Back to top
Publikacja: 02.04.2020
„Urodziłem się w 1920 roku”. Człowiek kulturalny nad Janem Pawłem II się namyśla
Historia


„Jaki argument rozumu, jaką wartość woli i serca można przedłożyć sobie samemu i bliźnim, i rodakom, i narodowi, ażeby odrzucić, ażeby powiedzieć «nie» temu, czym wszyscy żyliśmy przez tysiąc lat?! Temu, co stworzyło podstawę naszej tożsamości i zawsze ją stanowiło”.

Jan Paweł II

Na tego, kto chce pisać o Karolu Wojtyle – Janie Pawle II czyhają łatwo dające się przewidzieć trudności. Pierwsza, to że nie powie się nic, czego czytelnik już by uprzednio nie wiedział. Nie tylko z tego powodu, że o Wojtyle napisano już wiele, ale dlatego, że za sprawą jego niesłychanej roli w dziejach naszego narodu w XX wieku nawet ktoś zupełnie, ba, ostentacyjnie, nim niezainteresowany i tak wie o nim niemało. Po drugie dlatego, że wypracowano pewne szlaki rekonstrukcji i interpretacji jego postaci i dzieła, a szlaki te łatwo niestety przemieniają się w koleiny już to mitologizującej apologetyki, już to pełnej resentymentu woli umniejszenia i spostponowania dziedzictwa papieża z Polski. Ostatnie lata przynoszą zatrważające człowieka kulturalnego ilustracje tej drugiej tendencji. Exemplum jest tu spektakl „Klątwa” na motywach dramatu Stanisława Wyspiańskiego, w reżyserii Olivera Frljića, którego premiera miała miejsce 18 lutego 2017 w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Z kolei przykładem poziomu dyskusji  proponowanej przez środowiska „rewidujące” w Kościele (tzw. katolicyzm otwarty, „katolewica” etc.) może być debata „Kontaktu” pt. „JP2 – czyj papież?” (2020-01-29, siedziba Klubu Inteligencji Katolickiej). Podczas tego spotkania podkreślano między innymi, że recepcja wystąpień Jana Pawła II podczas pielgrzymek do Polski była w zasadzie od początku zaburzona… złym nagłośnieniem. Konstatowano także nieczytelność tekstów papieskich dla czytelników francuskich, gdyż nie zachowują one ładu typowego dla piśmiennictwa francuskiego (scharakteryzowanego, o dziwo, po prostu jako „wstęp – rozwinięcie – zakończenie”). Zestawienie tych dwóch wydarzeń pokazuje dwie główne tendencje rysujące się obecnie w nurcie, który można nazwać „krytyczną recepcją” postaci Jana Pawła II. Pierwszą tendencją jest zohydzanie, drugą – umniejszanie aż po ośmieszanie. W obu tych przykładach skutek jest jednak odwrotny do zamierzonego. Zohydzanie prowadzi raczej do odsłonięcia własnej ohydy, ośmieszanie – do  samoośmieszenia. Przyczyna obu tych zjawisk jest jednak ta sama, a jest nią to, że „krytyka” ta  głoszona jest w gruncie rzeczy z pozycji pozakulturowych… Niełatwo dostrzec ten paradoks, jako że „Klątwa” to spektakl okupujący deski prominentnego teatru warszawskiego, „debata” zaś jest uznaną na Zachodzie formą badania i oceny dowolnej tezy, tu w dodatku w wykonaniu środowisk o imponującym rodowodzie i dorobku. A jednak nie wszystko, co się mieni kulturą nią jest i nie wszystko, co wydarza się na scenie jest aktem kultury. Nie wszystko, co mieni się „debatą” nią jest i nie każda rozmowa jest poważna czy godziwa, a tylko taka, w której racje atakujących równoważone są – z lepszym bądź gorszym skutkiem – przez broniących. W przypadku debaty nadto wymagane jest sformułowanie jasnej i dającej się tak obronić, jak obalić, tezy. Wszystko to jest typowe zwłaszcza dla tradycyjnej, europejskiej kultury intelektualnej, której źródłem i znakiem rozpoznawczym jest i zawsze był ordo duplex (w szerokim sensie terminu): państwo i Kościół, prawo i miłosierdzie, uczynki i łaska etc. We wszelkim dowodzeniu każdemu „za” odpowiadało tu jakieś „przeciw”, ale też każdemu „przeciw” jakieś „za”. Jednostronność jest cechą sprzeczną z europejskim dorobkiem umysłowym i duchowym, z najgłębszą duchową kulturą Europy. Zarazem komizm i tragizm współczesnej sytuacji polegają na tym, że doszło do istotnej zapaści wspólnych zasobów kulturowych tak, że krytyka będąca rzeczywiście wyrazem ducha europejskiego, jak i ta będąca jego zaprzeczeniem, dokonują się na gruncie pozornie tym samym. To jednak tylko pozór. Jest to tak, jakby dwie osoby posługiwały się tym samym alfabetem łacińskim, jednak jedna z nich czytałaby  tekst od lewej do prawej, a druga od prawej do lewej. Ta druga składałaby litery poprawnie wedle ich następstwa i brzmienia, ale nie otrzymywałaby dostępu do sensów słów, gdyż zaczynałaby już swą pracę rekonstrukcyjną z pozycji niewłaściwej „kultury”. Innymi słowy, znałaby litery, ale nie rozumiała istoty działania alfabetu, którym się posługuje. (W innym zakresie podobną tezę próbował przedstawić Alasdair MacIntyre w „Dziedzictwie cnoty”). W niniejszym tekście pragnę – w odpowiedzi na te zjawiska – omówić istotę i możliwą głębię włączania się w daną kulturę. Takiego, które ma moc kształtującą (a nie tylko kształcącą), i które przemienia tak, jak pełne posługiwanie się alfabetem (w naszym przykładzie czytanie) dosłownie przemienia posługującego się nim (czytającego). Dla przeprowadzenia tego zamierzenia postać Karola Wojtyły – Jana Pawła II jest więcej, niż pomocna. Jest niemal paradygmatyczna. Ostatecznie moim celem jest tu zatem odsłonić najgłębszą funkcję kultury, jej wymiar osobotwórczy.

