przez kilka lat łudził się, że istnieje coś takiego jak idealny socjalizm, i tylko nieodpowiedni ludzie go wprowadzają. Tym momentem było kilka dni spędzonych przez niego w ogarniętym chaosem powstania Budapeszcie. Widok czołgów masakrujących węgierską stolicę w listopadzie 1956 roku okazał się nawet skuteczniejszym lekarstwem na wirusa marksizmu niż słynny referat Nikity Chruszczowa ujawniający skalę tortur i nadużyć sowieckiej bezpieki.

Narodziny „pryszczatego”

Tak naprawdę przełomowa podróż Wiktora Woroszylskiego do zrewoltowanego Budapesztu zaczęła się na dworcu Łódź Kaliska. W marcu 1945 roku, wraz z rodzicami i rodzeństwem, wysiadł na nim po tygodniowej jeździe z rodzinnego Grodna, które opuścili w ramach akcji repatriacyjnej. Miał niespełna osiemnaście lat i uważał się za pełnokrwistego komunistę. Później wspominał, jak pewnego letniego dnia, jeszcze na Białorusi, na piaszczystym wiejskim trakcie natknął się na czerwonoarmistę. Ten podarował mu książkę o historii Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i powieść „Jak hartowała się stal” Mikołaja Ostrowskiego. To właśnie te pozycje miały się stać fundamentem rewolucyjnego zapału Wiktora.

W Łodzi pierwsze kroki skierował do dzielnicowego komitetu partii komunistycznej, gdzie młodego entuzjastę przyjęto z otwartymi ramionami. Kiedy sekretarz zapytał go, jak wyobraża sobie przyszłość - studia, praca z młodzieżą, a może kariera w dopiero formującym się aparacie bezpieczeństwa? - ten odparł, że o utrwalanie socjalizmu chce walczyć słowem. I tak też się stało. Już po kilku miesiącach objeżdżał jako reporter nowo powstające fabryki. Potem próbował szczęścia na medycynie, ale szybko porzucił ją dla polonistyki. Powoli, acz nieubłaganie stawał się pisarzem. Choć może w jego przypadku bardziej adekwatne byłoby określenie „politruk”.

O skali jego fanatyzmu, a wręcz ślepej wiary w marksizm, zaświadczało wiele znających go wówczas osób. Jedna z krążących o nim legend głosi, że gdy się ożenił, nie pozwolił żonie zawiesić żyrandola i firanek, bo nawet takie zupełnie podstawowe elementy dekoracyjne kojarzyły mu się z przesadnym, niegodnym oddanego towarzysza luksusem i drobnomieszczańską burżuazją, której z całego serca nienawidził. Sam zresztą zapamiętał siebie z tamtych czasów jako osobę pryncypialną, która nie czyni rozdziału między oddaniem partii a życiem rodzinnym. Pisał o tym nawet w jednym z ówczesnych wierszy:

 

Bywa źle obnosić się mieszkaniem,

trzecią skórą, światem drobiazgów

(…)

umiej oczu dwukropka nie cofnąć

przed kieszonkowym plakatem partyjnej legitymacji.

 

We wspomnieniach o Woroszylskim często przewija się też znamienny zarówno dla niego samego, jak i dla ducha epoki incydent z 1946 roku. Wiktor wraz z grupą innych „pryszczatych” – jak później zaczęto nazywać opętanych marksizmem młodych intelektualistów – udał się do sejmu na naradę pisarzy i naukowców. Wszedłszy na trybunę, zwrócił się do „obcych” zwolenników emigracyjnego rządu w Londynie. Zaczął w ich kierunku wykrzykiwać oskarżenia o zdradę. W pewnym momencie, gdy wychylił się do przodu, odpadł mu guzik od marynarki. Rozstąpiły się jej poły i oczom zebranych ukazał się tkwiący za paskiem spodni prelegenta potężny bębenkowy nagan.

