Back to top
Publikacja: 30.12.2019
Lepanto 2020 ?
Polityka


Gdy 27 listopada Turcja podpisała z libijskim rządem w Trypolisie układ o podziale wyłącznych stref ekonomicznych (EEZ) na Morzu Śródziemnym w Ankarze prorządowi dziennikarze i politycy triumfalnie ogłosili, że oto ich kraj wraca do czasów sławetnego Hayreddina Paszy Barbarossy. Rzeczywiście, gdyby ta umowa weszła w życie to cała wschodnia część Morza Śródziemnego znalazłaby się pod kontrolą Turcji. Dla Europy oznaczałoby to nie tylko uderzenie w jej plany energetyczne ale również znaczne zwiększenie groźby ponownego tureckiego ataku bronią demograficzną.

Na szczęście Turkom jak zwykle wszystko się pomieszało. Barbarossa był otomańskim admirałem, który zresztą nawet nie był pochodzenia tureckiego, lecz albańsko-greckiego. Zapewnił jednak będącemu u szczytu swojej chwały imperium dominację na Morzu Śródziemnym prowadząc skuteczne walki przeciwko hiszpańskiej flocie cesarza Karola V. Zdobył m.in. strategiczny port w Algierze skąd pirackie wypady długo nękały Europejczyków, blokując żeglugę, łupiąc i porywając chrześcijan, sprzedawanych później na targach niewolników. Barbarossa został paszą Algieru ale nigdy jego noga nie postała w libijskim Trypolisie. Miasto to zostało bowiem zajęte w 1510 r. przez hiszpańskiego generała Don Pedro Navarro i pozostawało w chrześcijańskich rękach do 1551 r., a Barbarossa zmarł 5 lat wcześniej. Dzisiejszą libijską stolicę zdobył inny otomański korsarz Turgut Reis i podlegała ona władzy sułtana przez następne 150 lat.

Historia magistra vitae est. Sukcesy Imperium Osmańskiego na Morzu Śródziemnym były możliwe w dużej mierze dzięki podziałom w Europie, w szczególności wzajemnej wrogości miedzy Habsburgami a Francją, skorą do zawierania sojuszy z Turkami. Efektem było to, że aż do XIX w. piraci z Trypolisu, Algieru i Tunisu napadali na europejskie statki handlowe. Praktyki te ukróciły dopiero dwie wojny jakie USA stoczyły z Trypolisem i Algierem na początku XIX w,. a następnie podbój Algierii przez Francuzów. Trypolis zaś został w 1911 r. zajęty przez Włochów. Dziś Turcja ma chrapkę na powrót do Trypolisu co pozwoliłoby jej na kontrolę wschodniej części Morza Śródziemnego i jest to ogromne zagrożenie dla całej Europy. Oczywiście, nie chodzi o powrót do korsarstwa oraz handlu niewolnikami (choć praktyka ta kwitnie w Libii, niemniej ofiarami są raczej Afrykańczycy, a nie Europejczycy). Kontrola nad Libią i implementacja układu dot. EEZ zniweczy jednak europejskie plany związane z powstaniem cypryjsko-egipsko-izraelskiego trójkąta energetycznego. Co gorsza jednak, spowoduje, że Turcja kontrolować będzie główny szlak migracyjny z Afryki do Europy.

 W tym kontekście warto pamiętać, że to tureckie służby specjalne stymulowały w 2015 r. masowy napływ migrantów do Europy. W ten sposób Ankara wymusiła tolerowanie jej coraz bardziej agresywnej polityki i krwawych pacyfikacji ludności kurdyjskiej, a następnie skłoniła Unię Europejską do wspierania upadającej gospodarki tureckiej i wyłudziła 6 mld euro, rzekomo na pomoc dla uchodźców. W kolejnych latach turecki prezydent Recep Tayyip Erdogan nieustannie szantażował Europę, że jeśli nie będzie prowadzić uległej polityki wobec Ankary to znów dokona on ataku bronią demograficzną (strumieniem migrantów). Pretekstem do takiego działania jest też sytuacja w Syrii, gdzie Turcja zainteresowana jest faktyczną aneksją jej północnej, zamieszkanej przez Kurdów części. De facto w jej strefie wpływów jest też północno-zachodnia prowincja Idlib, w której dominującą siłą jest Hayat Tahrir asz-Szam czyli syryjska Al-Kaida. Nie ulega wątpliwości, że rosyjsko-asadowska ofensywa na te tereny jest kwestią czasu. Spowoduje ona napływ uchodźców do Turcji i będzie to nowy pretekst dla Erdogana dla podniesienia nowych żądań. Tymczasem już teraz są one coraz bardziej absurdalne, co udowodnił on na ostatnim szczycie NATO w Londynie. Zagroził on tam, że zablokuje plany obronne Polski i krajów bałtyckich jeśli inni członkowie NATO nie uznają kurdyjskich oddziałów YPG za organizację terrorystyczną.