***

Karol Wojtyła urodził się w roku 1920. Jak sam wielokrotnie podkreślał „w maju, w tym czasie, kiedy bolszewicy szli na Warszawę”. (W tym samym czasie wojsko polskie wkroczyło zaś do Kijowa). Dlatego też nosił w sobie „wielki dług wdzięczności wobec tych, którzy wówczas podjęli walkę z najeźdźcą i zwyciężyli, płacąc za to swoim życiem”. Mówił też o długu, jaki zaciągnął wobec poległych. Do chrztu podany był w kościele parafialnym na wadowickim rynku w czerwcu 1920 roku, ledwie trzy miesiące przed bitwą pod Radzyminem. W czasie zatem, gdy ruszyła już ofensywa Budionnego, a Tuchaczewski przygotowywał kolejną. Zestawiając te daty można – jak na przykład w Polsce czyni Andrzej Nowak – zastanawiać się, kim byłby Wojtyła, gdyby polscy żołnierze walkę z bolszewizmem przegrali. Wiadomo, że jednym z aspektów ich planu inwazji był nie tylko najazd zbrojny, ale i ideologiczny, w tym całkowita rewizja całych areałów pamięci zbiorowej, zwłaszcza narodowej. Polacy mieli być przyuczani do odczuwania wdzięczności wobec Dzierżyńskiego, Radka czy Próchniaka. Jako że nie mogłoby być wówczas mowy o wolności religijnej i swobodzie sprawowania kultu, nie może być pewności – snuje swe rozważania Nowak – że  Karol Wojtyła przystąpiłby do Pierwszej Komunii świętej. Poddany wpływom bolszewickim i odcięty w jakimś zakresie od katechezy i kultury katolickiej byłby Wojtyła po prostu innym człowiekiem. Czy mógłby wówczas odegrać tę historyczną rolę, jaką odegrał?  Czy i jak byłby do niej przygotowany? Rzecz jasna nie o to chodzi, by tworzyć historię alternatywną, ale by się zastanowić, jakie mechanizmy stały za formacją przyszłego papieża. Powód, dla którego warto się nad tym zastanawiać jest jednak nie tylko natury historycznej w sensie pewnej archeologii dziejów minionych czy hagiografii. Jest on na wskroś współczesny. Jeśli bowiem Wojtyła ocalał w sensie intelektualnym i duchowym, to stało się tak za sprawą kultury narodowej, do której się zupełnie świadomie uciekał i zwracał. Dziś zwłaszcza, w dobie powszechnej na Zachodzie nieufności do państw narodowych należy pytać o znaczenie narodów i ich oryginalnego, kulturowego przekazu.