Może dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale wtedy nikogo podobne ekscesy nie zaskakiwały. Broń nosili wszyscy podobni do Woroszylskiego utrwalacze władzy ludowej. A on, z pistoletem czy bez, jeszcze dodatkowo przyciągał swoim magnetyzmem. Potrafił przewodzić. Był tym, który kolegom po piórze wydawał atesty moralności socjalistycznej. Był, można śmiało powiedzieć, kimś w rodzaju apostoła. „Z euforią wyznawcy miesza się pasja wodza - stratega, rozstawiającego żołnierzy, wymagającego posłuchu, wpatrzonego w cel, co majaczy na horyzoncie” - pisał sam o sobie po latach.

Czy w swoim oddaniu idei komunizmu posunął się do udziału w fałszowaniu wyborów z 1947 roku, w wyniku których komuniści oficjalnie przejęli władzę w Polsce? Dowodów na to nie ma, choć zapewne wierzył, że cel uświęca środki, a o samej akcji wyborczej rozpisywał się w swoich wspomnieniach. Co ciekawe, o sobie ówczesnym zwykł opowiadać w trzeciej osobie, jakby patrzył na kogoś obcego.

Nadchodzi „odwilż”

Rok 1956 był przełomowy dla całego bloku socjalistycznego. Łańcuch zdarzeń, który utopił Budapeszt we krwi, a „pryszczatemu” Woroszylskiemu otworzył oczy na prawdziwą naturę komunizmu, został zainicjowany w Moskwie, podczas dwudziestego zjazdu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Sekretarz tejże, następca Józefa Stalina, Nikita Chruszczow wygłosił w jego trakcie swój tajny raport pt. „O kulcie jednostki i jego następstwach”. Skala ujawnionych przez Chruszczowa zbrodni reżimu i podległych mu specsłużb była porażająca.

Informacje o raporcie, mimo początkowych prób blokowania, bardzo szybko przeciekły do Polski. Był on kolportowany w relacjach ustnych oraz nielegalnych kopiach. W pewnym momencie można było go nawet kupić. I trzeba tu przyznać, że doniesienia o sowieckich zbrodniach padły w PRL na podatny grunt, bo już półtora roku wcześniej polska sekcja Radia Wolna Europa wyemitowała cykl audycji „Za kulisami bezpieki i partii”, na których treść składały się wyznania zbiegłego na Zachód prominentnego funkcjonariusza Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, Józefa Światły. Jednym z efektów owego fermentu stał się Poznański Czerwiec, czyli pierwszy masowy strajk krwawo stłumiony przez wojsko i milicję, co dodatkowo podburzyło nastroje społeczne.

Początki tej fali nazwanej później „odwilżą” Wiktor Woroszylski obserwował z Moskwy, gdzie akurat przebywał na stypendium dla „młodych zdolnych”. Po czterech latach patrzenia z bliska na osiągnięcia ojczyzny światowego proletariatu jego młodzieńcza wiara w Marksa i Engelsa była już bardzo mocno zachwiana. Ciekawie zresztą oddał to w wierszu „Cztery zimy”.

 

Pierwsza zima mrozem zwarzyła

Krew na krę gęstniejącą w żyłach.

Druga zima sypnęła śniegiem:

Nic nie czuję, nie widzę, nie wiem.

 

Trzecia zima: pod grudą białą

Coś ruszało się, coś tajało.

A teraz jest czwarta zima,

której serce już nie wytrzyma.

 

I w rzeczy samej nie wytrzymało. W październiku Woroszylski – głęboko rozczarowany, a jednak wciąż naiwnie wierzący, że jeszcze może się udać – był już w Warszawie. W rozentuzjazmowanym tłumie na Politechnice oczekiwał na przyjazd Wiesława Gomułki. Ironia losu, bo dokładnie osiem lat wcześniej, w tym samym miejscu, podczas kongresu zjednoczeniowego PPR i PPS, które w rezultacie utworzyły PZPR, dokładnie tego samego Gomułkę wytupywał jako reakcjonistę i zdrajcę idei socjalizmu. Teraz widział w nim zbawcę i nadzieję, że jeszcze może być normalnie. Przyszłość miała pokazać, jak bardzo się mylił, ale w tamtej chwili o tym nie myślał.

