Back to top
Publikacja: 24.12.2018
Czy Malbork stanie się stolicą kraju Wolna Polska? Widziane z Czech. (Fragment II)

 

 

Córka Kalandry - Zuzana Kaiserová 

 

(Fragment II)

 

 

 

 

 

            Tego ranka słońce już świeciło, kiedy Kalandra się obudził. Szybko wstał i podszedł do okna. Mateusz już na niego czekał. Siedział na stosie drzewa i palił papierosa. 

– Dzień dobry – pozdrowił go po polsku Kalandra.

Młody Polak podniósł wzrok: – Dzień dobry – odpowiedział. – Zdaje się, że od zachodu coś nadciąga.

– Dopiero teraz to zauważyłeś, młodzieńcze? – zażartował Kalandra. – Proszę się nie obawiać. Jak w przyrodzie, tak w życiu: nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie. Zjem coś i możemy wyruszać. 

            Kalandra wchodził do kuchni, czując poprzedzającą wyjazd ekscytację. Szybko otworzył drzwi, gdy nagle zatrzymał się – nie sądził, że ktoś tak wcześnie będzie już na nogach. 

– Dzień dobry – powitała go Tereza. 

Kalandra odkaszlnął. Jego powitania zazwyczaj obywały się bez słów i Tereza nie miała powodu oczekiwać, by tym razem ojciec zdobył się na coś więcej, niż nieartykułowane westchnięcie.  Kalandra jednak jeszcze raz porządnie odchrząknął i otworzył usta.

– Co tak wcześnie? – zapytał. 

– Nie mogę spać – odpowiedziała.

– Za mało aktywności fizycznej – stwierdził ojciec. – Jak to mawiała pani Paulusowa: od czytania nikt jeszcze nigdy nie zgłodniał. Tak samo od snu. Dziwię się, że nie pomożesz przynajmniej temu chłopakowi w kuchni, kiedy ma tyle pracy w lesie. 

            Teresa przyjęła milczeniem jego uwagi. Nie było zresztą nic do powiedzenia – ojciec jak zwykle miał rację. Jego wymagania były zupełnie oczywiste, problem w tym, że Teresa nigdy nie umiała ich spełnić. Nie opanowała tej – na pozór zwyczajnej – umiejętności, którą, wedle jej ojca, posiadł tylko ten, kto trafnie pojął swoją sytuację, czyli zdolności do pozbawionego ostentacji robienia rzeczy, które akurat należało zrobić.

Kalandra odkroił sobie kromkę chleba i chciał już odejść, ale Tereza zastąpiła mu drogę.

– Co ty wyprawiasz? – zachmurzył się, gdy wtem dostrzegł w twarzy córki napięcie i stanowczość. – Tato – głos trochę się jej trząsł. – Wybacz mi, proszę. 

– Mi wszystko jedno – odparłKalandra – Lepiej przeproś tego chłopaka. 

– Nie o tym mówiłam – szepnęła. Ojciec milczał.

– Chodzi mi o B6, tato, przecież wiesz. 

Kalandra stał bez ruchu, nie mogąc znaleźć słów. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć, więc tylko powtarzał bezwiednie zdania, które wryły mu się w pamięć, bo kiedyś zraniły go jak żadne inne.               

– „Nigdy nie byłem odpowiedzialny za wychowanie swojej córki, leżało to całkowicie w kompetencjach matki. Mój wpływ na córkę był sporadyczny. Zawsze reagowała negatywnie na uwagi o charakterze prawicowo–populistycznym i podobne stanowisko zajmowała wobec kwestii fundamentalizmu religijnego. Niniejszym zobowiązuje się, że nie będę miał żadnego wpływu ideowego na moją córkę i ograniczę kontakty z nią do niezbędnego minimum.” Wymyśliłaś to sama, czy był do tego jakiś szablon?

Teresa spuściła wzrok.

– Warto było przynajmniej? – zapytał.

            Milczała, i Kalandra nic już nie powiedział. Ile razy zastanawiał się, co powie Terezie, gdy ta w końcu pojmie swoją winę. Pewnie wyjaśni jej, że tu nie chodzi o niego, ale o nią, bo przewinienia, których dopuszczamy się wobec innych, są gorsze od tych, których inni dopuszczają się wobec nas. Teraz jednak wyjątkowo nie potrafił zdobyć się na moralizowanie. Tereza była blada, bez wyrazu, wyglądała całkiem inaczej niż dziewczyna, którą znał.

– Powinnaś się trochę przewietrzyć – wpadło mu do głowy. – Gdybyś chciała dołączyć, to wyruszamy z Mateuszem do Přemilova.

Do Přemilova – Tereza odetchnęła, jakby wypowiadając tę nazwę, ojciec ją rozgrzeszył. Dawno opuszczoną wioskę, którą niegdyś założyli marzący o wolności w odosobnieniu bracia czescy, nazwali najpiękniejszym miejscem na ziemi. Ojciec obiecał Terezie, że jeśli nadarzy się okazja, kupi ten kawałek ziemi na zboczu Chrudimki, odcięty od reszty świata pasmem gęstych lasów mieszanych – do czego, oczywiście, nigdy nie doszło.

– Będzie padać, ubierz się odpowiednio – powiedział surowo. 

            Wyruszyli zatem we troje. Kalandra, który miał zadyszkę, sapał i co chwilę zatrzymywał się, żeby odpocząć. Milczący po żołniersku Mateusz, który szedł przodem i z wyraźnym niezadowoleniem musiał wyczekiwać na resztę. I Tereza, która, zdaje się, także nie miała ochoty na rozmowy.