Pojawiają się tu zresztą dwa fundamentalne dla zrozumienia analizowanej kwestii terminy: „państwo” i „kultura”. Już uczeń polskiej szkoły podstawowej wie, że ciągłość państwowa Polski została zerwana na 123 lata, i że w tym czasie szczególna rola w podtrzymaniu świadomości narodowej przypadała kulturze. To właśnie zasoby kulturowe i wysiłki jej upowszechniania na drodze pracy organicznej pośród różnych klas, warstw i stanów sprawiły, że Polacy przetrwali jako Polacy właśnie. Dwa główne nurty (dwie główne „filozofie” polskości i dziejów Polski) tego czasu, to Romantyzm i pozytywizm. Do Wojtyły przemawiał zwłaszcza – do kogo zresztą nie przemawia? – natchniony, porywający styl Romantyków. Z nich jednak szczególnie upodobał sobie właśnie tego najmniej „uromantycznionego”. Norwida. Jeszcze w latach szkolnych na konkursie recytatorskim deklamował „Promethidiona”. Wydaje się, że Norwid pozostał dla Wojtyły stałym punktem odniesienia przez całe życie. Wyliczono, że podczas pielgrzymek do Polski spośród polskich twórców to właśnie Norwida Jan Paweł II cytował najczęściej. Inni ważni dla Wojtyły autorzy, to Słowacki i Wyspiański, mniej Mickiewicz czy Krasiński. U wszystkich tych twórców rysuje się jednak rozumienie polskości jako wyzwania, jako celu dążeń, a zatem ostatecznie jako ideału. Zaznacza Nowak, że rozpoznanie, iż XVIII-wieczna postać polskiego narodu i jego polityki nie uchroniła Polski przed utratą niepodległości i państwowości oznaczała, w rozumieniu następnych pokoleń, że odzyskanie polskości będzie zależeć od tego, czy w końcu uda się stanąć na wysokości tego ideału.  

Należy się zatrzymać nad tą kwestią, wymaga ona uwagi. Otóż w podobnej sytuacji można zrealizować trzy różne scenariusze. Po pierwsze oskarżyć ideał, że jest on błędny, mylny, zawodny, niepoprawnie sformułowany bądź wyłożony. Po drugie można dojść do wniosku, że to nie ideał zawinił, a tylko jego dziedzice i wykonawcy. Można również – to trzeci scenariusz – zakwestionować jedno i drugie: tak ideał, jak jego wykonawców. W dzisiejszej Europie dość powszechnie realizuje się scenariusz pierwszy bądź trzeci. Z pewną beztroską o wnikliwe analizy historyczne oskarżono państwa narodowe o wywołanie gehenny wojennej. W ten sposób ciężkie podejrzenie padło zatem na sam ten ideał. Sytuacja z oskarżaniem jego wykonawców jest nieco bardziej skomplikowana, jako że w dość powszechnej opinii zawiedli oni w realizacji ideału nie narodowego, a ogólnoludzkiego. Nie dość, najwidoczniej, byli do tego ostatniego przysposobieni. Zwłaszcza zbyt byli ci przodkowie przywiązani do myślenia kategoriami różnic i trwałych tożsamości, by móc uchwycić te właśnie ogólnoludzkie predyspozycje, cele i ideały.