I właśnie wtedy, w samym apogeum jesiennej gorączki, gruchnęła wiadomość o wybuchu powstania na Węgrzech. Świadkiem stanowiącej jego początek manifestacji solidarności z Polską pod pomnikiem gen. Józefa Bema w Budapeszcie był inny polski poeta, Adam Ważyk – także już wówczas głęboko rozczarowany komuną. Zaraz potem zrzucono z cokołu pomnik Józefa Stalina, a policja brutalnie zaatakowała demonstrantów. Wypadki potoczyły się lawinowo. I oczywiście nie mogło tam zabraknąć Wiktora Woroszylskiego.

W rozstrzelanym mieście

30 października, po długich staraniach, żeby wyjechać na Węgry jako reporter, w końcu odleciał do Budapesztu samolotem z lekami i krwią – darem od Polaków dla powstańców. Leciał tam oczywiście pełen typowego dla siebie rewolucyjnego optymizmu, zastanawiając się nad szansami rządu Imre Nagya. Jeszcze 3 listopada w luźnych zapiskach, które później złożyły się na „Dziennik węgierski 1956” notował: „Ciekawa synteza osiągnięć demokracji ludowej: ziemia w rękach chłopów, uspołecznione fabryki i banki z wielopartyjnością, wolnością prasy i innymi atrybutami demokracji liberalnej.”

Dzień później bladym świtem ze snu wyrwało go głuche dudnienie kanonady artyleryjskiego ostrzału. Nieomylny znak, że do miasta wjechały sowieckie czołgi z „bratnią pomocą”. Wybiegł z hotelu, gdzie mieszkał wraz z grupą innych polskich dziennikarzy. Uczynił to w samą porę, by wysłuchać nadanego przez radio w kilku językach dramatycznego orędzia węgierskich intelektualistów do narodów świata, zakończonego mrożącym krew w żyłach apelem: „Pomóżcie! Pomóżcie! Pomóżcie!” Wszystkie linie telefoniczne okazały się odcięte i dopiero następnego dnia z polskiej ambasady udało mu się nadać depeszę do Warszawy.

Akurat miał się odbywać walny zjazd Związku Literatów Polskich. Woroszylski błagał zatem kolegów pisarzy, by poparli węgierską rewolucję i zaprotestowali przeciwko dokonującemu się na jego oczach masowemu ludobójstwu. Wtedy jeszcze nie mógł wiedzieć, że zjazd – właśnie z uwagi na wydarzenia w Budapeszcie – został przesunięty na koniec listopada.

Przez kolejne dni regularnie wychodził na miasto, by zbierać materiały do powstającego „na gorąco” reportażu. Często musiał przemykać pod ścianami budynków, nie chcąc zginąć od zabłąkanych kul. Podczas jednej z tych straceńczych wypraw trafił przypadkowo do ukrytego głęboko w podziemiach budynku mieszkalnego i nieczynnego od zakończenia wojny szpitala, w którym – jak się okazało – lekarze naprędce uruchomili powstańczy lazaret. Epizod ten błyskawicznie znalazł uwiecznienie w wierszu.

 

Potem zejść niżej. Nie do piekieł:

do podziemnego lazaretu.

Lekarzom oddać się w opiekę,

podobnym do zmęczonych kretów.

 

Patrzeć, jak sączy się powoli

w szklanych arteriach surowica,

patrzeć na rany, wiedzieć: boli,

wiedzieć i widzieć okiem widza.

 

Potem stąd wyjść. I wszystko przeżyć.