Problem w tym, że YPG, będąc w sojuszu z USA, pokonało Państwo Islamskie, a dziś wielu terrorystów tej organizacji służy w formacjach walczących przeciwko syryjskim Kurdom pod dowództwem tureckim. Przypomina to poniekąd sytuację z XVI w. tyle, że o ile w służbie osmańskiego imperium walczyli korsarze to obecnie są to dżihadyści, występujący pod różnymi flagami. Raz jest to Państwo Islamskie, innym razem Al Kaida, a jeszcze innym „Syryjska Armia Narodowa” lub „Wolna Armia Syryjska”. Ich zadaniem jest jednak nie tylko podbijanie dla Turcji nowych terytoriów ale również sianie postrachu w samej Europie. Atak bronią demograficzną wiąże się bowiem ze zwiększonym zagrożeniem terrorystycznym. Ostatnie działania Turcji w Syrii już zresztą spowodowały odżycie Państwa Islamskiego. W rękach tamtejszych Kurdów pozostają bowiem tysiące uwięzionych dżihadystów i ich rodzin, spośród których część ma obywatelstwo państw UE. Tureckie naloty umożliwiły wielu z nich ucieczkę do Turcji. Tam też skierują się terroryści Al Kaidy, gdy Idlib zostanie odbity przez Asada. Turcja będzie zatem mieć swoich korsarzy, których będzie mogła napuszczać na Europę.

Ale zagrożenie to zostanie niewyobrażalnie spotęgowane jeśli Turcja przejmie kontrolę nad Trypolisem, bo to przecież stamtąd płynie najwięcej łódek do Europy, a Turcja już zaczęła tam przerzuca dżihadystów z Syrii. W Libii od 2014 r. trwa wojna domowa i panuje dwuwładza. W Trypolisie ma swoją siedzibę rząd Saradża, który jest wprawdzie uznawany przez społeczność międzynarodową ale kontroluje niewielką część kraju i zależy od wsparcia dżihadystycznych milicji oraz dostaw broni z Turcji. Drugim ośrodkiem władzy jest natomiast parlament rezydujący w Tobruku oraz związana z nim Libijska Armia Narodowa gen. Khalify Haftara, wspierana m.in. przez Zjednoczone Emiraty Arabskie, Egipt oraz Jordanię. LNA prowadzi obecnie ofensywę, której celem jest zajęcie Trypolisu. Erdogan zapowiedział jednak, że gotów jest wysłać swoje wojsko by do tego nie dopuścić.

W interesie Europy jest by rząd Saradża upadł, a Haftar zajął Trypolis. Po pierwsze Turcja nie przejęłaby wówczas ani szlaku migracyjnego z Afryki, ani libijskich zasobów naturalnych. Po drugie zagrażająca europejskim interesom umowa o EEZ trafiłaby do kosza, gdyż władze w Tobruku uznały ją za nielegalną. Po trzecie, stabilizacja Libii pod rządami Haftara pozwoliłaby Europie na dogadanie się z nim w sprawie blokowania napływu migrantów z Afryki.

Umowa o EEZ była podwójnie nielegalna, gdyż rząd w Trypolisie nie miał prawa jej zawrzeć bez zgody parlamentu w Tobruku, a poza tym narusza ona konwencję ONZ z 1982 r. o prawie morza, pogwałcając suwerenność Grecji oraz Cypru. Jest ona też kolejnym krokiem mającym na celu zagarnięcie przez Ankarę cypryjskich złóż gazu Afrodyta. Leżą one niedaleko egipskich złóż Zohr i izraelskiego Lewiatana. Dlatego te trzy państwa podjęły współpracę, wspieraną przez Unię Europejską, która miałaby być odbiorcą wydobywanego tam surowca. Eksploracją zajmują się natomiast przede wszystkim firmy amerykańskie, Noble Energy i Exxon Mobil. Turcja chce jednak te plany zniweczyć.