Osobliwością tej rewizji jest to, że gdy jednych się usprawiedliwia i zdejmuje z nich odium i brzemię, innych się w to brzmię wyposaża. Ktoś przecież musi dźwigać odpowiedzialność za klęskę ideału i świadczyć o niej jako żywy pomnik tej kompromitacji. Znikają zatem „Niemcy” i „Niemcy – naród sprawców”, a pojawiają się „naziści”. Znikają „Polacy – naród ofiar”, a pojawiają się „Polacy – świadkowie”, „Polacy – współsprawcy”. Można nawet rzec więcej „naród świadków” czy „naród współsprawców”. W odpowiedzi na obwieszczoną klęskę ideału pojawiają się forsowne projekty likwidacji państw narodowych. Komentując współczesność, a zwłaszcza współczesną Europę, w duchu postępu polegającego na odwrocie od państw narodowych dobitnie się tu podkreśla, że idea ta jest gruntowanie podejrzana. Tym samym nieufnością darzy się fundament tej Europy, jaką istotnie wciąż jeszcze ona jest, i jaką pamiętają bądź pamiętałyby ją – gdyby żyły – minione pokolenia, przynajmniej do wieku XIX. (Analiza wcześniejszych procesów narodotwórczych wychodzi poza ramy tego tekstu – należy jednak podkreślić, że zawsze istniały tożsamości lokalne, twarde, w tym naturalne sojusze i antagonizmy, nadto czynnikiem scalającym była kultura chrześcijańska. W dzisiejszym galimatiasie wyrywkowej rewizji historycznej i dość powszechnej – ujmując rzecz łagodnie – „nieuczoności” Europejczyków w zakresie ich własnej historii, przy braku wspólnego spoiwa oraz silnie utopistycznym, projektującym charakterze współczesnych procesów politycznych w Europie, kultura narodowa okazuje się czymś dwuznacznym. Z jednej strony ma pomagać w budowie struktur wybitnie lokalnych, które nie stanowią zagrożenia dla  tożsamości paneuropejskiej. Z drugiej jednak przechowuje ona siewne ziarno idei narodowych, w tym dumy narodowej i wszystkich minionych antagonizmów, porażek, zwycięstw. Co „gorsza”, w kulturze narodowej zawierają się normy i ideały moralne. Co ciekawe, piszę te słowa w czasie, gdy nieufność ta na naszych oczach zdaje się przechodzić głęboką przemianę podczas panującej epidemii choroby o wystudiowanej nazwie Covid-19. Szukanie remedium na przetrwanie tego niezwykłego kryzysu – nieczęstego co do przyczyny i skali – dokonuje się przez wyraźny zwrot w kierunku państw i władz narodowych oraz poprzez samorzutne wzbudzenie głębokich lojalności narodowych. 