Nad miasta stojąc popiołami,

w sklejone niebo znów uwierzyć -

w sklejone niebo z aniołami.

 

Jednakże bodaj najbardziej wstrząsającym przeżyciem dla Woroszylskiego było spotkanie z Tiborem Dérym – poetą surrealistą, ale w tamtych tragicznych dniach przede wszystkim współautorem odezw do mieszkańców Budapesztu rozklejanych na murach. Woroszylski nie ujrzał dumnego bojownika o sprawę, którego się spodziewał, lecz zgorzkniałego i złamanego człowieka, który nie widział już absolutnie żadnej nadziei dla węgierskiej demokracji. Déry powiedział mu, że właśnie pisze ostatni apel, w którym zamierza prosić o przerwanie beznadziejnego oporu zbrojnego i przejście na pozycje biernego sprzeciwu o charakterze moralnym.

- A czy powstańcy was słuchają? - miał wówczas zapytać Woroszylski, mając na myśli węgierskich literatów.

- Jesteśmy jedyną instancją, jakiej słuchają - odparł mu Déry.

„Jakże mi gorzko" - zanotował później Woroszylski. Następnego dnia ruszył wraz z czwórką innych reporterów przez Jugosławię do Polski. Na miejsce dotarł 11 listopada, całkowicie odmieniony. Co prawda jeszcze przez mniej więcej dekadę będzie się samooszukiwał co do ideologicznych założeń komunizmu jako doktryny społeczno-politycznej, jednak już nigdy nie napisze ani nie powie nic w jakże charakterystycznym dla siebie stylu partyjnej nowomowy. Nigdy też nie poprze żadnych działań władz PRL.

Powoli, drobnymi kroczkami, zacznie zbliżać się do antykomunistycznej opozycji. Nawiąże m.in. bliską współpracę z paryską „Kulturą” – jednym z czołowych emigracyjnych ośrodków polskiej myśli, dzięki któremu mogli istnieć tak ważni dla polskiej kultury twórcy jak Czesław Miłosz i Witold Gombrowicz. Nie mówiąc o całych rzeszach pisarzy w kraju, takich jak właśnie on sam, którym komuniści nałożyli knebel po 1968 roku.

I po „odwilży”

„Dziennik węgierski 1956” początkowo ukazywał się w odcinkach w krajowej prasie literackiej. Nieco później przełożono go na francuski – tłumaczka pod wpływem tej lektury wystąpiła z Komunistycznej Partii Francji – oraz w dalszej kolejności na niemiecki i rosyjski. Sam autor, niesiony odwilżową falą, odbywał triumfalne objazdy po zakładach pracy, uczelniach i klubach dyskusyjnych. Działał również na rzecz sprawy węgierskiej.

Zaczął zaś od jak zwykle płomiennego wystąpienia na owym przełożonym na koniec listopada zjeździe ZLP. Stojąc na mównicy, otwarcie, z pozycji naocznego świadka, przeciwstawiał się kłamstwom o węgierskim zrywie podawanym w oficjalnej polskiej prasie. Napiętnował też fakt, że Polska ustami swojego ambasadora przy ONZ poparła sowiecką agresję na Budapeszt. Zgłosił ponadto wniosek o zaproszenie do Polski zaprzyjaźnionych węgierskich pisarzy, na który zareagowano owacjami. Na to jednak – nie mówiąc już o przyjęciu większej liczby uchodźców – nie mógł się zgodzić rząd Gomułki, co swoją drogą, było jednym z pierwszych sygnałów, że październikowa odwilż to w gruncie rzeczy fikcja.