Przekroczyli główną drogę, przecinającą północny skraj Wysoczyny i zeszli w dół do Možděnicy. Była to urokliwa wieś ze stawem rybnym i dzwonnicą, która jeszcze niedawno należała do ulubionych miejscowości letniskowych mieszkańców stolicy. Ograniczenia swobody podróżowania, które zmieniły oblicze czeskiej wsi, tu także zostawiły jednak swoje piętno. 

Niektóre domki w  Možděnicy zostały całkiem opuszczone, a drzwi innych starannie zapieczętowano, jakby ich właściciele żywili mimo wszystko nadzieję, że stare czasy powrócą.

Był jednak jeszcze jeden powód, dla którego Možděnica wyludniła się. Leżała u podnóża wzgórza Zubří, na którego południowym stoku panowały idealne warunki do uprawy kukurydzy. Wiecznie nienasycone kotły elektrowni miały swoje wymagania i po roztopach żyzna ziemia na stoku wzgórza co roku podtapiała całą osadę. Również tej wiosny, kiedy stopniały śniegi, wymytymi korytami do Možděnicy spływało błoto. Jeszcze teraz trawa była brudna i wygnieciona. 

– Zasrana kukurydza – zaklął Kalandra, ogarniając wzrokiem okolicę, kiedy z wysiłkiem wspiął się na Zubří i usiadł na kupie kamieni. – Człowiek by się zaśmiał, gdyby to nie było takie smutne, kiedy uświadomi sobie, że całą tę naszą tak zwaną cywilizację karmimy kukurydzą. Erozja, wyjałowienie, susza – westchnął, dalej rozglądając się po otoczeniu, które bynajmniej nie prezentowało się tak posępnie, jak sądził. (…)

 

Obeszli Hluboką i znaleźli się na granicy puszczy Krásnoleskiej. Miejscowi panowie nazwali ją tak, kiedy zdecydowali, że pozostawią las samemu sobie, tutejsi mówili jednak po prostu Wiatrołom. 

Wiatrołom różnił się od innych lasów. Jodły i jawory rosły tu tak wysoko, że na dół przebijały się tylko resztki światła słonecznego. W gorący dzień las zapewniał miłe schronienie, a kiedy przychodziła jesień, w Wiatrołomie jeszcze długo utrzymywała się aura letnich dni. Ten, kto raz znalazł się w środku, mógł tylko zgadywać, jaka pogoda panuje na zewnątrz. Teraz jednak ciała jodeł zaczęły złowieszczo skrzypieć pod naporem wiatru, który torował sobie drogę przez ich potężne korony. Wyraźnie zbierało się na burzę. I rzeczywiście, kiedy wyszli z lasu, zobaczyli, że przyroda szykuje się na okazały spektakl.

Schowamy się w Přemilovie – zdecydował Kalandra.

– Ależ, tato – zaprotestowała Teresa. – Przecież tam od dawna nikt nie mieszka.

– A skąd ci to przyszło go głowy? – Kalandra spojrzał na nią z wyraźną satysfakcją. – Coś, co raz umarło, nie może znów ożyć? Historia kroczy tylko w jednym kierunku, a świat zmierza do abstrakcyjnej doskonałości? Tutaj, na Wysoczynie, wasze prawa nie obowiązują. Pospieszmy się! –  zakomenderował.

            Przyspieszyli kroku i po chwili znaleźli się nad Přemilovem. Była to mała wioska, właściwie tylko kilka domów stojących wzdłuż szerokiej polnej drogi, nad którą górował potężny wiąz. Zbocza od strony wsi nie porastała kukurydza, pole obsiane było jęczmieniem, którego źdźbła uginały się teraz w porywach wiatru. Czuć już było zapach nadchodzącego deszczu, a nim dotarli do pierwszej chaty, na ziemię spadły pierwsze, ciężkie krople. Kalandra skierował się do najbliższego budynkuotworzył furtkę i wszedł na przyzbę, jakby sam tu mieszkał. Głośno zapukał do drzwi chaty i już po chwili witał go mężczyzna tylko nieco starszy od Terezy. 

– Janku! – pozdrowił radośnie Kalandrę. – Czy mnie oczy nie mylą? Wejdźcie do środka!

            Misař – bo tak nazywał się gospodarz – nastawił wodę na herbatę. Poprosił żonę, by zawołała pozostałych, i wkrótce mała izbazapełniła się mieszkańcami nagle wskrzeszonej osady. Wydawało się, że wszyscy dobrze znają Kalandrę. Ściskali mu dłoń i zajmowali każde wolne krzesło i ławkę. Misař przyniósł też przepalankę, a Teresa w końcu dowiedziała się o okolicznościach aresztowania ojca. Wkrótce rozmowy zeszły na inne tematy. Mówiono o tym, jakie będą plony, a także o Pilařu, któremu zmarła córka, zostawiając trójkę małych dzieci. Mówiono o cenach zboża i o tym, że są plany wysiedlenia Přemilova, ponieważ leży w wewnętrznej strefie chronionego obszaru przyrodniczego. Deszcz walił w okapy, jakby jutro miał nastać koniec świata, ale w środku było ciepło, a swojska, rozgrzewająca przepalanka rozwiązała gościom języki. 

            Tereza wyszła na przyzbę i patrzyła, jak przyroda łapczywie pochłania krople deszczu. Nieopodal znowu zagrzmiało. Wydawało się, jakby gdzieś wysoko rozpadały się skały i lada moment z nieba miały posypać się kamienie. 

 

 

Przekład: Jan Łaski