Na tle wszelkich projektów kwestionujących – bardziej lub mniej wprost – narody  i /bądź państwa narodowe, sylwetka intelektualna Wojtyły okazuje się wprost emblematyczna dla możliwości przetrwania dawnych, konkurencyjnych idei i ideałów. Był on wszak synem ojca silnie przywiązanego do Austro-Węgier i do Habsburgów, po których syn nosił imiona (Karol po ostatnim cesarzu Austro-Węgier, Józef po Franciszku Józefie). Formacja patriotyczna chłopca zawisła od szkoły i to właśnie szkoła II Rzeczypospolitej ukształtowała ten umysł, jak umysły tysięcy innych młodych ludzi, dziś nazywanych zbiorczo „pokoleniem Kolumbów”. To właśnie szkolna edukacja polska i propolska, ucząca wdzięczności, a nie apriorycznej nieufności czy wręcz pretensji do własnych dziejów i własnej kultury wychowała pokolenia, na których załamywały się fale bolszewizmu, nazizmu, czy komunizmu. Wytrwanie w trudach i zdolność zachowania oporu były skutkiem afirmacji, nie zaś negacji własnej tradycji. Ta wola afirmacji była, w przypadku Wojtyły, widoczna również w wyborze przez niego kierunku studiów polonistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. W tym okresie był już na dobre związany z Teatrem Rapsodycznym w Krakowie. Teatrem, który dziś wydaje się zjawiskiem nieznanym poza wąskim gronem specjalistów, a który w czasach Wojtyły był istotnym – jeśli nie wręcz wpływowym – zjawiskiem na mapie kultury polskiej.  Jacek Popiel określa go jako należący „do najbardziej dramatycznych kart w dziejach polskiego teatru XX wieku”. Po zakończeniu niemieckiej okupacji teatr ten realizował wcześniejsze, okupacyjne jeszcze marzenia swoich twórców o sztuce scenicznej skoncentrowanej na dziełach Romantyków i neoromantyków. Nie dziwi zatem, że teatr ten został zamknięty w 1953 roku za propagowanie „błędnego, antyrealistycznego i mistycznego, wrogiego ideowo” programu artystycznego. (Reaktywowany na jakiś czas w 1957 roku stopniowo zaczął być coraz mniej zrozumiały dla nowej publiczności, coraz bardziej anachroniczny, a przy tym uwikłany w wewnętrzne spory. W końcu w 1967 roku uległ ostatecznej likwidacji).

W Grecji starożytnej rapsodowie byli to wędrowni recytatorzy, wygłaszającymi utwory przy wtórze instrumentu. Teatr Rapsodyczny był to zaś teatr słowa, w którym odrzucano „odgrywanie”, „grę”, „przeżywanie”, „wcielanie się”. Przedstawienia te, jak to ujmował Wojtyła, nie miały charakteru „zasadniczo fabularnego”, a „zasadniczo ideowy”. Żywy tam był pogląd Mickiewiczowski, zgodnie z którym

„kiedy uczucie poety nie jest dość silne, by porwać wszystkich słuchaczy i przenieść ich w krainy ułudy; kiedy słowo jego nie ma dość potęgi, by ukrasić gmach i co chwilę zmieniać dekoracje; kiedy musi wzywać na pomoc dekoratora i maszynistę, dowodzi tym albo własnej niemocy, albo ostatecznego stępienia publiczności”.

Aktor zatem, aktor – interpretator zajmował miejsce centralne. Stawał się on, jeśli można tak powiedzieć, szafarzem słowa. Znaczenie miał jednak i poeta, i twórca repertuaru, i – last not least – publiczność. Wszyscy oni nie mogli lękać się misteryjności, atmosfery celebry. Kim byli? Skąd się wzięli? „To byli ludzie ukształtowani przez określony świat doświadczeń historycznych. Ludzie wychowani przez międzywojenne gimnazjum, literaturę romantyczną i neoromantyczną kultywowaną przez szkołę i dom, ludzie kształtowani przez Kościół i tradycję świąt narodowych” – pisze Popiel. Mirosława Kuszowa zaś dopowiada: „Literatura, głównie poezja narodowo-romantyczna stanowiła tam strawę codzienną, drogowskaz, zwieńczenie systemu wartości. Pełno było jej i jej ducha ma lekcjach polskiego, języków obcych, śpiewu, próbach chóru, w przedstawieniach amatorskich i wieczorkach artystycznych, na zbiórkach i obozach harcerskich i w szkolnym kółku literackim. Pierwsze skrzypce grał najczęściej polonista”.

Owocują zatem w losach naszej Ojczyzny i jej młodzieży ówczesnego okresu różne wcześniejsze tendencje. I wysiłki pozytywistów oraz ludzi wykonujących „pracę organiczną” tworzących grunt pod powszechne, bądź dostatecznie powszechne, przyjęcie i rozkrzewienie idei narodowej w całym społeczeństwie. I ta sama idea wyrażona przez Romantyków w sposób wręcz natchniony, uwznioślony do granic znośności. W końcu też – mimo wszelkich podziałów – pewna podstawowa spójność polityczna, każąca Marszałkowi Piłsudskiemu zwrócić się do oficerów przy składaniu prochów Juliusza Słowackiego na Wawelu: „w imieniu rządu Rzeczypospolitej polecam panom odnieść tę trumnę do krypty królewskiej, by królom był równy”.