Tak więc, mimo gromkich braw, wniosek przepadł za sprawą pragmatycznej większości, która już wiedziała, że sojusze polityczne mają pierwszeństwo przed idealizmem. A tak się akurat składało, że Gomułka chciał mieć jak najlepsze relacje z Jánosem Kádárem. Za kilkanaście lat popsuje je inny polski pisarz - Wojciech Żukrowski, którego powieść "Kamienne tablice" wywoła dyplomatyczny skandal na linii Polska-Węgry, ale to póki co pieśń przyszłości. Na razie Woroszylski ze swoim moralnym oburzeniem pozostał sam. Taki już los idealistów.

A jakby i tego nie było dość, w następnych latach kilkakrotnie dotrą do niego szokujące informacje, że za „Dziennik węgierski 1956” siedzieli Bogu ducha winni ludzie, gdyż komunistyczna bezpieka podejrzewała ich o jego faktyczne autorstwo. Co ciekawe, jednemu z nich próbowano je wmówić pomimo faktu, że w czasie, gdy „Dziennik…” powstawał, przebywał w więzieniu. Ot, jedno z iście orwellowskich kuriozów realnego socjalizmu.

Postscriptum

Wiktor Woroszylski zmarł prawie dokładnie czterdzieści lat po swojej węgierskiej podróży. Przez cały ten okres wielokrotnie – prywatnie i publicznie – podkreślał, jak fundamentalne znaczenie dla jego życia miało tych kilkanaście dni spędzonych w krwawiącym Budapeszcie. O duchowej drodze, jaką od tamtego czasu przebył, najdobitniej świadczy właśnie przywołane na początku wspomnienie Kazimierza Brandysa. Czy gdyby żył dziś, popierałby działania przewodzącego Węgrom swojego imiennika? Sądząc po tym, jakimi ludźmi się otaczał po wejściu w kręgi opozycji i jak ustosunkowują się oni do obecnego polskiego rządu, można mieć co do tego wątpliwości.

Z drugiej strony ciężko spekulować, co myśleliby dziś ludzie, którzy odeszli w zupełnie innych czasach. Jedno jest pewne – Wiktor Woroszylski pozostaje nader wymownym symbolem, dającym nadzieję, że z każdej ideologii da się wyjść, jeśli wykrzeszemy w sobie minimum zdrowego rozsądku i krytycyzmu. Niekiedy, jak się okazuje, pomaga w tym empiryczne doświadczenie skutków tego, w co wierzyliśmy. A nawet wówczas – jak widać po przykładzie Woroszylskiego – nie jest to proces usłany różami.

 

Marcin Królik - ur. w 1979 roku pisarz, publicysta i bloger. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 2013 zadebiutował powieścią „Drzewo różane”. Uprawia również eseistykę i reportaż, w których skupia się na szeroko pojętych kwestiach duchowych i cywilizacyjnych.

 

Źródła:

Anna Bikont i Joanna Szczęsna „Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu”, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2006

Wiktor Woroszylski „Dziennik węgierski 1956”, wyd. Więź, Warszawa 1990

 

Dodatkowe objaśnienia dla zagranicznych czytelników:

Władimir Majakowski - rosyjski poeta i dramaturg, początkowo zafascynowany komunizmem, pod koniec życia coraz bardziej wobec niego krytyczny. Zmarł w nie do końca jasnych okolicznościach w 1930 roku.

Antysemicka nagonka 1968 roku to zjawisko o dość skomplikowanej genezie, któremu w zasadzie wypadałoby poświęcić osobny tekst, więc najlepiej zajrzeć tu https://en.wikipedia.org/wiki/1968_Polish_political_crisis

PZPR - Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, powstała w wyniku połączenia z PPS (Polską Partią Socjalistyczną). Sprawowała w Polsce dyktatorskie rządy aż do 1989 roku.

Akcja repatriacyjna - masowe wyjazdy Polaków z ziem odebranych Polsce i włączonych do ZSRR.

Politruk - oficer polityczny w Armii Czerwonej zajmujący się ideologicznym kształtowaniem żołnierzy. Później określano w ten sposób pisarzy lub dziennikarzy, których twórczość miała przede wszystkim charakter propagandowy.