Działania Turcji na Morzu Śródziemnym i w Libii zagrażają w szczególności Grecji, Cyprowi, Egiptowi, Izraelowi, Zjednoczonym Emiratom Arabskim, a także Francji (która od dawna po cichu wspiera Haftara) oraz Włochom. Te ostatnie dotąd wspierały Saradża, co zresztą wywoływało napięcia na linii Rzym – Paryż. Widmo tureckiej dominacji w Trypolisie spowodowało jednak, że szef włoskiej dyplomacji Luigi Di Maio spotkał się z Haftarem i libijski feldmarszałek spodziewany jest teraz w Rzymie.  Pośrednio tureckie plany uderzają jednak również w interes USA oraz całej Europy, nawet jeśli niektóre kraje nie uświadamiają sobie tego.

Można oczywiście przyjąć filozofię dalszej uległości wobec Turcji. Skoro grozi atakiem migrantami, skoro może wysłać do Europy dzihadystycznych „korsarzy”, to ustąpmy, niech zajmie co chce zając. Cóż z tego, że będzie wtedy miała jeszcze większe możliwości szantażu? To znów ustąpimy, przyjmiemy ją do UE, aż pewnego dnia to Ankara będzie dyktowała zasady w całej Europie. Spełni się wielki sen Mehmeda Zdobywcy, Sulejmana Wspaniałego oraz Kara Mustafy.

Słabością Europy jest to, że jest podzielona, wstrząsana wewnętrznymi sporami i poszczególne kraje mają różną percepcje zagrożeń. Tak samo było przed wiekami, gdy osmańskie imperium rozpoczęło swoją ekspansję na naszym kontynencie. Bizancjum i narody bałkańskie samotnie stawiały czoła prącym na nasz kontynent Turkom. Pod Nikopolis w 1396 r. Zygmunt Luksemburski jako król Węgier nie zyskał szerokiego wsparcia europejskiego rycerstwa i bitwa zakończyła się klęską. Podobnie było pół wieku później pod Warną, gdzie polsko-węgierski król Władysław Warneńczyk został zdradzony przez Wenecjan. W 1526 r. nikt nie pomógł Węgrom i bitwa pod Mohaczem zakończyła się dla nich katastrofą. Trzy lata później armia osmańska stanęła po raz pierwszy pod Wiedniem. Natomiast sto lat później przyszła kolej na Polskę. W 1620 r. Turcy najechali na Polskę i w bitwie pod Cecorą zginął hetman wielki koronny Stanisław Żółkiewski. W 1672 r. Polska, całe szczęście na krótko, została tureckim lennem.  

To, że nie mówimy dziś po turecku, a wszystkie kościoły nie zostały zamienione na meczety, zawdzięczamy temu, że w końcu zagrożenie zostało dostrzeżone. W 1565 r., 14 lat po zdobyciu przez Turguta Reisa Trypolisu, rycerze zakonu joannitów wytrzymali oblężenie Malty i doczekali się hiszpańsko-włoskiej odsieczy. 6 lat później, pod Lepanto, chrześcijańska koalicja rozgromiła flotę osmańską topiąc w morzu marzenia sułtana Selima II o całkowitym opanowaniu Morza Śródziemnego. W 1621 r. polsko-litewsko-kozackie wojsko pod wodzą hetmana Jana Karola Chodkiewicza odparło inwazję turecką. Pół wieku później, w 1572 r. w tym samym miejscu Jan III Sobieski zmazał hańbę pokoju buczackiego i zdjął z Polski jarzmo zwierzchności sułtańskiej, a 12 września 1683 r. pokonał Kara Mustafę pod Wiedniem. Czas na Lepanto 2020!

 

 

Witold Repetowicz

Ekspert do spraw Bliskiego Wschodu, terroryzmu i geopolityki, absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz doktorant na Wydziale Bezpieczeństwa Narodowego Akademii Sztuki Wojennej, autor książki „Nazywam się Kurdystan” oraz licznych relacji z terenów frontowych w Syrii i Iraku. Specjalizuje się w tematyce Iraku, Syrii, Kurdów, Turcji, Państwa Islamskiego, ekstremizmu islamskiego  oraz uchodźców i migracji. W kręgu jego zainteresowań pozostaje również Afryka oraz obszar b. ZSRR. Jest również ekspertem Fundacji im. K. Pułaskiego, a także stałym współpracownikiem Tygodnika Do Rzeczy oraz miesięcznika Polska Zbrojna. Współpracuje również z innymi mediami.