„Urodziłem się w 1920 roku” – podkreślał Jan Paweł II. Czynił tak, gdyż był „Kolumbem”, a to oznacza, że został uformowany przez najświetniejszą, polską tradycję literacką i historyczną; przez szkołę II Rzeczypospolitej, która umiała wychować patriotów, a nawet odzyskać ich – bez zrywania więzów rodzinnych – z ich środowiska rodzinnego, głęboko już zsynchronizowanego z dookolnym światem politycznym; w końcu zastał u zarania swego życia obroniony jako Polak przez młodą, polską armię. Dlatego też, kiedy tylko mógł, nauczał, że „nie sposób zrozumieć człowieka inaczej jak w tej wspólnocie, którą jest jego naród”, o samym sobie zaś mówił: „[tysiącletnia wspólnota polska – J. M.] tak głęboko stanowi o mnie” (1979 rok, homilia na pl. Zwycięstwa w Warszawie). Wielokrotnie też podkreślał, że słowo „naród” związane jest z rodzeniem, a zatem z rodziną, co widoczne jest też w słowie „ojcowizna” (np. 1995 do Zgromadzenia Ogólnego ONZ).

Z tych jego rozmyślań warto jednak wybrać i inne, bardziej gorzkie ziarno. O ile bowiem stwierdzał, że „kultura narodu pozwala mu przetrwać mimo utraty politycznej i ekonomicznej”, to przecież kiedy indziej pytał czy wołał napominająco:

„Jaki argument rozumu, jaką wartość woli i serca można przedłożyć sobie samemu i bliźnim, i rodakom, i narodowi, ażeby odrzucić, ażeby powiedzieć «nie» temu, czym wszyscy żyliśmy przez tysiąc lat?! Temu, co stworzyło podstawę naszej tożsamości i zawsze ją stanowiło”.

Widział już wówczas wyłaniające się z mgły dziejów współczesnych kontury tej woli spostponowania otrzymanego dziedzictwa. Co więcej, jasno dostrzegał, że jest to projekt zupełnie pozbawiony racji (rozumu, woli i serca), pusty, beztreściowy, może wręcz – nihilistyczny.

***

Jasnym jest, że – niestety – nie mamy już przywileju dostępu do edukacji tej próby, jaką odebrał Wojtyła i inni „Kolumbowie”. Nie wypada może tego twierdzić głośno, ale w dzisiejszych czasach zazdrość o szlify otrzymywane w edukacji międzywojennej – mimo koszmarów tego okresu w historii naszej Ojczyzny – nie jest całkiem niezrozumiała.

Moja wyjściowa teza wskazywała jednak na zapaść o wiele głębszą, na anty-kulturę podszywającą się pod kulturę i działającą w ramach starych instytucji europejskich (np. teatr, debata). Przykład Karola Wojtyły pokazuje, że człowiek identyfikujący się z własną kulturą tak głęboko, że aż staje się ona jego „tkanką” duchową może – ma taką szansę – stać się najmocniejszą „wersją” samego siebie. Zdolność podobnej identyfikacji nie oznacza zaniku zmysłu krytycznego, wszak właśnie ostrożne ważenie „za” i „przeciw” (a zatem „debata” w klasycznym, europejskim znaczeniu terminu) jest częścią tej kultury. Innymi słowy być człowiekiem „włączonym” w kulturę oznacza szczególną wobec niej suwerenność. Jest to jednak suwerenność uczestnicząca. Nie tylko wynika ona z samego uczestnictwa, ale i je pogłębia. Tym samym zasoby tak samej osoby, jak całej kultury pogłębiają się. Czym innym zgoła jest jednak „dyskutowanie” przez postponowanie i zohydzanie. Postawy te polegają właśnie na zerwaniu wszelkiej więzi, eo ipso zaś uczestnictwa (gdyż „uczestniczyć” to „być związanym”). Postawa tego rodzaju zatem – mimo zachowania pozorów bycia „włączonym w…” – oznacza wypadnięcie poza dany system kulturowy. Kultura nigdy bowiem nie polega na negacji wszystkiego, ani też na „afirmowaniu negacji”. Gdy jednak dochodzi do sprzężenia negacji (antykultury) z tradycyjnymi instytucjami, które temu właśnie służą, by w kulturę włączać, skutkiem jest włączanie w antykulturę. Rodzi się mistrzostwo „wypadania”. Instytucje stają się zaprzeczeniem swej istoty zachowując jednak jej pozór i maskę. Powstaje iście demoniczna sytuacja podszywania się pod to, co dobre i ocalające tego, co złe i niszczące. W ten sposób nie tylko jednak błazen paraduje w płaszczu królewskim, co byłoby sytuacją ledwie karnawałową. Zjawisko jest groźniejsze, gdyż to raczej nicość paraduje w kostiumie bytu, co jest po prostu znakiem dystynktywnym zła. 

„Urodziłem się w roku 1920…” oznacza narodziny w czasach szczególnej zarazy ideologicznej. Z każdą ideologią cieszącą się powodzeniem jest tak, że wielu jawi się ona jako zbawcza. I jeśli każde czasy mają swe wiodące ideologie (w tym swe zarazy), to mają je również nasze czasy. Urodziłam się w roku 1976... Pod pełnym władztwem jakieś ideologii, jakiegoś reżimu umysłowego. To samo może powiedzieć każdy, kto się w ogóle był urodził. Rozpoznawanie dominujących ideologii dokonuje się jednak tylko w oparciu o zespół narzędzi wypracowanych przez naszą kulturę celem uprawiania rozumnej krytyki dookolnej rzeczywistości. Instrukcja ich obsługi dana jest tylko osobom zdolnym do odczuwania czci i wdzięczności, a nie pretensji i resentymentu. Winniśmy zatem uczyć się od Wojtyły – i innych Kolumbów – tej właśnie postawy. Choćby po to, by móc go później mądrze i z szacunkiem krytykować, a krytykując – samemu dojrzewać. Inna rzecz, że plagą dzisiejszych czasów na Zachodzie jest powszechna infantylizacja wynikająca z wybujałej kultury roszczeń likwidującej cechującą człowieka dorosłego zdolność znoszenia frustracji. Kwestii tej jednak przyjrzę w jednym z kolejnych artykułów. Póki co – zwłaszcza w tych trudnych czasach – niech się w nas gruntuje uczucie przyjaźni. Zwłaszcza, że wielu krytyków Jana Pawła II wyznaje katolicką wiarę, a zatem i jej przekonania eschatologiczne o Kościele jako wspólnocie wszystkich pokoleń. Jeśli zaś w tym sensie WSZYSCY ŻYJEMY i ZAWSZE ŻYĆ BĘDZIEMY dobrze, byśmy pozostawali wobec siebie nawzajem godziwi.

 

 

Korzystałam z:

Andrzej Nowak: Rok 1920, czyli skąd się wziął Karol Wojtyła (1920-1958), https://www.youtube.com/watch?v=maqUGVn4pt4 , dostęp 24.03.2020

Jacek Popiel, Program artystyczny Teatru Rapsodycznego. „Przestrzenie Teorii" 3/4, Poznań 2004, Adam Mickiewicz University Press, pp. 191-213. ISBN 83-232-1454-9. ISSN 1644-6763.  

 

 

 

Justyna Melonowska –doktor filozofii, psycholog. Adiunkt w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Członkini European Society of Women in Theological Research. W latach 2014 - 2017 publicystka „Więzi” i członkini zespołu Laboratorium “Więzi”. Publikowała również w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, „Newsweeku”, „Kulturze Liberalnej” i in. Od 2017 autorka „Christianitas. Pismo na rzecz ortodoksji”. Uczestniczka licznych debat publicznych